wróć do strony głównej



IELKIE I MNIEJSZE ŁASKI RÓŻAŃCOWE



„Czepił się chłop różańca, jak tonący liny. Ale czegóż dzisiaj uchwycić się można, kiedy wszystko tak szybko się zmienia, przemija ? Czegóż uchwycić się można w tym świecie, gdzie tempo przemian i zmian oszałamia, onieśmiela, ogłupia. – Różańca babci, matki, swojego Różańca. Tego samego Różańca, co wczoraj, dziś i jutro. Najprostszego, jak prosta jest miłość. Uchwycić jego rytm, wejść w ten rytm, żyć tym rytmem, to uratować i ocalić siebie” (o.Jan Góra OP).


reprodukcja z plakatu

„Te różańcowe świadectwa dla wielu staną się zapewne niezwyczajnym dowodem na zwyczajność cudu, który jest możliwy, a nawet prawie pewny, jak pewna i mocna jest owa nić, na którą nanizano paciorki przesuwane z wiarą. W naszych więc dłoniach potężna moc, możemy jej doświadczać... Możemy, o ile przez Różaniec będziemy uciekać się do Tej, która nas nigdy nie opuści. W naszym bólu. W naszych troskach. W naszych potrzebach. Bo czy widział kto Matkę pozostawiającą dziecko samemu sobie ?” (ss.loretanki).

ŚWIADECTWA OTRZYMANYCH ŁASK

Niewyczerpany skarbiec modlitwy różańcowej

„Chciałem krótko podzielić się moimi doświadczeniami związanymi z odmawianiem nowenny Pompejańskiej. Nie chcę jednak opisywać, jak Bóg odpowiedział na moje konkretne prośby, gdyż nie one są najważniejszym owocem tej modlitwy, ale to, że dzięki niej nauczyłem się odmawiać Różaniec, z czym wcześniej miałem wielkie problemy.

Słowem honoru ręczę, że to modlitwa niezwykła, wspaniała szkoła duchowości, przemieniająca całe życie człowieka – prawdziwa modlitwa serca. Rozważając tajemnice różańcowe niemal z dnia na dzień doświadczyłem mocy tej modlitwy. W perspektywie tych tajemnic zupełnie inaczej zaczynam patrzeć na świat i moją osobistą historię, a także, naprawdę - inaczej niż dotychczas - jej doświadczać. Zacząłem głębiej rozumieć wyznanie wiary, modlitwę, sakramenty święte, liturgię, a nawet obrazy świętych i samego Chrystusa Pana ! Sprawy sacrum nabierają dla mnie zupełnie nowej, niezwykłej treści, której nie da się sprowadzić do jakiejś teologicznej erudycji; po prostu zaczynam w sposób autentyczny przeżywać prawdy wiary ! Nic już chyba w Kościele nie wydaje mi się banalne, zwyczajne czy niepotrzebne.

Długo jeszcze mógłbym wymieniać różne cudowne skutki, jakie przynosi mi regularne odmawianie tej modlitwy. Maryja jest naprawdę niezawodną drogą do Chrystusa ! Jestem przekonany, że to droga doskonała dla każdego. Jeżeli tak pięknie owocuje w życiu takiego wielkiego grzesznika jak ja, to innych ludzi w kilka lat przemieni w świętych ! Namawiam wszystkich do zagłębiania się w prawdy wiary katolickiej razem z Matką Najświętszą. Zapewniam, nie będziecie zawiedzeni ! (Maciej „Królowa Różańca Świętego” nr 4/2014).



„Jest na Wołyniu wieś oddalona od kościoła o 100 kilometrów. Był w niej niegdyś, za polskich czasów, kościół. Rząd rosyjski zamienił go, jak inne, na cerkiew, więc ludzie nie mieli kościoła. Chodzili do oddalonej o 100 kilometrów parafii, raz na parę lat, przygotowując się do tej wędrówki uroczyście niby do pielgrzymki na Jasną Górę. Sami grzebali zmarłych, sami też chrzcili dzieci i udzielali sobie ślubów, ale wiary nie rzucili.

W ostatnich latach doczekali się bytności polskiego biskupa i obietnicy wzniesienia kościoła. Kiedy wzruszony do łez ich wytrwałością i męstwem, ksiądz biskup, sufragan łucki, zapytał, co sprawiło, że przez tyle lat utrzymali się przy wierze; że oparli się naciskowi carskiego rządu, Ukraińców, sztundystów – przed tłum wysunęła się szlachcianka zagrodowa, Rudnicka, i podnosząc w dłoni sczerniałe od wieków paciorki, rzekła z powagą: "Ten polski różaniec. On był dla nas kościołem, ojcem, matką, bo schodziliśmy się codziennie w innej chacie i głośno odmawialiśmy różaniec. To nas zachowało". (Zofia Kossak-Szczucka „Rok kościelny” t.II str.419).



„Byliśmy rodziną zesłańców. Dnia 10 lutego 1940 roku zostaliśmy wywiezieni na Sybir. Po dwóch latach przewieziono nas do Kazachstanu. Miałam wtedy dziesięć lat, gdy ja, mój starszy o trzy lata brat i mama, zachorowaliśmy na tyfus plamisty. Drabiniastym wozem zaprzężonym w parę wołów, Kozak-woźnica przewoził nad do punktu leczniczego, oddalonego o czterdzieści kilometrów przez góry Tiań-Szań. Zapadła noc. Nagle wiozący nas Kozak zatrzymał woły i sam zbiegł, a po chwili przybiegły do nas dzikie zgłodniałe wilki.

Mama trzymała w ręku różaniec i klęcząc na stepie odmawialiśmy go głośno drżącymi z przerażenia głosami. Nasze modlitwy: „Ojcze nasz...” i „Zdrowaś Maryjo...” przeplatane były przeraźliwym wyciem i warczeniem tych bestii. Nadbiegało ich coraz więcej. Otoczyły nas półkolem i patrzyły przerażającymi ślepiami świecącymi w ciemności, tak że można było je policzyć. Odmawialiśmy dalej Różaniec ze łzami w oczach, nieustannie łkając. Mama uspokajała nas mówiąc: „Nie bójcie się, dzieci. Matka Najświętsza nas nie opuści”. Trwało to może pół godziny. Nagle wilki zaczęły odchodzić jeden za drugim, a my zostaliśmy ocaleni. Woźnica wrócił i tak dotarliśmy do miejsca przeznaczenia (Danuta ze Słupska „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec – patrz bibliografia).



Młody Wojciech Leski, który coraz częściej myślał o ślubie z ukochaną Zofią, musiał swoje plany odsunąć na jakiś czas, gdyż ledwo odrodzone państwo polskie stanęło przed straszliwym zagrożeniem. Latem 1920 r. Armia Czerwona, wysłana przez Lenina, aby całej Europie zanieść ideały rewolucji komunistycznej, maszerowała w kierunku Warszawy. Nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach coraz mniej osób wierzyło w możliwość zatrzymania jej.

Wojtek nie obejmował wszystkich aspektów tej wojny; gdy Armia Czerwona zbliżała się do stolicy, nie znał wszystkich szczegółów planu gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Wiedział tylko, że należy walczyć. Był prostym żołnierzem, jak tysiące innych, wierzących, że to ich obowiązek wobec Boga i Ojczyzny; wobec rodzin i bliskich.

Kiedy doszło do natarcia bolszewików, walczył w jednym z okopów. Towarzyszył mu huk dział, salwy karabinów, wyrzucane w powietrze przez pociski grudy ziemi, dym zasnuwający pola. Ale nie tylko. Towarzyszyły mu również wiara i nadzieja, których wyrazem był różaniec w jego dłoni. Drewniane koraliki, połączone łańcuszkiem, bardzo często przesuwały się między jego palcami. Czy koledzy z oddziału rozumieli to? Czy traktowali z szacunkiem, czy raczej z pobłażaniem? A może bardziej doświadczeni żołnierze patrzyli wręcz z politowaniem, biorąc modlitwę za oznakę lęku młodego żołnierza? Ilu z nich przeżyło, a ilu znalazło się wśród czterech i pół tysiąca zabitych lub dziesięciu tysięcy zaginionych? Bo przecież taki był po stronie polskiej tragiczny bilans tej zwycięskiej bitwy.

Jednak młody chłopak, gdy ruszało sowieckie natarcie, po prostu z całych sił starał się powierzyć Matce Boskiej. Czy miało to sens? Cóż mógł sprawić ten drobny różaniec przeciwko wielkiej armii, przeciwko kulom, wybuchom, przeciwko nienawiści, bólowi i osuwającej się do okopów ziemi? A jednak łaska Pańska potrafi się objawić w różny sposób.

Gdy już ucichły odgłosy bitwy, gdy wojska bolszewickie wycofywały się w popłochu, ścigane przez armię polską na obrzeżach Warszawy, ból i łzy mieszały się z radością. Zwycięstwo było dla wszystkich zaskoczeniem. Kiedy jednak zdolni do dalszej walki żołnierze ruszyli do kontrofensywy, na polu bitwy zostali zabici i ranni, ukazujący cenę, jaką przyszło zapłacić za wolność.

Służby sanitarne długo przeszukiwały teren walki, znosząc tych, którym można było jeszcze pomóc. Grupa sanitariuszy szła powoli wzdłuż linii prawie zasypanych już okopów. Byli zmęczeni. Może wracali już, aby odpocząć, albo szli w miejsce, gdzie można było znaleźć jeszcze rannych. W końcu skończyli już sprawdzanie tego odcinka. Nie pozostał nikt, komu byliby potrzebni. Nawet ciała zabitych w dużej części były już wywiezione. Nagle jeden z sanitariuszy przystanął, dostrzegając leżący na ziemi, częściowo przysypany, drewniany różaniec. Zrozumiał, że jest to pamiątka po jednym z tysięcy żołnierzy. Schylił się, aby go wziąć, jednak ten zahaczył się o coś i nie dawał się podnieść. Gdy mężczyzna szarpnął mocniej, spod ziemi ukazała się zaciśnięta na owym różańcu dłoń. Kiedy sanitariusz jej dotknął, z zaskoczeniem stwierdził, że jeszcze jest ciepła.

Wszyscy rzucili się pośpiesznie rozgrzebywać ziemię rękoma, aby po chwili wydobyć z niej nieprzytomnego młodego żołnierza. Nikt nie spodziewał się go tutaj znaleźć, a jednak… Nie wiadomo, ile dokładnie leżał przysypany osuwającą się pod wpływem wybuchu ziemią. W ten właśnie sposób Wojtek Leski ocalał. Krótko po powrocie do domu pobrał się z ukochaną, która przez cały czas jego nieobecności niezwykle żarliwie modliła się za niego. Od tamtych niezwykłych wydarzeń mijały lata. Rodzina powiększała się, pojawiły się dzieci. Jedną z rzeczy, którą widziały codziennie, która była dla nich tak naturalna i oczywista jak wstające słońce, była sylwetka ojca klęczącego na modlitwie i zaciśnięty w jego dłoniach różaniec.

Czas płynął dalej, wiele się zmieniało. Nasz kraj przechodził kolejne ciężkie próby. Na świat przychodziły następne pokolenia. Ale ów obraz się nie zmieniał: klęczący mężczyzna z różańcem w ręku, także wtedy, gdy wiek przygiął jego postać i twarz poznaczyły zmarszczki. Modlił się zresztą nie tylko na klęcząco. Nieraz szykujące się do spania wnuki, gdy szły powiedzieć mu „dobranoc”, widziały swojego dziadka, leżącego w łóżku i zaciskającego w spoczywających na kołdrze dłoniach różaniec. Przez całe jego życie był to ten sam różaniec, za który Matka Najświętsza wyciągnęła go rękami sanitariuszy spod zwałów ziemi zasypujących okopy.

Ten sam różaniec leży obok mnie na biurku, gdy piszę te słowa. Wiele lat temu uratował mojego pradziadka, a teraz pozostał jako dziedzictwo, jako symbol i znak tego, że to nie zbiegi okoliczności i przypadki ukształtowały naszą rodzinę, ale sam Bóg i Jego Najświętsza Matka oraz codzienna modlitwa, płynąca przez lata. I przesuwane przez palce paciorki drewnianego różańca” (Jarosław Derewecki z Tych „Różaniec” nr 7(674) Lipiec-Sierpień 2008)



„W okresie ostatniej wojny, pełnym niebezpieczeństw, grożącym więzieniem lub utratą życia niemal każdego dnia, jakże wielu czcicieli Matki Bożej doznało Jej niezawodnej opieki. Dziś więc pragnę publicznie podziękować Bogu i Matce Najświętszej za zachowanie mnie z całą moją rodziną przy życiu oraz zachęcić wątpiących do ufności i głębokiej wiary w skuteczność modlitwy różańcowej podając kilka dowodów cudownego ocalenia. [Oto niektóre z nich]:

Wrzesień 1939 r. Krewna moja Eugenia Grzymska w czasie nalotu samolotów niemieckich uniknęła śmierci, dzięki wróceniu się z ulicy do domu po różaniec, który przypadkowo zostawiła w mieszkaniu. Koleżanki jej, od których się odłączyła, wszystkie zostały zabite...

Maj 1944 r. Odmawiając Różaniec przeszedłem z "bibułą" przez dwa szeregi gęstych patroli niemieckich zatrzymujących i rewidujących przechodniów na całej szerokości ulicy Słowackiego na Żoliborzu. Pragnę zaznaczyć, że gdy ogarnął mnie lęk na widok sytuacji bez wyjścia, wyraźnie usłyszałem cichy, spokojny głos: - "Czego się boisz ? – Przecież odmawiasz różaniec". Po tych słowach lęk ustąpił i równym krokiem przeszedłem szczęśliwie ów zagrożony odcinek.

Brat mój, Stanisław, z różańcem wyszedł z domu w dniu 1.sierpnia 1944 roku na swój posterunek, a potem z różańcem wrócił do Polski. W liście z obozu jenieckiego pisał: "Cudem jest, że wszyscy żyjemy. Ja to najlepiej wiem, ponieważ będąc wielekroć w wielkim niebezpieczeństwie w czasie walk, miałem wiele okazji do przeniesienia się na tamten świat". (Hieronim Grzymski z rodziną. Warszawa „Kółko Różańcowe” nr.10 październik 1946).



„...W 1936 roku, po odbyciu czynnej służby wojskowej wróciłem do domu i poszukiwałem pracy. Miedzy innymi złożyłem wniosek do Okręgowej Kolei Państwowej w Wilnie. W dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, 15 sierpnia, pojechałem na odpust do Wilna oddalonego od mojej miejscowości o 270 km . Na odpuście odbyłem Drogę Krzyżową i w Ostrej Bramie modliłem się na różańcu w intencji otrzymania pracy, o którą w tym czasie było bardzo trudno.

W następnym dniu, 16 sierpnia, poszedłem do Dyrekcji Kolei Państwowej w Wilnie, do Wydziału Kadr, aby dowiedzieć się o losie mojego złożonego tam podania o pracę. Kierownik Kadr znalazł mój wniosek (a było ich około 200) i położył na stole. Resztę wniosków wrzucił do szuflady i powiedział: „Chłopcze, mnie się ty podobasz, jedź do domu, czekaj cierpliwie, a ja twój wniosek załatwię pozytywnie”. Tak też się stało. Zostałem przyjęty do pracy w charakterze kancelisty w dniu moich imienin, to jest 4 października” (Franciszek Tumiłowicz („Rycerz Niepokalanej” nr 11/1985 – tam znajdziesz całość).

„W roku 1939 byłam młodą mężatką. Gdy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, mąż dostał powołanie i poszedł walczyć. Zostałam sama w błogosławionym stanie. Bardzo się bałam, co mnie spotka. Gdy rozmawiałam ze starszymi kobietami, to zamiast mnie pocieszyć, jeszcze bardziej straszyły. Mówiły, że gdy dziecko się urodzi, a męża nie będzie przy porodzie, to on nie będzie kochał tego dziecka. Bardzo się tym martwiłam. Zaraz zaczęłam modlić się na różańcu i prosiłam Matkę Bożą o pomoc, żeby wojna się skończyła i żeby mąż z niej wrócił.

Przez dwa miesiące nie wiedziałam gdzie on jest. 2 listopada 1939 roku nadszedł czas rozwiązania. Poszłam rano do kościoła, do spowiedzi, na Mszę świętą. Kiedy Msza się skończyła, poczułam bóle, a do domu miałam trzy kilometry. Byłam sama, więc pomału zaczęłam iść do domu. W domu była moja mama. Bóle były jednak coraz większe.

Stale się modliłam. Nie myślałam już o mężu. Mówiłam: jest wojna, niech się dzieje wola Boża. Koło południa przyszła sąsiadka i powiedziała, że drogą idzie jakiś żołnierz. Ja już nie zwracałam uwagi na to, co ona mówiła, tylko płakałam i modliłam się na różańcu. Gdy tak płakałam, mój mąż stanął przy mnie. Wieczorem urodził się nasz syn...” (Eugenia z Bydgoszczy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Całe moje długie życie upłynęło pod znakiem Różańca świętego i opieki Matki Bożej. W związku z tym przytoczę dwa wydarzenia, które są bezspornym dowodem, jak wielkich łask można doznawać zaufawszy modlitwie różańcowej.

Był rok 1939, wrzesień, wybuch wojny, wkroczenie na teren Wołynia wojsk sowieckich. Mamusie zabrała mnie z siostrą na wieś, do babci. Tatuś pozostał w Sarnach, gdyż zatrzymały go obowiązki. Upłynęło zaledwie kilka dni, gdy mamusia wiedziona niezwykłym przeczuciem woła nas i każe natychmiast klękać przed obrazem Matki Bożej i gorąco się modlić. Pamiętam ten moment doskonale, gdyż wrył mi się głęboko w serce. Żarliwa modlitwa różańcowa, pieśń „Kto się w opiekę...” łzy mamusi, strach przed czymś okrutnym, ogromny niepokój i nieopisane uczucie lęku – a jednocześnie wielka ufność w pomoc Matki Bożej. Jak się wkrótce okazało, w tymże dniu i o tej godzinie tatusia wyprowadzono za miasto na rozstrzelanie, gdy nagle, w ostatniej chwili, ktoś nadbiegł Krzycząc: „Stać ! To nie ten !”. I tak, w cudowny sposób tatuś został uratowany.

A oto drugie wielkie zwycięstwo Różańca świętego. Był rok 1944. Ponowna okupacja przez wojska sowieckie naszych terenów i okrutne bombardowanie przez Niemców. Uciekaliśmy z miasta do ziemianek wykopanych w lesie odległym o cztery kilometry od Sarn. Tam było bezpiecznie. Minęło pół roku, front się przesunął, naloty kończyły się, ale jeden z ostatnich samolotów wypatrzył nas. To była straszna noc. „Latarnie” na spadochronach wisiały nad nami, zrobiło się przerażająco widno, a do tego huk przelatujących bombowców i nagle gwizd spadającej bomby, lecącej prosto na nas. Tego zdarzenia nie sposób zapomnieć. Głowę miałam na kolanach mamusi, która przytuliła mnie mocno do siebie. W jej ręku różaniec i głośna modlitwa nas wszystkich. Gwizd bomb zmienił się szybko w szum, który potężniał. Krótko potem ziemia się zakołysała, chwila straszliwej ciszy – a w końcu wybuch wielkiej radości. Żyjemy ! Półtonowa bomba wryła się w ziemię zaledwie dwa metry od naszej ziemianki, pozostawiając głęboki lej. Nie wybuchła ! Matka Boża nas uratowała !...” (Wanda z Olsztyna „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Na początku wojny otrzymaliśmy wiadomość, że mój brat Józef został ranny w nogę, kiedy Polacy zostali rozproszeni po rozbiciu pod Czerwonym Borem k.Zambrowa. Gdy front wyruszył na Warszawę, Niemcy zabrali zdrowych żołnierzy do niewoli, natomiast rannych, którzy nie mogli chodzić, przeniesiono do stodoły, gdzie leżeli pozbawieni jakiejkolwiek opieki... Drugi mój brat, Stanisław, dostał przepustkę pozwalającą na zabranie rannego, więc natychmiast pojechał rowerem po Józefa. Wyjeżdżając, wziął ze sobą do kieszeni różaniec, który stanowił dla niego największą broń i nadzieję, szczególnie w tym trudnym czasie...

Gdy przybył na miejsce, okazało się, że niemiecki samochód zabrał już rannych do szpitala, lecz on został zatrzymany. Niemcy zamierzali zabrać go ze sobą, ale w pewnym momencie jeden z dwóch eskortujących żołnierzy chciał zastrzelić go. Wtedy Matka Najświętsza przyszła mu z pomocą, bo kiedy ścisnął w kieszeni swój różaniec, szepcząc: "Matko Boża, ratuj" – drugi żołnierz chwycił za rękę kolegę celującego w mojego brata. Celujący opuścił broń, a ów drugi żołnierz ze słowami: "los, los" – puścił go wolno. Stanisław po tygodniu powrócił do domu, gdzie czekała na niego żona i dziecko” (s.Nikodema Rozalia Kulas „Rycerz Niepokalanej” nr.7-8 (638-639) lipiec-sierpień 2009).



Wydarzenia związane z początkiem wojny wspomina ojciec Henryk Klimaj, redemptorysta. „W Tarnowie – opowiada - moim rodzinnym mieście, przeżywaliśmy naloty niemieckich samolotów. Ojciec mój, starszy sierżant 16 pułku piechoty, kwatermistrz, przygotowywał się – wedle rozkazu – do wyjazdu na wschód. Ja z bratem jako ochotnicy, pojechaliśmy z tatą pułkowymi autami zaopatrzenia żywnościowego – w środę, 6 września. Mamusia uczyniła na naszych czołach znak krzyża i wręczyła różańce, by Matka Boża miała nas w swojej opiece. Ucałowaliśmy święte różańce i schowaliśmy je do żołnierskich kieszeni. Przy tym Matka powiedziała: "Nie zapomnijcie codziennie go odmawiać, by wyprosić sobie potrzebną opiekę w zawierusze wojennej. Wróćcie cali i zdrowi"...

Ruszyliśmy transportem pięciu samochodów aprowizacji żywnościowej. Na trasie spotkały nas dwa poważne bombardowania. Byli ranni i zabici. My, z modlitwą różańcową na ustach, uszliśmy bombom... Mężczyźni dojechali do Tarnopola, gdzie brak benzyny unieruchomił ich pojazd. Stali trzy dni szukając paliwa. 17 września do miasta weszły wojska sowieckie. Broń częściowo wrzuciliśmy do głębokiej studni, a resztę ukryliśmy w piwnicy. Dostaliśmy się do niewoli. Okupanci skierowali nas na dworzec kolejowy, gdzie w wielkim zaduchu i ciasnocie, na siedząco spędziliśmy noc. Różaniec ujęty w palce podyktował ustom modlitwę o cierpliwość i spokój ducha. Jakże bardzo przydał się w tę bezsenną noc. I tak rozpoczęła się dziewięciodniowa tułaczka przez Kijów do Kozielska. Różaniec wtedy odmawialiśmy grupowo, głośno prosząc Matkę Bożą o opiekę nad jeńcami.

W Kozielsku więźniowie zajęli kwatery w cerkwi, klasztorze, stajniach i chlewach. Było zimno, a jedzenie było bardzo marne. Nasi lekarze zalecali nam, młodym, postarać się o cebulę i pomidory, konieczne dla ratowania zdrowia. Jak mieliśmy realizować te zalecenia ? Ujęliśmy różaniec prosząc Matkę Bożą o pomoc. Otrzymaliśmy wskazówki, jaką drogą możemy dojść do magazynu po cebulę i pomidory. Udało się. W nocy znowu dziękowaliśmy Maryi za pomoc...

Młodzież ustaliła, że odtąd modlitwa w obozie skupiać się będzie na prośbie o powrót do domu na Boże Narodzenie. Każdego wieczoru z wielką wiarą i ufnością, półgłosem błagaliśmy Królową Polski o wysłuchanie naszej prośby. Po kilku dniach tą modlitwą zainteresowali się także inni, więc ujawniliśmy, że prosimy Matkę Bożą o powrót na Boże Narodzenie do Ojczyzny. Dziwili się, a my powiedzieliśmy im, że na pewno tak się stanie, bo kochamy Matkę Bożą, jesteśmy Polakami, Jej dziećmi i ufamy w skuteczność tej modlitwy. Wysłuchali nas z uwagą, a kilku do nas dołączyło.

W połowie listopada do więźniów dotarła informacja, że za kilka dni opuszczą Kozielsk i udadzą się do niewoli niemieckiej. I tak się stało. Miejscem naszego ulokowania w Generalnym Gubernatorstwie były koszary polskiej piechoty w Radomiu... Po dwóch dniach przewieziono naszą grupę liczącą ok.1000 więźniów do Gorlitz nad Nysą. Śnieg zabielił ziemię a mróz ścisnął wody lodem, a my mieszkaliśmy w namiotach. Warunki były skrajne, ale przed spaniem zawsze wzmagała się modlitwa różańcowa... Szczęśliwie zdołałem się dostać do pracy w kuchni, dlatego mogłem ratować żywnościowo ojca, braci i kolegów”...

Przyszedł dzień 16 grudnia. Henryk pracował wtedy przy układaniu ściętego drewna. W pewnym momencie podszedł do niego żołnierz i zaczęli cichą rozmowę po polsku, w trakcie której "wyszło", że 19 letni młodzieniec nie jest żołnierzem (wojsko dla rekruta zaczynało się w 21 roku życia). „Wyznałem mu – wspomina dalej – że jest nas takich kilku, a mój ojciec, choć starszy sierżant, ma kategorię E... Przez cały czas czułem opiekę Matki Bożej i już po chwili stanąłem przed komendantem obozu, który powiedział mi, że jestem cywilem. Zwolnieni zostali także moi przyjaciele, bracia i ojciec. Niewątpliwie był to cud wyproszony Różańcem u Królowej Polski...

18 grudnia około 40 jeńców wyjechało z obozu ciężarowym wagonem do Krakowa. Wagony zimne, podłoga mokra, ale serca rozgrzane radością, że jedziemy na święto Bożego Narodzenia do domu. A zrobiło się całkiem gorąco, gdy zaczęliśmy odmawiać Różaniec, dziękując za to, że Matka Boża o nas nie zapomniała i spełniła naszą prośbę. Do trzech części Różańca dołączyliśmy jeszcze Litanię Loretańską...

Jaka była radość w domu, nie trzeba chyba nikomu mówić. Matka z niepohamowanym płaczem witała jakby zmartwychwstałych synów i męża. Po powitaniu, małym posiłku i toalecie, od razu uklękliśmy przed obrazem Matki Bożej i pełni wdzięczności, wspólnie odmówiliśmy Różaniec. Po takiej cudownej przygodzie, żar modlitwy buchał gorącymi ustami, a serca płonęły niewypowiedzianą wdzięcznością. Następnego dnia poszliśmy do kościoła wspólnie podziękować za cud Panu Jezusowi Eucharystycznemu” (opr. Małgorzata Pabis „Źródło” nr 24(807) 17 czerwca 2007).



„Historia ta wydarzyła się na początku drugiej wojny światowej we wsi Dobrów, w województwie kieleckim, gdzie mieszkałam z rodziną.

Mimo wielu ostrzeżeń mojej babci, wraz z grupą dzieci udaliśmy się do lasu oddalonego o półtora kilometra, w poszukiwaniu pożywienia, gdyż dowiedzieliśmy się, że w tych lasach rozbroiło się wojsko polskie, pozostawiając suchary, chleb, koce itp. Po krótkich poszukiwaniach na leśnej polanie znaleźliśmy tak upragnione pożywienie. Zafascynowani swoim odkryciem, bez namysłu rzuciliśmy się na jedzenie, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół nas. Tymczasem zostaliśmy okrążeni przez wojsko niemieckie.

Dzięki Bogu, oprócz nas, w lesie znajdował się także mieszkaniec naszej wioski, który tak jak my, przybył tu w poszukiwaniu pożywienia dla swojej rodziny. Widząc całe zajście, bez namysłu, prawie na czworakach, rowami udał się do wioski i powiedział o wszystkim mojej babci Rozalii, dodając: "Pawłosiu, ratujcie dzieci, bo mogą zginąć". Wtedy babcia uklękła przed figurką Niepokalanej i chwytając za różaniec wybiegła z domu. Z tym różańcem w dłoni, odnalazła nas.

Gdy została zauważona przez żołnierzy niemieckich, zatrzymano ją słowami: "Halt !" i zażądano przepustki. Na te słowa babcia uniosła różaniec, który cały czas ściskała w dłoni i odpowiedziała: "Oto moja przepustka". Na ten widok oficer niemiecki stropił się i drżącym głosem spytał babcię: po które dziecko przyszła. Babcia wskazała na mnie i spytała, po co tutaj przyszłam. Odpowiedziałam jej, że byłam głodna.

Oficer niemiecki wziął mnie za rękę i oddał babci, lecz ja nie chciałam odejść bez pozostałych dzieci. Wtedy zaczęliśmy łapać się za ręce, tworząc długi łańcuch "żywych koralików", tak jak w różańcu. Na ten widok oficerowi niemieckiemu zaparło dech w piersiach i milcząc, odgrodził nam drogę a my, uwolnieni mocą Różańca, trzymając się za ręce udaliśmy się w stronę wioski prowadzeni przez modlącą się na różańcu babcię.

Od tej pory, chociaż byłam wówczas małym dzieckiem, wierzę w wielką moc Różańca świętego. Matce Bożej Królowej Różańca świętego, zawdzięczam moje życie i oddaję się Jej w opiekę. Od młodych lat aż do dnia dzisiejszego należę do Koła Żywego Różańca. Aktualnie mieszkam we Francji” (Marianna Wanda z Romainville „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec – patrz bibliografia).



21 czerwca 1941 roku, w święto Matki Bożej, wojska niemieckie uderzyły na Związek Radziecki. Dowiedzieliśmy się, iż uderzenie to uchroniło nas od zsyłki na Sybir. W czasie przesuwania się frontu i walk nosiłem różaniec przy sobie, a na noc zakładałem go sobie na szyję. Pewnej nocy zbudzony hałasem żołnierzy niemieckich i oślepiony światłem latarek, widząc lufy karabinów skierowane na mnie – pomyślałem: koniec ze mną. Ale nic złego mi się nie stało. Odtąd postanowiłem codziennie odmawiać jedną cząstkę różańca. Odmawiałem go do końca wojny będąc w partyzantce, tułając się po lasach i obcych domach, z dala od domu rodzinnego. Wtedy, oddalony od swojej matki ziemskiej, związałem się mocno z Matką Bożą, która doprowadziła mnie do zbawienia” (kapłan zakonny 57 lat „Matka Boża w moim życiu” str.252).

W czasie okupacji hitlerowskiej, w roku 1943, zostałam aresztowana i przebywałam w więzieniu w Krakowie. Pewnego dnia, na podwórzu więziennym otoczonym wysokim murem, wraz z wieloma innymi osobami oczekiwałam na transport do Oświęcimia. Wśród czekających pojawił się młody kapłan, który chodząc wśród zebranych coś dyskretnie podawał. Podszedł również do mnie i bez słowa podał mi mały, biały różaniec. Z ogromnym wzruszeniem wspominam ten moment i bardzo odważnego kapłana. Mały, biały różaniec przetrwał ze mną osiemnaście miesięcy gehenny obozowej. Po wyzwoleniu obozu wróciłam do rodzinnego domu, a wraz ze mną mały, biały różaniec. Chwała Panu za dzielnych i odważnych kapłanów” (H.M. parafianka z Dukli „Kapłan w moim życiu – patrz bibliografia).



„Historia ta wydarzyła się w czasie II wojny światowej we wsi Panasówka, położonej na Kresach Wschodnich. Gdy w 1941 roku Niemcy rozpoczęły wojnę ze Związkiem Radzieckim, na tereny polskie wkroczyła armia sowiecka. Dla ludności mieszkającej na terenach okupowanych przemarsz wojsk sowieckich był czasem terroru, trwogi i głodu.

W sklepach półki świeciły pustkami, bo nie można było prawie nic kupić, zresztą nie było za co. Ciężko było dostać nawet materiał na odzież. Wtedy ludzie zaczęli wymieniać się z żołnierzami różnymi towarami. Sowieci mieli nowe płaszcze wojskowe, które chętnie oddawali w zamian za inne rzeczy. Ludzie zaś przerabiali te płaszcze na krótsze kurtki. Mój ojciec, Stanisław Górniak, który był krawcem, uszył takie kurtki m.in. dla pana Sadowskiego, naszego sąsiada i dla Piotra, członka naszej rodziny.

Panasówka, a zwłaszcza ta część wioski, w której mieszkaliśmy, była położona w dolinie, u zbiegu dwóch głównych traktów: Tarnopol-Husiatyń, którymi kroczyły wojska obu armii walczących ze sobą. Podczas jednej z bitew, sąsiedzi schronili się w naszym domu, a wśród nich byli także państwo Sadowscy oraz Piotr, mąż kuzynki. Obaj mężczyźni mieli na sobie kurtki przerobione z sowieckich płaszczy wojskowych. Była to jedyna cieplejsza odzież, którą posiadali.

Wszyscy leżeli na podłodze pod ścianami, aby uniknąć ugodzenia przez kule wpadające przez okno. Nagle do mieszkania wtargnęli niemieccy żołnierze. Niemiec, który pierwszy stanął w drzwiach mieszkania, przyjrzał się wszystkim uważnie, a gdy zobaczył kurtki podobne do sowieckiego munduru, krzyknął: "Rus !", "Rus !". Ruchem ręki nakazał, by mężczyźni podnieśli się z podłogi i wyszli na zewnątrz. Kiedy znaleźli się pod domem, pokazał, aby położyli się twarzą do ziemi, i już szykował karabin do wystrzału. W mieszkaniu wybuchł płacz i panika. Każdy bał się stanąć w obronie mężczyzn, by nie podzielić ich losu.

Moja babcia, matka ojca, była osobą bardzo religijną. Nigdy nie rozstawała się z różańcem. Mocno wierzyła w moc modlitwy różańcowej i przez Maryję wypraszała u Boga potrzebne łaski. Czasu do namysłu było coraz mniej, liczyła się każda sekunda, toteż babcia, która przez cały czas trzymała różaniec w dłoni, nie zastanawiając się dłużej, szybkim krokiem wyszła na zewnątrz, by ratować mężczyzn. Stanęła przed gotowym do strzału Niemcem, wyciągnęła przed siebie ręce złożone jak do modlitwy i oplecione paciorkami różańca. Nie znała języka niemieckiego, lecz ze łzami w oczach powtarzała: "Panie, to nie Rus, to cywil". Wzrok żołnierza zatrzymał się na różańcu, który babcia trzymała w dłoniach.

Co się wówczas działo w jego sercu, tylko Pan Bóg wie. Z wyrazu jego twarzy babcia wyczytała, że nastąpiła w nim jakaś wewnętrzna walka, że zmagał się ze sobą. Nagle, jakby coś się w nim przełamało. Wyjął z kieszeni swego płaszcza różaniec, który być może dała mu matka, zanim wyruszył na wojnę. Trzymając go w wyciągniętej ręce, powiedział po polsku: "Matka, wojna, wojna". Po czym pogładził babcię swoim różańcem po policzku i odszedł. Żaden z niemieckich żołnierzy nie zareagował na to, co się stało, tylko spokojnie odeszli. Tak oto dwa różańce uratowały dwa życia. W naszej rodzinie jest żywa pamięć o tamtym "cudzie", za który często wyrażamy Bogu wdzięczność w modlitwie różańcowej” (Maria Stochmal ze Stanów Zjednoczonych „Ocaleni przez różaniec” – „Różaniec” nr 3/2015).



„W dniu 1 grudnia 1941 roku, podczas okupacji hitlerowskiej, Niemcy wysiedlili naszą rodzinę z domu, żeby nas zawieźć na roboty przymusowe. Dwa tygodnie przebywaliśmy w lagrze przy ul.Kopernika w Łodzi. Karmiono nas tak, że nie można było tego nazwać wyżywieniem. Ostatniego dnia pobytu nad ranem, przeprowadzono nas do kąpieli na ulicę Łąkową. Po wyjściu spod pryszniców, kazano nam, bez wycierania się, wkładać naszą garderobę też mokrą, gdyż była odkażana. Potem czwórkami przemaszerowaliśmy do lagru, a mróz był trzaskający. Tam czekał już na nas podstawiony tramwaj, który zawiózł nas do pociągu.

W tych mokrych ubraniach dojechaliśmy do Niemiec, gdzie na nowo przepędzili nas czwórkami do kąpieli, a mróz "parzył" jak na zamówienie. Na kąpiel czekaliśmy przed łaźnią dwie godziny i znowu prysznic, i odkażanie ubrań. Na nowo ubieraliśmy się w mokre ciuchy, po czym stanęliśmy przed łaźnią, czekając na niemieckich właścicieli majątków, którzy wybierali nas do pracy, co także trwało kilka godzin. Przydzielili nas do folwarku, gdzie musieliśmy pracować aż do wyzwolenia.

Miałam wtedy dziesięć lat i kilka miesięcy. Wiele dzieci po tej podróży poumierało, lecz ja przeżyłam dzięki modlitwom mojej matki. Ciągle brała do ręki różaniec i modliła się. Przeżyłam, ale ciężko zachorowałam na ostry gościec stawowy z wysoką temperaturą. Wezwany lekarz niemiecki powiedział, że choroba będzie się powtarzała. Po zastosowaniu leków ozdrowiałam, a moja mama ciągle się modliła.

Po wyzwoleniu, w 1945 roku wróciłyśmy do naszego rodzinnego domu w Polsce. Choroba stawów (z bardzo wysoką temperaturą) powtórzyła się w czternastym roku życia. Kolejny, bardzo silny nawrót nastąpił, gdy już miałam siedemnaście lat. Z bólu, nie mogłam się poruszać, bo wszystkie stawy, nawet żuchwa, były zaatakowane, a temperatura ciała dochodziła do 41-42°C. Przez blisko dwa miesiące leżałam w szpitalu, półprzytomna. Lekarze powiedzieli mojej mamie, że nie mam szans na przeżycie i tylko cud może mnie uratować. Serce bowiem było tak słabe, że nie wolno mi było w pozycji leżącej nawet ręki do góry podnieść. Ze względu na tak chore serce, nie mogli zastosować bardziej radykalnych środków przeciwbólowych. Przy tym pocieszali moją mamę, że nawet gdybym przeżyła, to z tak wielką wadą serca nie będę mogła chodzić, a w starszym wieku czeka mnie wózek inwalidzki.

Moja mama ciągle modliła się na różańcu, ale także i ja, kiedy była przytomniejsza, też odmawiałam pacierze. Chwilami tę moją modlitwę przerywało majaczenie. Nocami krzyczałam z bólu tak, że chorzy w sąsiednich salach nie mogli spać, ale ja tego nie pamiętałam. O tym dowiedziałam się od chorych, kiedy już mi się poprawiło. A moja mama ciągle się modliła z różańcem w ręku. Po sześciu miesiącach choroby, zaczęłam uczyć się chodzić

Cztery tygodnie później, znów poszłam do szpitala na wycięcie wyrostka robaczkowego. Gdy chirurg zbadał moje serce, zdziwiony powiedział: "To nie to samo serce. Jest mocne i nie mogę doszukać się wady serca. No proszę, młodość czyni cuda". A ja wiedziałam, że to modlitwa różańcowa mojej mamy uprosiła ten cud” (Maria z Łodzi „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Gdy wybuchła wojna i nastała okupacja hitlerowska, podczas jednej z łapanek zostałam zabrana i wywieziona jako 14 letnia dziewczynka w głąb Niemiec na przymusowe roboty. Był to dzień 3 Maja święto naszej Królowej. Gdy transport ruszył z dworca bydgoskiego, ze zbolałych serc wywożonych dzieci i osób dorosłych uniósł się śpiew: "Pod Twą obronę, Ojcze na niebie". Był to śpiew – łkanie. Tam, na dworcu widziałam ostatni raz moją mamę. Za pół roku, z dnia 5 na 6 grudnia 1940 roku śniło mi się, że klęczałam przed dużym obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy i bardzo płakałam, wymawiając te słowa: "Tyś jedna została, do której będę się mogła uciec". W szlochu obudziłam się, a twarz moja cała była we łzach. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi, ze moja matka zmarła, że umierając poleciła mnie Matce Bożej Nieustającej pomocy.

Serce moje było bardzo niespokojne i czegoś wyczekiwało, a jednocześnie bałam się tej wiadomości, która może nadejść. Po południu tego dnia zawiadomiono mnie, bym odebrała telegram z poczty. Telegram potwierdził moje złe przeczucia. Był to dzień 6 grudnia 1940 roku, przed świętem Niepokalanej, w którym moja matka zasnęła w Bogu. Pogrzeb odbył się 9 grudnia, ale Niemcy nie pozwolili pojechać mi na pogrzeb. Serce matki nie wytrzymało tego, że jej dziecko zostało oderwane i wywiezione daleko na obczyznę. Odchodząc, dała swemu dziecku Matkę Niebieską, do której wpoiła miłość od najmłodszych lat.

Gdy Niemcy wywozili mnie, dostałam od mamy różaniec, który po mojej prababci był przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dając mi go, powiedziała: "Pamiętaj dziecko, żeby nie zardzewiał". Różaniec nie zardzewiał. Odmawiany codziennie dał mi siłę do przetrwania pięciu okrutnych lat niewoli hitlerowskiej. Do Ojczyzny wróciłam również 3 Maja, w dzień naszej Królowej. Różaniec mój przyprowadził mnie szczęśliwie do domu i na mogiłę mojej ukochanej matki...”. (Irena Osakiewicz „Rycerz Niepokalanej” nr 11(329) z listopada 1983).

Maryja nie zawiodła

Podczas II wojny światowej, kilku więźniów przebywających na terenie obozu w Gusen, doświadczyło niezwykłej łaski za wstawiennictwem Matki Bożej Różańcowej. Oto opowieść jednego z nich: „Przez cały miesiąc październik, w każdą niedzielę spotykaliśmy się na rogu baraku, tam, gdzie wykopano fundamenty pod przyszłe krematorium. Było nas siedmiu: dwaj nauczyciele, trzej urzędnicy, kupiec i ksiądz. Wszyscy w pasiakach na nędznych ciałach i z myślą o bliskiej śmierci w duszach, gdyż nasi bracia i towarzysze niedoli umierali setkami, na wyścigi, co godzina, bez gromnic, w najstraszliwszym opuszczeniu.

Po cotygodniowej krwawej udręce w kamieniołomach, schodziliśmy się o umówionej godzinie, rozpoznawanej po zmianie esesmańskiej warty w zachodniej wieży obserwacyjnej, stale na to samo miejsce... Stawaliśmy w kole, by wspólnie odmawiać Różaniec. Ponieważ nie mieliśmy prawdziwych różańców, zastępowały nam je góry kamieni przenoszone naszymi rękami z pobliskich kamieniołomów, na ulice budującego się dopiero obozu. Kamienie były mniejsze i większe, bezkształtne i ciężkie, ale wszystkie czerwone od krwi polskich wygnańców... Różaniec odmawialiśmy półgłosem, by nas kto nie przyłapał... Nie wolno było modlić się w Gusen. Gdy ktoś obok przechodził, modlitwa zmieniała się w cichy szept, słyszalny tylko Pocieszycielce strapionych...

W poniedziałek, po pierwszej niedzieli różańcowej, po apelu porannym, komendant wywołał jednego z naszej siódemki pod bramę. Był nim nauczyciel. Wypuszczono go na wolność. W drugą niedzielę nasze kółko liczyło jednego członka mniej. Włączyliśmy zwolnionego brata w nasze modły. W poniedziałek po drugiej niedzieli różańcowej, zwolniono drugiego członka naszego kółka. Trzeci poniedziałek przyniósł wolność trzeciemu naszemu bratu. Gdy więc w następną niedzielę października odmawialiśmy Różaniec, każdy z pozostałej czwórki wiedział, iż nazajutrz Królowa Różańca świętego wyprowadzi ponownie jednego z naszych na wolność. Jeden drugiego żegnał słowami: "Niech cię wyprowadzi stąd Matka Boska". Jeden drugiemu życzył wolności, bo sam czuł się niegodny tego upragnionego daru.

Nazajutrz poszedł na wolność drugi nauczyciel – zostało nas trzech: dwaj urzędnicy i ksiądz. Nie mogliśmy się teraz schodzić na Różaniec, więc odmawialiśmy go w szeregu, przy pracy, w drodze do kamieniołomów, na barłogu i zawsze jednakowo. Bo ilekroć wiązaliśmy perełki w całokształt Męki Pańskiej, odmawiając część bolesną Różańca, zdawało się nam, że do pięciu tajemnic bolesnych, należy dodawać cztery radosne niedziele różańcowe, gdy Matka Boża kolejno wyprowadzała z obozu czterech braci na wolność.

Po upływie trzech lat, Królowa Różańca rozwiązała obozowe kółko różańcowe, wysyłając na wolność trzech pozostałych członków”. Nie zawiodła więc Maryja pokładanych w Niej nadziei, ratując tych, którzy z narażeniem życia zechcieli Ją czcić tak miłą dla Niej modlitwą różańcową” (ks. Jan Kornobis „U ołtarza Maryi” – patrz bibliografia).



„W kwietniu 1945 roku, po wejściu Rosjan do miasta Neubrandemburg, gdzie pracowałam na robotach przymusowych, przeżyłyśmy ze współtowarzyszką niedoli – także Polką – chwile grozy. Byłyśmy osamotnione i zdane na łaskę pijanych, zdziczałych żołnierzy radzieckich. Pamiętam jak dziś słowa oficera: „Dat’ jest’ i pit’, siem na adnu, a patom razstrielat’ kak sabaki !”. Moja współtowarzyszka płakała, ale wypełniała rozkazy oficera. Ja oddałam się w opiekę Panu Bogu. Byłam przygotowana na rozstrzelanie. Wolałam bowiem zginąć niż być pohańbiona. Uklękłam więc w pokoju gdzie nas umieszczono i od północy do czwartej nad ranem odmawiałam bez przerwy Różaniec święty – wszystkie jego części – i powtarzałam je wiele razy.

Oficer radziecki wielokrotnie w tym czasie wchodził do nas, świecił mi w oczy latarką i ze złością powtarzał: „Co ty modlisz się ? Ty wierzysz w Boga ? Boga nie było, nie ma i nie będzie – to wszystko bajki !” – lecz nie śmiał nas dotknąć. O godzinie czwartej nad ranem, wszyscy żołnierze otrzymali rozkaz odjazdu. Cud ! Byłyśmy ocalone ! Przypomniałam sobie sen sprzed tych wydarzeń. Oto Matka Boża osłania mnie swoim płaszczem przed czarną chmurą idącą ze wschodu... I jak tu nie kochać Różańca świętego ? – nie rozstaję się z nim. Jak nie dziękować Panu Bogu ?” (Regina z Sochaczewa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Moja rodzina w czasie wojny, dzięki codziennej gorliwej modlitwie różańcowej i nie tylko, kilkakrotnie została ocalona od śmierci.

W dniu 13 stycznia 1943 roku, gdy mróz sięgał -30°C, hitlerowcy niespodziewanie otoczyli miejscowość Uchanie (powiat Hrubieszów) w celu wysiedlenia wszystkich Polaków, a na ich miejsce mieli przybyć Ukraińcy. Przed godziną siódmą rano, do naszego domu weszło dwóch uzbrojonych Niemców, rozkazując, żeby w ciągu 15 minut spakować się i wyjść z podręcznym bagażem do kościoła odległego około pół kilometra od naszego domu. Stamtąd mieliśmy być przewiezieni saniami za druty, do obozu w Zamościu. Po tych słowach moja mama upadła zemdlona na podłogę.

Kiedy tatuś ją ocucił, wyszła przed dom i zobaczyła, że w niedalekiej odległości stoi żołnierz niemiecki, pilnujący, aby nikt nie mógł uciec. Ku zdumieniu mojej mamy, zwrócił się do niej w języku rosyjskim tymi słowami: "Matka, czy ty masz dzieci ? Jeżeli pojedziecie do obozu w Zamościu, zginiecie wszyscy. Daj mi wódki, a wy uciekajcie, bo kilka kroków za waszym domem dzisiaj nie wysiedlają. Ja w tym czasie będę strzelał do góry".

Niemcy "płacili" wódką za zagarnięte w kontyngentach zboże, a ponieważ nikt z nas nie pił alkoholu, matka wyniosła butelkę wódki żołnierzowi, który strzelał do góry, a my, zapadając się w głębokim śniegu, uciekaliśmy do cioci mieszkającej około trzystu metrów od naszego domu. Opatrzność Boża sprawiła, że trafił się żołnierz, prawdopodobnie rosyjski jeniec, wcielony do armii niemieckiej, która już ponosiła duże straty na froncie wschodnim.

Ale prawdziwym cudem różańcowym było wydarzenie z maja 1944 roku. W naszej wysiedleńczej tułaczce trafiliśmy do małej parafii katolickiej w Turowcu pow.Chełm Lubelski, gdzie proboszczem w tym okresie był nasz kuzyn ks.Henryk Strąkowski... Pewnego dnia kilka osób, takich samych wysiedleńców jak my, pozostało na chwilę na terenie plebanii, by porozmawiać z księdzem proboszczem na temat bieżącej tragicznej sytuacji Polaków. Nagle wpadło kilku uzbrojonych mężczyzn, którzy kazali nam wszystkim stanąć pod ścianą i rozpoczęli rewizję osobistą. Zaczęli od mojego ojca, który stał na brzegu.

Jeden z napastników sięgnął do górnej kieszeni jego marynarki, skąd wyjął różaniec. Zaczął mu się przyglądać, pytając: "Eto czto ?". Mój tatuś bardzo powoli tłumaczył słowami, których brzmienie do dzisiaj pamiętam: "To jest różaniec, to jest taka modlitwa, my się modlimy na różańcu...". W międzyczasie moja mama, osoba o niezwykłej odwadze, zbliżyła się nieznacznie do taty, wyjęła pistolet z tylnej kieszeni jego spodni (tata należał do AK) i podała stojącej obok mojej ośmioletniej siostrze, która bez słowa opuściła go w krzaki znajdujące się w pobliżu. W tym czasie, stojący obok nas ksiądz Strąkowski, modlił się jak zwykle. Nagle... usłyszeliśmy gwizdek. Napastnicy natychmiast zostawili nas i uciekli.

Z perspektywy czasu wnioskuję, że był to czołówka NKWD, która miała na celu zwalczanie AK. Rozstawieni na skraju wsi pod lasem ich zwiadowcy zorientowali się, że zbliża się oddział polskiej partyzantki, o czym dali znać gwizdkiem. Gdyby nie różaniec i modlitwa księdza Henryka, zginęlibyśmy wszyscy, a budynki zostałyby spalone. Ten cud zawdzięczamy Bogu i Matce Najświętszej, do której codziennie zanosiliśmy gorące modlitwy” (Antonina z Lublina „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Był rok 1943, okupacja niemiecka. Październik, miesiąc poświęcony Matce Bożej Różańcowej. Mojego męża wywieziono do Niemiec na przymusowe roboty. Zostałam sama z trojgiem małych dzieci, w bardzo ciężkich warunkach, gdyż nie miałam stałej pracy, a zdobycie pożywienia było bardzo trudne.

Jesienią cała ludność polska i niemiecka otrzymała przydział na ziemniaki. Na moją rodzinę przypadło 6 kwintali. Nie wystarczyło jednak mieć kartki, gdyż ziemniaki trzeba było zdobyć, aby móc kartki zrealizować. Można to było uczynić czekając na rogatce miasta na wieśniaków wiozących ziemniaki na tzw. kontyngent, bądź też udając się na punkt sprzedaży, gdzie otrzymywał je ten, kto silniejszy.

Pewnego dnia spotkałam znajomego wieśniaka, który mnie uspokoił, abym się nie martwiła, ponieważ na kontyngent ma odstawić właśnie 6 kwintali, które przywiezie mi wprost do domu. Ucieszyłam się ogromnie i byłam już spokojna. Niestety, ziemniaki nie dotarły do nas, gdyż zabrał je po drodze miejscowy Niemiec. Niemcy bowiem mieli pierwszeństwo... Od nowa zaczęłam chodzić na punkty rozdzielcze, ale bezskutecznie. W kolejnym punkcie, po dwóch godzinach oczekiwania, ogłoszono, że przydział dla Polaków jest już zakończony, a polskie kartki są już nieważne. Zmartwiona chodziłam po wszystkich punktach błagając, aby uwzględniono moją sytuację. Wszędzie słyszałam jedną odpowiedź: "Tylko na kartki niemieckie". Nie pomogła protekcja ani interwencje znajomych osób wpływowych. Po definitywnej odmowie w urzędzie niemieckim byłam zrozpaczona.

Nadchodziła zima, a ja zostałam z dziećmi bez żadnych zapasów. Targał mną straszny ból i żal, że my, Polacy, we własnej Ojczyźnie nic nie znaczymy. Dławiłam się, żeby nie płakać na ulicy. Pośpieszyłam do swego parafialnego kościoła. Kiedy weszłam, było już po Mszy świętej. Uklękłam przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej i tam wypłakałam swój żal. Nie pamiętam jak się modliłam, ale chciałam pożalić się swej najlepszej Matce jak skrzywdzone dziecko. Wróciłam do domu nieco spokojniejsza i oddałam się codziennej pracy.

Wkrótce przyszedł ów pamiętny w życiu wieczór. Dzieci jak co dzień, poszły do kościoła na Różaniec. Ja również miałam iść za nimi, gdy przyszła do mnie pewna znajoma staruszka i zatrzymała mnie. Znalazłam się w rozterce, czy pozostać z nią, czy pójść do kościoła. Nie potrafiłam rozmawiać, coś mnie niepokoiło, czułam jakiś wewnętrzny przymus, aby pójść. Poprosiłam staruszkę i poszłyśmy obie. Po Różańcu, wychodząc z kościoła – a było już ciemno – zauważyłam po przeciwległej stronie ulicy, na wprost bramy kościelnej, stojący wóz pełen ziemniaków, a przy nim wieśniaka z małym chłopcem. Na pytanie, komu je wiezie, usłyszałam dziwną odpowiedź: "Nie wiem; kto weźmie, ten będzie miał. Niemiec na punkcie nie przyjął, bo za drobne, a ja innych nie mam. Tak jechałem, sam nie wiem dokąd". Nie wiedział dlaczego jechał w zupełnie przeciwnym kierunku zamiast do swojej wsi i w dodatku pod górę oraz dlaczego zatrzymał się tuż przed kościołem. Zabraliśmy owego człowieka do naszego domu na nocleg. Ziemniaki zrzucił z wozu, aby nie zmarzły. Nazajutrz czekał nas największy problem: czy przyjmą ziemniaki na punkcie i czy zechcą przydzielić je na polskie kartki przecież już nieważne.

Rano z lękiem i bijącym sercem udaliśmy się do punktu. Co Niemiec zdecyduje, jaki wyda wyrok ? I tu, o dziwo. Niemiec przyjął bez słowa i przydzielił je na polskie kartki, pomimo że nigdzie nie chciano ich honorować. Jak to się stało ? Nie wiem. Czy można to nazwać przypadkiem...? Wierzę w to i jestem głęboko przekonana, że sprawiła to Matka Najświętsza i że był to wielki dar od Niej dla biednych polskich dzieci, by zimą uniknęły głodu” (Zofia Papiernik z Łodzi „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (412) październik 1990).



„Myślę i doświadczam, że różaniec wpada w ręce wówczas, kiedy już wszystko inne z nich wypada - kiedy nie ma pieniędzy, zdrowia, argumentów. Kiedy tyle chciałoby się Panu Bogu powiedzieć, a na wszystko brakuje słów” (ks.Jan Kwiatkowski ze Słupcy).

„Działo się to w czasie okupacji hitlerowskiej w roku 1943 w Karczewie odległym o 30 kilometrów od Warszawy. Miałam wtedy siedem lat.. Kiedy Niemcy wpadli do naszego domu, ojciec mój zdążył uciec przez płot. W domu zostałam ja i moja mamusia z moim siedmiomiesięcznym braciszkiem. Mamusię, z dzieckiem na ręku, pod eskortą prowadzono do remizy strażackiej, gdzie byli zwożeni różni ludzie z łapanki, również Żydzi. Gdy prowadzono moją mamusię z dzieckiem na ręku, wielu ludzi wyszło na ulicę, a wśród nich moja kochana babcia Frania, która mieszkała niedaleko od nas. Niemcy pozwolili oddać dziecko babci, a mamusię zaprowadzili do remizy. Wtedy ja, jako siedmioletnie dziecko, pobiegłam do kościoła, uklękłam w kruchcie, zaczęłam płakać i głośno modlić się tak, jak umiałam. Wtem podeszła do mnie bardzo maleńka babcia okryta chustą w kratę, w spódnicy i czarnym fartuchu do ziemi. Spytała: "Dlaczego, dziecko, tak płaczesz ?". Odpowiedziałam, że Niemcy zabrali moją mamusię. Wtedy ona powiedziała, abym nie płakała, po czym wzięła mnie za rękę i podeszłyśmy pod sam ołtarz.

Babcia wyciągnęła z fartucha ogromny różaniec zrobiony z kasztanów, rozłożyła go starannie na posadzce i powiedziała: "Połóżmy się krzyżem. Ja będę pierwsza dotykała kasztanów, a ty za mną". I tak odmówiłyśmy cały Różaniec. Potem powiedziała: "A teraz idź do domu, mamusia twoja już tam jest".

Pobiegłam szybko, ale po drodze wstąpiłam do babci Frani i spytałam, czy moja mamusia jest już w domu. "Jest – powiedziała babcia. Ale gdzieś ty była ?". Powiedziałam wtedy, że byłam w kościele i opowiedziałam wszystko o tej pani z różańcem z kasztanów. Potem poszłam do domu i opowiedziałam wszystko mojej mamusi. Ona zaś opowiedziała mnie, jak została uwolniona: "Podjechały samochody ciężarowe, wysiedli Niemcy, żeby załadować na nie i wywieźć tych połapanych ludzi w nie znanym nikomu kierunku. Jeden z Niemców spojrzał na mamusię i pokazując ręką powiedział: "Matka, stać ! Do domu !". Kiedy wyszłam z remizy – wspominała mama – skierowałam się do domu. Myślałam, że zostanę zaraz rozstrzelana, ale nie oglądając się doszłam szczęśliwie do domu, i żyję...". Pozostałych ludzi załadowano do samochodów i wywieziono. Żydów zaś wyprowadzono nad rzeczkę i rozstrzelano” (Irena z Warszawy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Ojciec Albert Mizera, dominikanin z Bohorodczan, opowiada następujący wypadek, w którym różaniec okazał się prawdziwym ratunkiem dla grabionej ludności: „W dniach pełnych zgrozy przy cofaniu się wojsk rosyjskich doznaliśmy szczególniejszej opieki Bożej i Najświętszej Panny Maryi. Po cofnięciu się głównych wojsk, pozostała jedynie niesforna gromada żołnierzy, którzy grabili i podpalali. Nakazali oni i nam opuścić dwór i pójść do lasu, by podczas naszej nieobecności dwór ograbić. Gdy wszelkie prośby nasze nie pomagały, udaliśmy się o pomoc do Boga. Uklękliśmy wszyscy w pokoju do modlitwy, odmawiając różaniec, litanię do Matki Bożej itp. Widząc to żołnierze, czekali, aż skończymy. Myśmy jednak w modlitwie nie ustawali i Bóg nas ocalił. Żołnierze, którzy przedtem grabić nas chcieli i podpalać, odeszli spokojnie, nie zabierając niczego nie tylko z domu, ale nawet z obory i gospodarstwa”. (http://forumdlazycia.wordpress.com/2013/01/19/rozaniec-ratunkiem-w-czasie-grabiezy/).



„Kołyma. Taką nazwę nosi rzeka. Takie same słowo u starszego pokolenia znającego historię, wywołuje okrutne skojarzenia. Geograficznie jest to obszar wielkością przypominający mniej więcej trzy powierzchnie Polski: pomiędzy Jakucją, Czukotką i Kamczatką, od południa oblany wodami Morza Ochockiego.

W 1929 roku w tej części świata bezludnej, o surowym klimacie, gdzie zima zaczyna się z początkiem października, a kończy w maju, zaczęto budować miasto Magadan. Wcześniej odkryto tu złoża surowców mineralnych, w tym: złota, węgla, różnego rodzaju rud oraz uranu. Sowiecka władza na czele ze Stalinem, postanowiła w specyficzny sposób wykorzystać ludzi w celu eksploatacji kołymskich skarbów.

Zarządzono budowę obozów pracy zwanych gułagami. W tym celu stworzono odpowiednie prawo, napisano paragraf "58", na podstawie którego ogłaszano wyroki. Za co ? Za noszenie medalika, za udział w nabożeństwach w cerkwi i kościele. Za przynależność do organizacji patriotycznych, za nielegalne zebrania, za kontestowanie władzy ludowej, za rzekomo "zdradę ojczyzny". Sześć lat w obozie, to była kara minimalna.

Do największej eksterminacji zsyłek na Kołymę doszło w latach 40. XX wieku, zwłaszcza po zakończeniu II wojny światowej, kiedy Związek Radziecki poszerzył swoje granice. Na Kołymę trafiali: Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze, Polacy, Niemcy i, oczywiście, sami Rosjanie. Praktycznie cała Europa środkowa i wschodnia... Przez Kołymę w latach 1930-1956 "przewinęło się" wg rosyjskich źródeł ponad 20 milionów więźniów-pracowników. Możliwe, że kołymska ziemia stała się grobem dla dwóch milionów ofiar... Oficjalnie ostatni łagier przestał pracować w 1957 roku...

Kiedy nas tu przywieziono byliśmy młodzi – wspomina jedna z byłych więźniarek-pracownic. Pracowaliśmy w tajdze. Ciężka to była praca. Ludzie słabsi często chorowali. Wielu umierało z wycieńczenia i chłodu. Jedzenia było mało. Ale nie to było najtrudniejsze. Nie mieliśmy cerkwi, nie było kościoła, Mszy świętej, spowiedzi. U nas w domu zawsze świętowano niedzielę, a tu nic – tylko praca i praca. Nieraz byliśmy bici i poniżani, dlatego w barakach po przyjściu z pracy, najczęściej wieczorem lub nocą odmawialiśmy różaniec. On trzymał nas przy życiu i nadziei. Ci, którzy nie modlili się, szybko tracili nadzieję, równowagę, popadali w depresję, umierali. My tylko dzięki modlitwie różańcowej przeżyliśmy to wszystko... Tylko modlitwa, różaniec i wiara. To mnie utrzymywało przy nadziei...” („Kołymski różaniec nadzieją pokoleń” „Królowa Różańca Świętego” nr 3(7) str. 8 jesień 2013 - tam znajdziesz całość).



„Było to w Kielcach w kwietniu 1945 roku. Zostałam zatrzymana w zasadzce w mieszkaniu moich przyjaciółek, które opuściły miasto ścigane za działalność w AK. Całą noc przesiedziałam pod strażą. Wczesnym rankiem odwieziono mnie do Urzędu Bezpieczeństwa, Tam zostałam poddana rewizji. Zabrano mi wszystko, co miałam przy sobie i z szyderstwem zerwano mi z szyi medalik. Przeżyłam tam ponad dwa koszmarne miesiące. Bezsenne noce spędziłam na brudnych deskach podłogi w zimnie, na głodowych racjach żywnościowych (odrobina ciemnego chleba i lura zwana kaszą, na przemian z kartoflami).

Początkowo zamknięto mnie w pomieszczeniu z okratowanym oknem, później przeniesiono do wilgotnej i okropnie zimnej piwnicy. Świerzb i wszy – to było nie do zniesienia. Co noc lub nad ranem odbywały się przesłuchania. Nie przyznałam się do swojej działalności w AK. Kiedyś, będąc już u kresu wytrzymałości, "ulepiłam" różaniec z czarnego chleba, nawlekając ulepione kuleczki na nitkę wyciągniętą z jakiejś części ubrania.

Martwiąc się o moją matkę, która nie wiedziała, co się ze mną stało, bardzo długo modliłam się na tym różańcu. Modliłam się żarliwie, jak nigdy przedtem i w pewnej chwili miałam wrażenie, że Matka Boża jest przy mnie. Rano zostałam zaprowadzona do kancelarii majora UB, który oznajmił mi, ze jestem wolna. Nie mogłam uwierzyć, że skończył się mój koszmar. Nie wierzyłam jeszcze wtedy, gdy strażnik, pod lufą karabinu, wyprowadził mnie za bramę.

Pierwsze kroki skierowałam do kościoła, gdzie dziękowałam Matce Bożej za doznaną łaskę, którą wyprosiłam na różańcu. Wychodząc na wolność, zostawiłam ten niezwykły różaniec swojej towarzyszce niedoli” (Halina Szymańska „Różaniec” nr 11/2012).



„Amerykańskie bombowce B-29, 6 i 9 sierpnia 1945 roku zrzuciły bombę atomową na Hiroszimę i Nagasaki. Pół roku wcześniej dwóch mężczyzn głosiło konieczność nawracania się, przyjmowania sakramentów, czynienia pokuty, posiadania wody święconej i gromnicy oraz codziennego odmawiania różańca świętego.

Po ataku atomowym nic nie miało prawa ocaleć. Jednak w obu miastach pozostały całkowicie nienaruszone pojedyncze domy, trawa i dobytek oraz ocalało kilkanaście osób, w tym misjonarze jezuici. Specjaliści amerykańskiej armii obserwowali ten niezwykły fenomen i nie potrafili tego zrozumieć. Stwierdzili, że musiała zadziałać jakaś „nadprzyrodzona siła”. Ceniony ekspert dr Stephen Rinchart stwierdził: „W takich warunkach nie jest możliwe, aby ktokolwiek przeżył...”

Na pytanie, jak to możliwe, ludzie ci odpowiadali: „Jesteśmy przekonani, że przeżyliśmy, ponieważ żyliśmy przesłaniem fatimskim i codziennie odmawialiśmy różaniec w naszym domu”. Bóg, Stwórca Wszechświata, w sposób sobie wiadomy, wstrzymuje i zawiesza działanie praw natury, niedowiarkom pozostawiając wolność wyboru innych wyjaśnień” („Rycerz Niepokalanej” nr.10 (677) październik 2012).

Różaniec ocalony z kradzieży

„Stoczek klasztorny, to niewielka malownicza wieś położona na pięknej ziemi warmińskiej. Jej charakterystycznym punktem jest kompleks zabudowań kościelno-klasztornych, którego historia sięga XVII w. To tutaj w latach 1953-1954 więziony był Prymas Polski, Sługa Boży ks. kard.Stefan Wyszyński...

W roku 2013 sanktuarium stoczkowskie obchodziło dwa znaczące jubileusze. Pierwszy, to 30. rocznica koronacji wizerunku Matki Pokoju, a drugi – 60. Rocznica uwięzienia Prymasa w Stoczku. W przededniu tych ważnych uroczystości jubileuszowych, sanktuarium w Stoczku Klasztornym przeżyło dramat. Po uroczystościach odpustowych ku czci Matki Pokoju, w nocy z 27 na 28 sierpnia 2012 roku, suknia wotywna z cudownego obrazu została skradziona. Przetrwał on ciężki czas zaborów, zawieruchę pierwszej i drugiej wojny światowej, nie zniszczyli go komuniści, a dzisiaj, gdy Polska cieszy się wolnością, dochodzi do tak kompromitujących wydarzeń...

W tych smutnych dniach, światłem w tunelu zdarzeń okazał się prymasowski różaniec, podarowany Matce Bożej przez kard.Wyszyńskiego – ocalony z kradzieży. Matka Pokoju kolejny raz wskazała na niezawodne narzędzie modlitwy, które przyniesie pokój i da siłę oraz nadzieję na to, że nawet z tak wielkiego zła, które się dokonało, Bóg może wyprowadzić dobro. W sanktuarium została podjęta modlitwa przebłagalna za dokonana profanację. Sprawca został ujęty lecz niestety, wotywnej szaty nie dało się odzyskać. 8 grudnia 2012 roku w sanktuarium rozpoczęto zbiórkę ofiar na nową suknię dla Matki Pokoju.

Wierzymy, że tak jak w minionych wiekach, wiele ludzkich serc kochających Matkę Bożą złożyło swoje wota jako dar, tak i dzisiaj ta historia, która w pr5zedziwny sposób zatacza koło, przyczyni się do pogłębienia kultu Matki Pokoju oraz wiedzy o trudnych dziejach życia Prymasa Tysiąclecia” (wg ks.Krzysztofa Ziai MIC „Różaniec” nr6/2013 – tam znajdziesz całość).


reprodukcja z kartki

„Jestem kapłanem ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusowego. W 1974 roku wyjechałem na misje do Zairu, dziś nazywanego Kongiem... Na początku maja 2000 roku po urlopie w Polsce wybrałem się do Konga i miałem dojechać do Kisangani, części Konga opanowanej przez rebelię. Z Rwandy dojechałem autobusem aż do Gomy, miasta sąsiadującego z Rwandą. Po paru dniach odlatywał z Gomy do Kisangani "Iljuszyn" z paliwem, który zgodził się nas zabrać i tak, po godzinnym locie, byliśmy na miejscu. Odmawianie Różańca pomogło zapomnieć o niewygodach i niebezpieczeństwie tego lotu.

W Kisangani można było wyczuć podniecenie wśród ludzi, którzy, spotykając się na ulicy, nie rozmawiali ze sobą. Mówiło się, że poza głównymi arteriami komunikacyjnymi wojsko przygotowuje umocnienia ziemne. Faktycznie tak było, gdyż sam zauważyłem to pewnego dnia idąc z posługą do umierającego.

W czerwcowy poniedziałek, w tygodniu poprzedzającym uroczystość zesłania Ducha Świętego, około godziny 10 rano usłyszeliśmy ogłuszający huk broni automatycznej. Wojna ! Kto z kim walczy, przeciwko komu ? Nie wiadomo. Z sąsiadującej z nami szkoły wybiegło na nasze podwórko, w ogromnej panice, około pięćdziesięcioro dzieci. Miejsca zacienione naszego domu wypełniły się maluchami. Udało mi się poukładać je na ziemi i w takiej pozycji zaczęliśmy odmawiać Różaniec, aby odwrócić uwagę dzieci od ogromnego huku ciężkiej broni automatycznej i wyprosić opiekę Matki Bożej.

Po skończeniu jednej części Różańca chciałem zostawić na chwilę leżące na ziemi dzieci, lecz nie mogłem tego uczynić, gdyż maluchy podniosły ogromny płacz, kiedy przestaliśmy się modlić. Zaczęliśmy więc drugą część Różańca, lecz po pierwszym dziesiątku poprosiłem pana Ferdynanda Sefu, animatora Legionu Maryi, aby kontynuował modlitwę różańcową z dziećmi, a sam poszedłem szukać ks.Kuchty, naszego proboszcza i diakona Augustyna, Kongijczyka z naszego Zgromadzenia. Obydwaj moi współbracia również odmawiali Różaniec z grupą osób dorosłych, które schroniły się u nas.

Powiedziałem proboszczowi, że umieszczę dzieciaki w dwóch wolnych pokojach. Podnosiłem po jednym chłopcu z ziemi i prowadziłem ich do wolnych pokoi. Pozostawione w pokoju dzieci nadal recytowały "zdrowaśki", razem z tymi, które jeszcze leżały na ziemi.

Nie ma chyba bardziej odpowiedniej modlitwy na chwile wojny i paniki, niż odmawianie Różańca. Wśród siedemdziesięciu ludzi, którzy schronili się dziś u nas, nie wszyscy byli katolikami, lecz wszyscy bez wyjątku odmawiali Różaniec, a ta modlitwa jakoś dziwnie ich uspokajała. Kiedy my, księża, wyłączyliśmy się z odmawiania Różańca żeby pomyśleć o wieczornym posiłku i przygotować, na wszelki wypadek, opatrunki, ludzie świeccy sami kontynuowali modlitwę różańcową.

Wieczorem dowiedzieliśmy się z francuskiej rozgłośni, że w Kisangani wojska Rwandy i Ugandy prowadzą walki między sobą o zajęcie dwóch lotnisk wraz z miastem, aby mieć wolny dostęp do zakupu diamentów i złota.

Trzy przebywające u nas panie przygotowały kolację dla wszystkich, czyli dla siedemdziesięciu osób. Poprosiłem, aby jedzenie dla dzieci było trochę większe i aby podano je oddzielnie. Opiekowałem się wtedy hospicjum dla starszych opuszczonych osób utrzymywanych przez parafię. Miałem więc worek ryżu, dość dużo mąki z manioku, kilka kilogramów suszonych ryb i trochę oleju palmowego. Zaczęliśmy więc korzystać z tych zapasów.

Od początku zmagań między dwoma wojskami wyłączono prąd, nie było wody ani żadnej komunikacji. Nie można było myśleć o umyciu się przed spoczynkiem (nie piszę, przed snem, gdyż w tym huku detonacji niemożliwe było zaśnięcie, a nawet zmrużenie oka). Po posiłku zebraliśmy się wszyscy razem na wieczorną modlitwę i cząstkę Różańca. Zamiast dobrej nocy, życzyliśmy sobie dotrwania do rana. W nocy dwa pociski wystrzelone z granatników spadły na dach kościoła, a trzeci na nasz kurnik. Rano, resztkami kur i kaczek wypełniliśmy dwa wiadra. Widziałem w oczach dzieci radość, gdy zauważyły, ze niosę to do kuchni. W kościelnym blaszanym dachu zostały dwie olbrzymie dziury po pociskach.

Oglądając zniszczenia świątyni zauważyłem dwie kobiety przytulone do zewnętrznej ściany kościoła. Podszedłem do nich. "Proszę o poratowanie mnie – powiedziała starsza z nich – zostałam sama w domu z nowonarodzonym dzieckiem. Uciekłam tu do was, lecz wszystkie drzwi są zamknięte". Otworzyłem więc drzwi i zaprosiłem obie do środka. Była to młoda kobieta z zawiniątkiem na ręku i młodszą siostrą, dorastającą panną. "Urodziłam wczoraj w nocy dziecko – powiedziała nowo przybyła. Nie mogłam uciekać w nocy z innymi, więc przyszłam tu z moją siostrą prosić o wodę do picia, gdyż mam wysoką gorączkę. Dziecko żyje – wyciągnęła ręce z maleństwem – lecz nie wiem, czy przeżyje to wszystko. Chcę też wykąpać je. Czy użyczyłby mi ksiądz wody ?". Nie chciałem jej powiedzieć, że na reszcie wody ugotowaliśmy wczorajszą wieczerzę. Nie ma rady, trzeba iść szukać wody. Bez wody nie będziemy mogli przetrwać.

Kurz sypiący się z murów uderzanych pociskami, ustawicznie wzmagał pragnienie. W tej dzielnicy ludzie mają małe studzienki, gdzie czerpią wodę do mycia naczyń, do prania, jeśli studzienka jest głębsza. Zacząłem więc namawiać młodych ludzi, aby któryś z nich poszedł ze mną po wodę. Odpowiedź była jedna. "Wolę umrzeć tu niż na zewnątrz; przecież nikt nie dojdzie do studzienki". Młodsza siostra matki, która dopiero co przyszła, wyraziła chęć pójścia ze mną. Przygotowałem dwa plastikowe kanistry po dziesięć litrów. Zawiesiłem kawałek białego prześcieradła na długim kiju i poszliśmy z panienką do pana Ferdynanda, aby odmawiał z dziećmi Różaniec za nasz szczęśliwy powrót z wodą.

Pierwszą zaporę ogniową spotkaliśmy zaraz za naszym ogrodzeniem. Długo machałem białą flagą, lecz grzechotanie karabinu maszynowego i świst kul nie ustawały. W końcu żołnierz zauważył flagę i przerwał ogień. Wyskoczyłem przed mur, a on machnął ręką aby szybko przebiec. Biegłem z moją towarzyszką może pięćdziesiąt metrów. "Zaczęło się dobrze" pomyślałem sobie. Przypomniał mi się wtedy pan Ferdynand Sefu, który odmawiał z dziećmi Różaniec. Przy drugiej zaporze ogniowej moja towarzyszka zaczęła panikować: "Dwa trupy na drodze, ja nie idę dalej" – mówiła. "Przecież modlą się za nas, nic nam się nie stanie" – odparłem. Może po minucie przeszły jej spazmy i powiedziała: "To niech ksiądz macha tą chorągiewką !". Przeszliśmy drugą zaporę, trzecią i czwartą. Wydawało się, że idziemy bardzo długo. "Znowu trup" – powiedziała panienka. Faktycznie, przed domem leżał jakiś starzec zbroczony krwią. Przed wyjściem z domu dopytywałem się ludzi, gdzie jest najbliższa studzienka, lecz przechodzenie przez zapory ogniowe pogmatwało drogę. Stanęliśmy przy dużym kanale ściekowym. U góry kanału płynęła dość czysta woda. Dziewczyna machała białą flagą, a ja garnuszkiem nalewałem wodę do kanistrów.

Droga powrotna była łatwiejsza; znaliśmy już pozycje zapór ogniowych. Przed ostatnią zaporą zatrzymaliśmy się przy parafialnym ośrodku zdrowia. Siostra Józefina, Francuzka, która była lekarką w tym małym szpitaliku parafialnym, zauważyła nas i przyszła prosić o wodę. "Nie mogę ci dać wody – powiedziałem jej – gdyż mamy u siebie siedemdziesięciu ludzi, którzy się u nas schronili". "A my – mówiła siostra – opatrywaliśmy rannych całą noc bez światła, jedynie przy świecach". "Za chwilę pójdę drugi raz po wodę – powiedziałem siostrze – wybierz dwóch pielęgniarzy żeby poszli ze mną, ale niech jeden z nich zna drogę do studzienki".

Wypad po wodę musiał zająć nam dość dużo czasu, gdyż w domu zaczęli już powątpiewać o naszym powrocie. Podziękowałem panu Ferdynandowi i dzieciom za modlitwę. "Księże, jeszcze się nigdy nie modliłem z taką mocą jak dziś" – odrzekł Ferdynand. Odkaziliśmy wodę chlorem i każde dziecko miało po szklance wody. Gdy wychodziłem drugi raz po wodę, młoda matka kąpała już swojego noworodka.

Ta grupa ludzi spędziła z nami cały tydzień. W tym czasie wychodziliśmy po wodę parę razy dziennie, a za każdym razem pan Ferdynand wraz z dziećmi odmawiali Różaniec o nasz szczęśliwy powrót z wodą. Jestem przekonany, iż to modlitwa różańcowa dzieci sprawiła, że nic złego nie przytrafiło się nam podczas tych wypraw. A Jeżeli ktoś powie, że był to przypadek, to muszę wyznać, że modlitwa dzieci dodawała mi otuchy w tych niebezpiecznych wyprawach.


reprod. ze strony: http://swm.pl/rozaniec

W sobotę pod wieczór, a była to wigilia Zesłania Ducha Świętego, wojska Rwandy zmogły swoich przeciwników i zapanowały w Kisangani... wrócił względny spokój. W mieście jednak było mało ludzi, gdyż większość uciekła do buszu. W niedzielę Zesłania Ducha Świętego odprawiliśmy Mszę świętą dla nas samych i naszych gości, a później zaczęliśmy oglądać szkody po pociskach w naszym domu i w kościele.

Wieczorem przyszła nas odwiedzić pani Serafina Bahati, matka jedenaściorga dzieci, absolwentka Uniwersytetu w Lubumbashi. Od lat bez pracy, gdyż bank, w którym pracowała, został już dawno zamknięty. Mąż pani Serafiny pracuje zawodowo, lecz rzadko otrzymuje wypłatę, zresztą absolutnie nie wystarczającą na życie. Pani Serafina jest aktywnym członkiem Kapłańskiego Ruchu Maryjnego, w ramach którego poświęca dużo czasu na modlitwę za pośrednictwem Najświętszej Maryi Panny.

Przez ten tydzień Serafina bardzo wyszczuplała, a głos miała całkiem ochrypły. Spytałem ją, co się stało z jej głosem. "Proszę księdza – odpowiedziała. Od poniedziałku do soboty ciągle modliliśmy się do Matki Bożej. Odmawialiśmy po kilka Różańców dziennie, litanie, nowenny. Ludzie z innych wyznań przychodzili, aby się modlić z nami. Byli wśród nich protestanci, muzułmanie. Cieszę się bardzo, widząc was wszystkich w zdrowiu. Bogu niech będą dzięki, gdyż wysłuchał naszych błagań za pośrednictwem Maryi". "A wy, jak przeżyliście te dni ?" – spytałem panią Serafinę. "Dla mnie te dni były bardzo krótkie, proszę księdza, ciągle modliliśmy się do Matki Bożej. U nas w rodzinie wszyscy żyją. Poszli teraz spać, bo są bardzo zmęczeni".

Rozmawiając z panią Serafiną weszliśmy do jadalni. W szafce było dość dużo przygotowanego na obiad manioku, który pozostał po posiłku. Postawiłem przed nią maniok z otwartym pudełkiem sardynek. Wzbraniała się przed jedzeniem, mówiąc, że dzieci są w domu głodne, więc jej nie przystoi najadać się poza domem. Po podziękowaniu za posiłek, pani Serafina wróciła znów do rozmowy na temat Różańca. "Z Maryją przeżyliśmy te straszne dni – powiedziała – i wydaje mi się, że powinniśmy rozpocząć kampanię modlitwy różańcowej za naszą młodzież. Młodzi niszczeni są przez chorobę AIDS dlatego, że żyją w nieczystości, żyją niemoralnie. Zacznijmy więc z nimi i za nich odmawiać Różaniec, gdyż jestem przekonana, że przez modlitwę różańcową Maryja odmieni ich serca". Pani Serafina ma rację, gdyż AIDS w czasie jednego miesiąca uśmierca w Kisangani więcej młodych ludzi, niż sześciodniowa wojna, którą niedawno przeżyliśmy”. (ks.Władysław Stasik SCJ „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„W różańcu i poprzez różaniec znalazłem „łaskę drogi i prawdy”. Nie pamiętam, kiedy matka nauczyła mnie podstawowych modlitw różańcowych: Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo i tajemnic różańcowych. Zrosły się one od początku z nurtem mojego życia.

Pewnego lata odmawianie różańca stało się moją sprawą osobistą. Mogłem mieć wtedy około dziesięciu lat. Gdy po południu pasłem krowy, od pioruna zapaliła się stodoła. Dorośli pobiegli na ratunek, zostałem sam przy krowach. Widok był groźny i wtedy po raz pierwszy wyciągnąłem z kieszeni koronkę i zacząłem odmawiać różaniec. Od tamtej pory odmawiałem go codziennie, przynajmniej pięć dziesiątków. Pamiętam nawet „trans” modlitewny, podczas którego odmawiałem wszystkie piętnaście tajemnic, nie zważając na to, co się wokół mnie działo. Potem był jeszcze Żywy Różaniec, zmiana tajemnic różańcowych i zaciekawienie kolegów i koleżanek: „Pokaż, jaką masz tajemnicę”. Tak było w szkole podstawowej, a potem i w średniej.

Mimo wykopków ziemniaków i pracy jesiennej z radością biegłem na wieczorny różaniec w kościele. Nie było jeszcze wtedy elektryczności. Ciemny kościół oświetlony ołtarzowymi świecami wyglądał bardzo tajemniczo. Byłem już wtedy ministrantem i klęczałem po lewej stronie ołtarza. Wszyscy odmawiali śpiewnie różaniec, a my klęczeliśmy obok celebransa przed Najświętszym Sakramentem. I wtedy zdarzyło się coś, czego przez długi czas nie mogłem pojąć. Na lekcjach religii nauczyłem się, że po przeistoczeniu w Hostii obecny jest Pan Jezus, ale to była wiedza teoretyczna, wyuczona. Tymczasem owego wieczoru, chyba w piątej klasie, nagle z Hostii jakby wyszły promienie światła i przeniknęła mnie żywa Obecność tak mocno, że nie śmiałem nawet oczu podnieść na Hostię. Cały byłem przeniknięty tą Obecnością, a zarazem miłością przedziwną Pana, Brata i Przyjaciela. Od tamtego czasu Hostia jest dla mnie zawsze żywą Obecnością.

Gdy byłem uczniem w szkole średniej w Krakowie, w drodze do szkoły mijałem wiele kościołów, ale zauroczyła mnie uśmiechnięta Pani Różańca z bazyliki dominikańskiej. Rano służyłem do Mszy świętej, a wieczorem biegłem na różaniec. Gdy wracałem zmęczony ze szkoły, bazylika zapraszała mnie swoim cichym chłodem. Pięć dziesiątków różańca przywracało sercu ciszę, ukojenie i poczucie dobrze wykorzystanego czasu. A potem Pani Różańca „uśmiechnęła się” i zaprosiła do różańcowego zakonu.

Nowicjat, studia – wszystko szło według ustalonej kolejności. Nadeszła pora święceń. Obudzony nagle na nocne czuwanie przed święceniami, uświadomiłem sobie, że jest to moja osobista decyzja. Przeraziłem się. Uratował mnie znowu różaniec. Ojciec magister otworzył tabernakulum. Odmawiał razem z nami, kandydatami do święceń, tajemnice radosne. Czułem, jak z każdą tajemnicą opada lęk, a serce powoli zostaje uciszone. Przyszły mi na pamięć słowa jednego z ojców profesorów: „Pan Bóg nie daje łask na zapas. Daje tyle, ile potrzeba na teraz”. Nie warto zatem zbytnio martwić się. Przy czwartej tajemnicy ofiarowania wróciła decyzja przyjęcia święceń.

Trudno byłoby wymienić, ile łask spłynęło na mnie dzięki Różańcowi przez dziesięć lat mojej posługi kapłańskiej w Polsce. Obozy młodzieżowe, studenckie, ministranckie, piesze pielgrzymki, rekolekcje. Wspomnę tylko jeden obóz w Bieszczadach. Młodzi przyszli do mnie i powiedzieli: „Chcemy, abyś nauczył nas modlitwy”. „Modlitwy to ja was nauczyć nie mogę – odpowiedziałem. – Tylko sam Pan może nas nauczyć modlitwy. Ale będziemy się razem modlić”. I zdarzyła się rzecz niewiarygodna. Na obozie codziennie była Msza święta i piętnaście tajemnic różańca. Trudno byłoby policzyć, ile tam cudów się zdarzyło. Wspomnę więc tylko jeden.

Po Mszy świętej i śniadaniu wyruszamy na Połoninę Wetlińską. Jak zawsze, na początku, w marszu, odmawiamy tajemnice radosne. Ale gdy blisko południa zbliżaliśmy się do domku-schroniska, słońce zaczęły przysłaniać ciężkie chmury. Jeden z uczestników przerażony mówi: „Chodźmy pod dach”. Na to szef obozu: „Pokażemy, że gdzie dwóch lub trzech o coś prosi, otrzymują” (por. Mt 18, 19). Osobiście wolałbym iść pod dach, ale nie mogłem gasić wiary szefa i odpowiedziałem bez entuzjazmu: „Ano, pokażemy”. Mimo ciężkich chmur poszliśmy w trawę po pas. Ponieważ było południe, na małej polance zjedliśmy „małe co nie co”. Potem zaczęliśmy różaniec. Przed każdą tajemnicą śpiew, rozważanie, intencje. Recytacja – bez pośpiechu. Okrążyły nas czarne chmury. Jestem w trakcie rozważania przed kolejną tajemnicą. Przerażony szef mówi: „Módlmy się, bo nas zaleje”. Odpowiedziałem mu: „Modlić się, to znaczy być razem z Bogiem i bliźnimi. Nie bój się, już dawno się modlimy”. I nagle w czarnej chmurze otworzyło się nad nami jasne okno. Dookoła był cień, tylko nad naszą polanką była jasna, słoneczna plama. Widzieliśmy, jak u podnóża naszej góry przechodziła smugami deszczu ulewa, a na nasze głowy nie spadła ani jedna kropelka. Byliśmy pod parasolem Najlepszego Ojca. Patrzyliśmy na siebie bardzo zdziwieni. Ciężka ulewa przeszła kilkadziesiąt metrów poniżej nas. Wspomnienie tamtego różańcowego obozu jeszcze dotąd wywołuje ciepłe wspomnienie.

W Japonii przeżyłem 25 lat. Wielokrotnie miałem okazję przekonać się o prawdziwości stwierdzenia św. Maksymiliana: „Kto apostołuje bez nabożeństwa do Niepokalanej, łowi dusze pojedynczo, na wędkę. Kto ma nabożeństwo maryjne, łowi dusze sieciami”. Nie wiem, ile rybek wpadło w sieć mojego nabożeństwa maryjnego, ale jedno jest pewne: mam kontakt z całą Japonią, od Hokkaido po Okinawa; przychodzą do mnie młodzi i albo przyjmują na chrzcie imię św. Maksymiliana, albo św. Ludwika (Grigniona de Montforta). Najtrudniejsze sprawy powierzam w różańcu Matce Bożej i one jakoś przedziwnie się rozwiązują. Różaniec pozwolił mi odnaleźć życiową drogę i prawdę Ewangelii, którą z radością przekazuję innym” (o.Julian Różycki OP) http://www.rozaniec.eu/index.php?m=RosaryArticles&a=ShowRosaryArticle&ra_id=6.



„Pochodzę z Kresów Wschodnich. Przed wojną nasza parafia należała do województwa białostockiego, po wojnie i zmianie granic państwowych – do województwa grodzieńskiego. Piękny, murowany neogotycki kościół znajdował się w Szydłowicach, niedaleko Wołkowyjska. Do parafii należało dwanaście wiosek oddalonych od kościoła po kilkanaście kilometrów.

W okresie powojennym, proboszczem naszej parafii pw.Trójcy Przenajświętszej był ksiądz Jan Czarnecki. Kiedy wytyczona granica oddzieliła nas od Polski, byliśmy skazani na kultywowanie polskości jedynie w domu oraz w obrębie kościoła parafialnego. Niestety, ze strony władz sowieckich przyszedł czas represji w stosunku do Kościoła katolickiego, co oznaczało, że szykanom podlegała także ludzkość polskiej narodowości.

Ksiądz cieszył się u nas ogromnym autorytetem, dlatego gdy dowiedzieliśmy się, że w 1950 roku został aresztowany przez władze radzieckie i skazany na wieloletnią karę więzienia za działalność duszpasterską, parafia pogrążyła się jakby w żałobie. W piątym roku od uwięzienia proboszcza, któryś z parafian wysunął postulat, aby w każdej wiosce odbywała się modlitwa różańcowa w intencji uwolnienia księdza. Specyfiką tej modlitwy różańcowej był czas jej trwania, a co za tym idzie, liczba odmawianych części różańcowych. Postanowiono, że w każdej wiosce codziennie przez sześć godzin odmawiać się będzie Różaniec.

Ludzie, codziennie, przez wiele godzin odmawiający Różaniec, ze względu na różnorakie prace w gospodarstwie musieli zmieniać się, ale ciągłość modlitwy przez cały czas była zachowana. Po około roku tak intensywnej modlitwy (w 1956 roku), w święto Matki Bożej Różańcowej, ksiądz Jan Czarnecki został zwolniony z więzienia. Po przybyciu do parafii, jeszcze przez jakiś czas czekał na pozwolenie od władz państwowych, aby móc wypełniać swoje funkcje kapłańskie. Schorowany i fizycznie wycieńczony pobytem w więzieniu, pracował jeszcze przez kilka lat, ale w roku1960 wyjechał do Polski (prawdopodobnie do Elbląga), gdzie wkrótce zmarł w czasie odprawiania Mszy świętej.

Modlitwą różańcową wyprosiliśmy u Boga, że ci, którzy decydowali o uwięzieniu, przywrócili księdzu wolność. I niezależnie, czy sprzyjał temu klimat ówczesnej polityki, Różaniec i modlitwa pozostała tą bronią, dzięki której zwycięzcami okazali się wierni Bogu i Maryi mieszkańcy naszej parafii.

To moje wspomnienie niech pozostanie świadectwem, iż modlitwa różańcowa człowieka wierzącego może być siłą przezwyciężającą różnorakie zło” (Leokadia z Głogówka „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Modlitwa różańcowa była w naszym domu praktykowana stale. Kiedy byłam dzieckiem, mama sadzała mnie przy sobie i wciskając w moje małe rączki ziarenka różańca, uczyła go odmawiać. Wychowałam się na różańcu i dzięki niemu przeszłam szczęśliwie przez życie, choć były i trudne momenty. A teraz chcę podziękować Maryi za cud uratowania mojego brata lotnika.

Po kampanii wrześniowej brat nie wrócił do domu, gdyż wojsko lotnicze emigrowało do Rumunii, a potem na wschód aż do Iranu. Po pewnym czasie wróciło jednak do Europy, stacjonując najpierw we Francji, a potem już na stałe w Anglii. Brat latał na bombowcu w Dywizjonie 301, bombardując niemieckie obiekty wojskowe. W samolocie pełnił różne funkcje, gdyż polscy lotnicy, w przeciwieństwie do angielskich, byli wszechstronnie wyszkoleni.

Wracali z wojny synowie sąsiadów, lecz nasza mama na próżno czekała na swego syna. Nie było o nim słychać przez pierwsze lata wojny. Dopiero w 1943 roku przyszedł od niego list z oflagu dla jeńców angielskich.

Mama nieustannie odmawiała Różaniec. Nieraz skarcona przez nas, że powinna już iść spać, mówiła: "Modlę się za Józia, żeby szczęśliwie wrócił, bo wierzę, że on żyje, że Matka Boża go uchroni". A mówiła to wtedy, kiedy jeszcze nie było o nim żadnej wiadomości. Nie zobaczyła go, niestety, nigdy więcej. Kilka lat po wojnie, kiedy leżała ciężko chora w szpitalu, usłyszała tylko jego głos, kiedy zadzwonił z Anglii. Umarła wdzięczna Bogu za ocalenie jej syna od śmierci. Wystarczyło jej to, że żyje, że jej ufność nie została zawiedziona.

Cudowne ocalenie miało miejsce, kiedy samoloty angielskie wylatywały przed świtem, by bombardować wskazane obiekty niemieckie. Po zrzuceniu bomb, samolot kierowany przez mojego brata, został zaatakowany przez myśliwce niemieckie. Jego bombowiec miał trzy silniki, boczny został trafiony. Dwa pozostałe dawały jeszcze szansę na wyjście z opresji. W celu ucieczki przed myśliwcami, mój brat poderwał samolot na wysokość 3 tysięcy metrów. Wszyscy członkowie załogi, łącznie z pilotem, mieli na głowie przewody różnych aparatów, a przede wszystkim połączenie z aparatem tlenowym. Tymczasem pocisk trafił w środkowy silnik maszyny.

Zanim samolot wzbił się w górę, pilot usłyszał w swoim telegrafie zakodowane dźwięki SOS, którymi wzywali pomocy ranni koledzy pełniący swe funkcje w ogonie bombowca. Przy sterze siedział pilot, a nieco dalej nawigator. Doszło między nimi do krótkiej wymiany zdań, który ma pójść na ratunek rannym kolegom. Nawigator nie mógł opuścić swego miejsca. Pilot mógł to zrobić po włączeniu automatycznego pilota. Zrobił więc to natychmiast, oddalając się od steru na odległość kilku metrów. Niestety, zerwał się przewód łączący go z aparatem tlenowym, toteż bez dopływu tlenu upadł, tracąc przytomność.

Samolot pozbawiony głównego silnika i ręki pilota, zachwiał się i zaczął raptownie spadać na ziemię. Podmuch powietrza wtłoczonego do wnętrza samolotu, ocucił jednak pilota, który poderwał się, by chwycić ster i wprawną ręką wyrównać lot maszyny, ale nie dobiegł do steru, gdyż w tym momencie całe stanowisko pilota wraz ze sterem, zostało zestrzelone. Pozostała tylko olbrzymia wyrwa w podłodze. Gdyby nie to, że odszedł ze swego stanowiska, próbując pomóc rannym kolegom, kula wroga trafiłaby go niechybnie i wyrzuciła z samolotu. Obaj z nawigatorem, nie mogąc pomóc kolegom, ratowali swoje życie katapultując się. Działo się to nad Francją, do której zdołali dolecieć. Kraj ten kolaborował z Niemcami.

O świcie brat znalazł się na jakimś cmentarzu. Wkrótce dołączył do niego nawigator, po czym udając malarzy, rozpoczęli wędrówkę do Belgii. Był sierpień, czas żniw. W pogodne noce spali w stertach zboża. Podczas deszczu zapukali do jakiejś chaty. Przyjęto ich chętnie, ale nazajutrz wydano Niemcom. Było to zaledwie 40 kilometrów od granicy belgijskiej. Dlatego trafił do obozu jeńców, z którego wyszedł po zakończeniu wojny. Bojąc się represji ze strony UB, nie wrócił do kraju... Tak to jego życie zostało wymodlone różańcem matki”(Zofia Głodkowska „Rycerz Niepokalanej” nr 2(573) z lutego 2004).



„Po długiej tułaczce na obczyźnie, w 1991 roku wróciliśmy z mężem do kraju i zamieszkaliśmy w Poznaniu. Wkrótce odwiedziliśmy moją starą parafię w Lutogniewie. W czasie wielkiego odpustu, złożyliśmy w tym pięknym sanktuarium, jako wotum dziękczynne – hebanowy różaniec, pamiątkę z Ziemi Świętej. To modlitwa różańcowa, którą jako młoda dziewczyna odmawiałam od września 1939 roku w intencji mojego narzeczonego – błękitnego chłopca, rycerza przestworzy, jak wówczas nazywano lotników – ocaliła go. Walczył w kampanii wrześniowej, a potem brał udział w bitwie o Anglię.

Każdego dnia modliłam się gorąco za niego na różańcu. Tylu wtedy młodych ginęło. Matka Boża wysłuchała mnie. Mój narzeczony ocalał. Potem został moim kochanym mężem. Niedługo przed śmiercią, w jednym z wywiadów, mój ś.p. mąż wypowiedział te znamienne słowa: "W czasie walk powietrznych różne bywały chwile, więcej lub mniej niebezpieczne, które udało mi się przeżyć. Wiele zawdzięczam duchowej, modlitewnej więzi codziennie odmawianego Różańca w mojej intencji przez moją narzeczoną, obecnie ukochaną żonę Władysławę".

Mąż spoczywa w cieniu lutogniewskiej świątyni, na polskim cmentarzu, tuż przy Matce Bożej Pocieszenia, która ochroniła nas podczas wojny, potem była naszym pocieszeniem na obczyźnie i w końcu pozwoliła nam wrócić do Ojczyzny” (Władysława z Poznania „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Odebrałam od moich rodziców głęboko religijne wychowanie. Mnie i mojemu rodzeństwu służyli nie tylko słowem, ale i dobrym przykładem. Mama moja w latach szkolnych zabierała mnie ze sobą na pielgrzymki do Częstochowy i do Kalwarii Zebrzydowskiej. W Kalwarii tak bardzo podobały mi się uroczystości pogrzebu Matki Bożej i Pana Jezusa. Co roku chętnie tam wracałam. Odmawiałam i odmawiam do teraz codziennie dziesiątek różańca. Różaniec noszę ze sobą.

W 1959 roku ukończyłam Technikum Ekonomiczne. Podjęłam pracę na PKP. Miałam odbyć roczny staż pracy, ale staż okazał się dla mnie za trudny. Codziennie odczuwałam jego ciężar i lęk przed końcowym egzaminem. Wszystko to tak jakoś narastało, że w pewnym momencie powstała we mnie myśl: skończę ze sobą, odbiorę sobie życie i będzie spokój. Ta myśl nie odstępowała mnie.

Któregoś dnia wybrałam się drogą w nieznane, by szukać okazji do zrealizowania swoich zamiarów. Szłam drogą, stanęłam na moście, lecz nie miałam odwagi, by rzucić się w rzekę. Wybrałam inny sposób – rzucić się pod samochód. Nagle powstała myśl: zostaw różaniec, nie możesz go mieć przy sobie. Wyjęłam więc z torebki różaniec i zostawiłam go. Uszłam kilka kroków i zaczęłam rozważać: co ja to zrobiłam, przecież takiego wyrzeczenia Matki Bożej dopuścić się nie mogę. Wróciłam więc i zabrałam różaniec z powrotem.

Jednak myśl o samobójstwie nie ustawała i wciąż dręczyła mnie. Widziałam czarną przyszłość przed sobą, niemożliwą do pokonania. W chwili gdy chciałam rzucić się pod przejeżdżające kolejno samochody, odczuwałam dziwny opór od strony drogi, siłę przeciwdziałania próbom upadku pod koła. Wkrótce powstała myśl, by wrócić do domu i tak, mimo odczuwania beznadziejności, mechanicznie wracałam do domu. Po paru dniach znalazłam się w szpitalu dla psychicznie chorych, gdzie przebywałam trzy miesiące. Dziś jestem pewna, że Matka Boża ochraniała mnie tą dziwną siłą oporu przed próbą samobójstwa” (kobieta, lat 39, technik, wieś „Matka Boża w moim życiu” str. 172).



Za panowania królowej Elżbiety w Anglii, która choć na zewnątrz potężnie rządziła, odznaczała się jednak wielką nienawiścią ku wierze katolickiej. Między kapłanami, którzy za głoszenie wiary śmierć ponieśli, znajdował się słynny z gorliwości kapłan Towarzystwa Jezusowego, ks.Ogliwie. O nim to podają następujący szczegół z ostatnich chwil jego męczeńskiej śmierci:

Kiedy kat ręce jego na rusztowaniu już stojącego chciał związać, natenczas wyjął on z kieszeni różaniec św. i rzucił takowy pomiędzy niezliczoną rzeszę ludu, oczekującego na jego rychłe stracenie. Różaniec upadł na piersi jednego młodego szlachcica węgierskiego, imieniem Jana z Eckersdorf, który w późniejszym czasie dostąpił godności namiestnika w Trewirze. Otóż ten, starcem już będąc, opowiadał to zdarzenie znajomemu sobie ks. Balbinowi z Towarzystwa Jezusowego jak następuje:

„W młodości mojej – podróżowałem po Anglii i Szkocji, jak to zwykle czynią szlachcice węgierscy. Byłem wtenczas młodym niedowiarkiem i jako taki, drwiłem sobie z religii i wszystkiego, co jest świętym. Przypadek jednak zrządził, albo raczej Opatrzność Boska zaprowadziła mnie do szkockiego miasta Glazgowa w sam dzień, kiedy Ojca Ogliwiego, kapłana z Towarzystwa Jezusowego, prowadzono na śmierć.

Nie mogę nigdy zapomnieć tej wzniosłej twarzy księdza Ogliwie, idącego na rusztowanie. Kiedy się serdecznie pożegnał z katolikami, którzy stali skupieni około rusztowania, wyjął nareszcie różaniec z kieszeni i rzucił go między nich, może w tym celu, żeby się nim podzielili i jakąś pamiątkę od niego mieli. Różaniec padł jednak właśnie na moje piersi a jam go skwapliwie do rąk uchwycił. Ale katolicy rzucili się na mnie z taką zawziętością, że chcąc siebie ocalić, byłem przymuszony im go oddać, bo inaczej byliby mnie zadusili. Wtenczas nie miałem jeszcze żadnego pojęcia o religii katolickiej, gdyż o takie, jak mówiłem, drobnostki i bagatelki nie troszczyłem się wcale. Lecz, o dziwo, od tego czasu nie miałem żadnego spokoju; różaniec św. tak wielką ranę zadał mej duszy, że gdziekolwiek obróciłem się, w którąkolwiek stronę poszedłem, wszędzie prześladowała mnie ta myśl, niby szepcąc mi do ucha: Dlaczego właśnie padł ów różaniec szlachetnego sługi Bożego na mnie, a nie na kogo innego?

Ta myśl niepokoiła mnie kilka lat, aż nareszcie wzięła górę nade mną. Zrzekłem się ohydnego kalwinizmu i zostałem wierzącym katolikiem. Z mojej strony stanowczo przypisuję nawrócenie się do Kościoła katolickiego - różańcowi męczennika. Ach, gdybym go teraz miał, to bym za nic w świecie nie oddał go nikomu i gdybym go mógł odkupić sobie, żadna cena nie wydawałaby mi się za wielką” („Za przyczyną Marji. Przykłady opieki Królowej Różańca świętego” t.II str.70-71 - patrz: „O różańcu napisano”).



„Mam przed oczyma Irenę, dojrzałą kobietę, którą spotkałem kilka lat temu w czasie jednych z rekolekcji prowadzonych w stolicy Wielkopolski. Jej świadectwo utkwiło mi mocno w pamięci. Otóż kiedy jej dzieci już się usamodzielniły, mąż wyjechał na długo oczekiwany pobyt w sanatorium. Bardzo cieszył się z tego wyjazdu, gdyż będąc zmuszony jeszcze pracować, czuł się stale przemęczony. Z tego powodu nie wahał się poświęcić całego urlopu, aby tylko odpocząć. Irena rozumiała jego potrzeby i razem z nim cieszyła się tym wyjazdem.

Miesiąc szybko minął, mąż wrócił wypoczęty, odmieniony i nic nie wskazywało na jakiekolwiek małżeńskie kłopoty. Jednak sielanka nie trwała długo, okazało się bowiem, że mąż będąc w sanatorium zapoznał inną kobietę, zaczął ją odwiedzać i spędzać z nią coraz więcej czasu. W końcu przyznał się żonie, że w zasadzie żyje w trójkącie i trudno mu jest dokonać wyboru. Powiedział to tak, jakby zapomniał, że wybór już został dokonany, gdy stali razem z Ireną przed ołtarzem.

Dla Ireny były to bardzo trudne chwile, bo przecież była jego żoną i matką dwojga dorosłych już dzieci, a nadto, nigdy przez myśl nawet jej nie przyszło, by miała zdradzić swego męża, albo żeby była przez niego zdradzona. Fakt jednak pozostał faktem. Co robić ? Jak reagować ?... Pamiętam, jak Irena pokornie, ale z dumą opowiadała, że wzięła do ręki różaniec, oddając siebie i relacje z mężem – Pani Pięknej Miłości. Potem stanęła przed lustrem i zadała sobie pytanie: Co ma ta druga kobieta, czego mój mąż już nie widzi we mnie ? I rozpłakała się. Zobaczyła w lustrze własne odbicie: zmęczoną życiem twarz, schodzone ubranie i nie pierwszej młodości sylwetkę. Trzymając w jednej ręce różaniec, drugą zaczęła poprawiać włosy, a później podjęła decyzję: Będę walczyć o męża i nasz związek.

Kochała go prawdziwie i już w tym momencie była gotowa mu przebaczyć, ale gdy przyszedł z pracy, nie wypowiedziała ani słowa. Na drugi dzień pobiegła do fryzjera i kupiła nowe "ciuchy", i tak, zewnętrznie odmieniona, czekała na męża z talerzem gorącej zupy, z kupioną, jak zwykle, gazetą, bez słowa wyrzutów, jedynie z modlitwą na ustach i olbrzymią raną w sercu. O powstałym problemie nie powiedziała nawet swoim dzieciom.

Codziennie, kiedy mąż przychodził z pracy, widział swoją żonę inaczej ubraną, usłużną i z wielką uwagą wpatrującą się w niego. Wszelkie rozmowy jakie podejmowali, były trudne i szybko zanikały w ciszy. Czas uciekał, a mąż w stałości swojej żony zaczął zauważać jakąś dziwną siłę. Nie rozumiał tego, więc pytał siebie: Skąd ma tyle odwagi ? Dlaczego nie krzyczy ? Nie pyta, gdzie idę ? Jak może tak to znosić ? Dla kogo się tak stroi ?

Irena nigdy nie obwiniała Boga. Może na początku trochę siebie, swojego męża i tę jego przyjaciółkę, ale nauczona w "szkole Maryi" cierpliwie czekać, sama była wierna swemu małżeńskiemu powołaniu, wierząc w to, że mąż dochowa złożonej przysięgi małżeńskiej. Tak wierna, długo czekała... aż przyszedł dzień jej imienin. Przybyły dzieci i przyjaciele, były życzenia, wielki gwar i nagle mąż Ireny poprosił o ciszę. Wstał zza stołu i uroczystym głosem oznajmił: "Nie wiem, ale chyba Bóg obdarzył mnie najwspanialszą żoną na ziemi". Podszedł do niej, ucałował w policzek i szepnął: "Przebacz... Bardzo ci dziękuję za wszystko, co dla mnie uczyniłaś. Teraz widzę, jak jesteś wspaniałą kobietą". Irena zacisnęła trzymany w kieszeni różaniec, łzy szczęścia wylały się z jej oczu i wyszeptała: "Przebaczam". (Brat Bogdan „Rycerz Niepokalanej” nr 4(575) z kwietnia 2004 r.).



„Marysia wróciła ze szkoły blada. Mówiła, że w szkole wymiotowała i że boli ją brzuch... W Ośrodku Zdrowia pani doktor zleciła badania, które można było wykonać następnego dnia rano, a więc trzeba było czekać. Minęła cała doba, a pani doktor zleciła następne badania. Znowu trzeba było czekać do następnego ranka. Tymczasem przez cały czas utrzymywała się wysoka temperatura utrudniająca oddychanie. Zrozpaczona matka, bezsilna w swoim bólu, chwyciła za różaniec. Po dwóch godzinach intensywnej modlitwy przychodzi myśl: "zawieź dziecko na pogotowie". Dyżurny chirurg szybko postawił diagnozę: ostry wyrostek. Karetką na sygnale zawieziono dziewczynkę do szpitala. Natychmiastowa operacja. Pan profesor Jerzy Dybicki oświadczył rodzicom: "Trudne rokowanie, wyrostek pękł, ropa zalała jelita, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Będzie ją bronić siła młodości, ma przecież piętnaście lat".

Matka wróciła do domu i odmawiała Różaniec. A gdy kolana zemdlały, usiadła na krześle i dalej się modliła. Ale po dwóch dniach brzuch Marysi znów był pełen ropy. Znowu płukanie jelit. Tym razem zapalenie otrzewnej !

Walka o życie trwała na dwa fronty: pierwszy, to lekarze w szpitalu ze swoją wiedzą medyczną, a drugi front – matka Marysi w domu i jej różańcowa modlitwa. W tym czasie znajoma pielęgniarka na spalony język dziewczynki wylała ostatnią kroplę wody z malutkiej buteleczki, a do ręki dała jej różaniec. "To z Lourdes – powiedziała – jak masz siłę, to proś Maryję o zdrowie". Mijały godziny długie jak wieczność i ciężkie jak gradowe chmury. Na obchodzie pan profesor pyta: Maryś, ty się modlisz ? Masz siłę ? – Nie, ja tylko trzymam różaniec. W domu się za mnie modlą. – To dobrze – odrzekł lekarz.

Ojciec dziewczynki każdego rana, o godzinie szóstej, przed pracą przychodził do szpitala i przez uchylone drzwi patrzył na śpiącą córkę. Serce mu drżało na myśl, że po pracy może jej już nie zastać wśród żywych. Pewnego dnia, matka oznajmiła rodzeństwu Marysi – Ewie, Andrzejowi i Elżuni, po ich powrocie ze szkoły: - "Dziś obiadu nie ma, ja cały czas się modliłam. Jest chleb i mleko, to post za Marysię. Zamiast zabawy przez godzinę wszyscy będziemy odmawiać Różaniec".

Następnego dnia, jak zawsze, chora dziewczynka zobaczyła ojca w drzwiach sali. – Tatusiu, przynieś mi książkę "Syzyfowe prace", to moja lektura, muszę ją przeczytać. Ojciec zachwiał się na nogach. "Pewnie bredzi przed śmiercią" – pomyślał. Mimo zakazu wbiegł na salę, słowa uwięzły mu w gardle, tulił córkę. Z mieszanymi uczuciami pojechał do pracy. Po południu zobaczył puste łóżko... – O Boże ! – krzyknął... Na szczęście pielęgniarka szybko przyszła z pomocą: - Niech się pan nie martwi, córka jest na sali ogólnej, za kilka dni wróci do domu. Tak też było. Marylka, tak bowiem wołali na nią w domu, wracała do zdrowia... A różaniec z Lourdes stał się własnością rodziny. Dzisiaj Marysia i jej rodzeństwo założyli własne rodziny, mają własne dzieci, ale wszystkie kłopoty i problemy rozwiązują przez odmawianie Różańca” (Teresa, pielęgniarka z Gdańska „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Mam wnuczkę, która mieszka za granicą... Pewnego dnia, nagle dostałam telefoniczną wiadomość od syna, że u Michasi stwierdzono ciężką chorobę serca wymagającą operacji, która ujawniła się przy zachorowaniu na grypę. Wcześniej wnuczka była wątła, słaba i nie chciała jeść. Była zamknięta w sobie i bardzo smutna. Lekarze twierdzili, że to przejściowe... było to jednak ich niedopatrzenie, gdyż, jak się później okazało, wnuczka miała bardzo ciężką i skomplikowaną wadę serca, którą należało leczyć tuż po urodzeniu. Nie leczenie takiego schorzenia powodowało uszkodzenie płuc. Lekarze wpadli więc w popłoch i zaczęła się seria najróżniejszych badań. Wyniki były zastraszające.

Mimo starszego wieku pojechałam do nich za ocean, aby podtrzymać ich na duchu, co było dla mnie bardzo trudną i bolesną sprawą. Starając się o wizę w Warszawie, wdałam się w rozmowę z pewną panią z Lublina, która również wyjeżdżała do tego kraju na Boże Narodzenie. W szczerej rozmowie przyznałam się do mojej osobistej tragedii. Ta pani natychmiast sięgnęła do torebki, wyjęła biały różaniec i obrazek Matki Boskiej z Medjugorie twierdząc, że właśnie stamtąd wróciła. Powiedziała: "Módlcie się na tym różańcu, a dziecko wróci do zdrowia". Byłam bardzo zaskoczona i wdzięczna. Jadąc do syna wiozłam te rzeczy jako najświętsze relikwie, z wielką nadzieją w sercu. Ja, oczywiście, jestem czcicielką Matki Bożej i od dawna odmawiam Różaniec. Syn, wioząc mnie z lotniska płakał rzewnymi łzami. Była to ich pierwsza córeczka...

Po przyjeździe do ich domu opowiedziałam tę historię z różańcem, wręczając go pięcioletniej Michasi. Moja synowa uświadomiła ją, że ma chore serduszko i pan doktor musi je naprawić. Mój pobyt u syna zaczął się więc od codziennego odmawiania Różańca przez całą rodzinę, i to na kolanach, z wyjątkiem Michasi, która siedziała na łóżku, gdyż była zbyt słaba. Nie wypuszczała jednak z rąk swojego różańca. Sama przypominała o modlitwie i przez cały czas cichutko odmawiała go z nami. Przed wyjazdem na badania mama jej powiedziała: "Spakuj się, Michasiu", myśląc o jej zabawkach, a ona włożyła do woreczka tylko różaniec i obrazek, mówiąc: "Już jestem spakowana".

Lekarze przekładali wykonanie operacji, twierdząc, że od początku istnienia kliniki nie zetknęli się z takim przypadkiem. Klinika ta zaliczana jest do najlepszych na świecie. Przygotowywali nas zatem na najgorsze. Rozpacz nasza była tak wielka, że trudno ją wyrazić... Jeden z lekarzy zdecydował się na przeprowadzenie operacji, mówiąc jednak, że jeśli płuca są bardzo uszkodzone, może się to skończyć niepowodzeniem. Operacja była już konieczna, gdyż każdy dzień mógł tylko pogorszyć sprawę. Nadzieja pozostałą tylko w Różańcu... Znajdowaliśmy się w sali, gdzie wiele osób oczekiwało na wyniki różnych operacji swoich dzieci. Nasza rodzina zaczęła wspólnie modlić się na różańcu. Najpierw po cichu, ale ja tak bardzo prosiłam Matkę Najświętszą o życie wnuczki, że zaczęłam modlić się na cały głos, nie mogąc powstrzymać się od płaczu i nie zważając na obecnych.

Po upływie 2,5 godziny wyszła z sali pielęgniarka, informując nas, że operacja przebiega dobrze i płuca są zupełnie zdrowe. Była to już częściowa ulga, ale dalej trwaliśmy na modlitwie. Po pięciu godzinach wyszedł lekarz i z radością oświadczył, że wszystkie powikłania i nieprawidłowości zostały usunięte podczas tej jednej operacji, choć wcześniej mówił, że będzie ona przebiegała trzyetapowo. Pozostało jednak oczekiwanie na jej skutki.

Trzeciego dnia po operacji, Michasia podtrzymywana, wyszła do toalety. Po pięciu dniach zaczęła ostrożnie chodzić, a po dziewięciu dniach była już w domu. Przez okres dwóch tygodni zażywała leki, ale jeszcze była słaba, ale po miesiącu poszła do przedszkola i leki jej odstawiono... Obecni podczas kontroli lekarze twierdzili, że będzie mogła uprawiać umiarkowany sport. Tak więc po trzech latach już jeździła na łyżwach... Codziennie dziękuję Matce Bożej za życie wnuczki i wierzę, że Różaniec, to wielka siła”.(Słuchaczka Radia Maryja z Małopolski „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” – patrz Bibliografia).



„Kiedyś, przed laty, po raz pierwszy byłam na Jasnej Górze. Zawsze chciałam tam być. Spotkanie z Matką Bożą zrobiło na mnie ogromne wrażenie i dostarczyło mi wiele wspaniałych przeżyć. Chciałam się modlić i prosić Matkę Bożą o zdrowie, o pieniądze, o dzieci, lecz przecież to wszystko miałam. Prosiłam więc Królową Polski o silną wiarę, bo czułam, że tego potrzebuję najbardziej. Po powrocie do domu zaczęłam się modlić, często z Radiem Maryja, na różańcu. Początkowo nieudolnie, bo w moim domu nie było tradycji takiej modlitwy, ale ja coraz częściej brałam różaniec do ręki.

Pół roku później zachorowało moje małe dziecko. Okazało się, że mój synek ma poważnie chore nerki i wrodzoną wadę układu moczowego. Zaczął się koszmar leczenia, badań, szpitali. Wtedy całą rodziną modliliśmy się na różańcu. Zawsze zwracałam się z gorącą prośbą do Matki Bożej. I tak, syn przeszedł szczęśliwie wiele zabiegów oraz poważną operację, a ja nie ustawałam w modlitwie. Tam, na Jasnej Górze, prosząc o wiarę, jakby podświadomie wiedziałam, że będzie mi ona niedługo potrzebna, bo bez wiary, bez zawierzenia Matce Bożej, nie przeszłabym o własnych siłach tej trudnej drogi choroby syna.

Syn leczony był w Bydgoszczy, a później w Toruniu. Jakże wielkim ciosem była dla mnie wiadomość, że wspaniały lekarz, który operował moje dziecko, został usunięty ze szpitala. Przecież czekały nas kolejne operacje; przecież docent miał dalej leczyć moje dziecko. Przez rok nieustannie modliłam się na różańcu, zanosiłam prośby do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, żeby lekarz wrócił do chorych dzieci. Po roku docent wrócił do szpitala. Udało mi się z nim spotkać i umówiliśmy się na dalsze leczenie mojego syna. Był to dla mnie szczęśliwy dzień, gdyż wiedziałam, że jest to zwycięstwo modlitwy różańcowej” (Hanna z Bydgoszczy „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” – patrz Bibliografia).



„Był listopad 1988 roku. Nasza trzyipółletnia córeczka zachorowała na grypę. Diagnoza wskazywała także na początek zapalenia płuc. Po wizycie u lekarza w Rzeszowie i podanym zastrzyku, wróciliśmy do domu. Mąż położył się spać, ponieważ czekała go nocna służba. Chore dziecko także położyłam do łóżka i do ręki wzięłam różaniec. Modląc się, błagałam Matkę Najświętszą, aby była przy moim chorym dziecku.

Martusia oddychała ciężko. Wierzyłam, że niedługo zacznie działać zastrzyk i coś się poprawi. Zatopiona w modlitwie, przesuwając paciorki różańca, patrzyłam na moje chore dziecko. W pewnej chwili Martusia powiedziała: "Boziunia do mnie idzie". Poderwałam się na równe nogi. Nie wiedząc, co zrobić, pobiegłam po termometr. "To na pewno majaczenie, ma wysoką gorączkę" – tłumaczyłam sobie. Ale termometr wskazywał tylko 38°C. A więc to nie były majaki. "Martusiu, co widziałaś ?" – zapytałam. "Boziunię" (tak nazywała Matkę Najświętszą, do której codziennie modliła się ze mną i dwiema siostrzyczkami). I zupełnie świadomie dodała: "Ty, mamuś, nie mogłaś Jej widzieć, bo cały czas patrzyłaś na mnie". To jakiś znak, że coś się dzieje z dzieckiem. Trzeba było natychmiast jechać z nim na pogotowie. Pobiegłam do męża i obudziłam go. Jednak mimo usilnego nakręcania numeru, telefon pogotowia milczał.

Zadzwoniłam do sąsiada prosząc, aby pojechał z dzieckiem na pogotowie. Zostawił rozpoczętą kolację i zaraz podjechał pod nasz dom. Wyruszyliśmy czym prędzej do szpitala w Kolbuszowej. Sąsiad zerknął na dziecko i powiedział, że źle wygląda i że lepiej jechać do Rzeszowa. Zawróciliśmy i tak szybko jak było możliwe, popędziliśmy do Rzeszowa. Kiedy dojechaliśmy do szpitala i lekarka zaczęła Martusię badać, to po chwili zaczęła sinieć i dusić się. To była zapaść ! Porwano nam dziecko z rąk. Słyszałam bieganie i jakieś głośne polecenia. Mąż nie wytrzymał napięcia psychicznego i zaczął płakać.

Ja jednak byłam dziwnie spokojna. Tłumaczyłam mężowi, że przecież zdążyliśmy. Gdyby Martusia nie zobaczyła Matki Bożej, leżałaby teraz martwa w łóżeczku, w domu. Gdybyśmy nie zawrócili z drogi do Kolbuszowej, też by nie żyła, bo tamten szpital nie posiadał wówczas respiratora. Wierzyłam mocno, że to Ona -–Pani Różańcowa – przywiozła nas tutaj z chorym dzieckiem, a więc będzie żyło.

Przez długie dwa tygodnie trwała walka o życie dziecka. Nie wpuszczano mnie na oddział intensywnej terapii, siedziałam więc pod drzwiami z różańcem w ręku. Nie mogąc inaczej pomóc dziecku, modliłam się. Ludzie przechodzący tamtędy dziwnie na mnie spoglądali, a ja wciąż prosiłam i dziękowałam Matce Najświętszej, ufając w Jej orędownictwo. Po dwóch tygodniach Martusia wróciła do domu. W karcie informacyjnej napisano: "Dziecko przyjęto na oddział w stanie ciężkim". Opiekujący się nią lekarz powiedział, że mieliśmy szczęście, bo nikt temu dziecku nie dawał szansy, że będzie żyło. A jednak żyje.

"Czy pan jest wierzący ?" zapytałam wówczas tego lekarza. "Dlaczego pani o to pyta ?" – odparł. "Bo coś bym panu powiedziała, panie doktorze – powiedziałam wtedy do niego – ale nie wiem, jak pan to przyjmie". Słuchał wnikliwie, a kiedy w jego oku zakręciła się łza, pokręcił tylko głową, jakby niedowierzając. Po chwili rzekł: "Muszę przyznać, że w lepszym stanie zmarło nam dziecko na oddziale... A ona żyje !"... Różaniec jest naszą rodzinną modlitwą. W naszej parafii trwa Nieustający Różaniec przez cały Rok Różańcowy. Codziennie więc jedną godzinę trwamy na modlitwie bądź wspólnie, bądź indywidualnie” (Teresa i Jan z Ranizowa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Jak wiele łask można otrzymać dzięki modlitwie różańcowej i jak potężna jest ta modlitwa – przekonałam się wiele lat temu. W Roku Różańca Świętego chcę dać swoje świadectwo. Chcę je przekazać zwłaszcza tym, którzy na różańcu się nie modlą, żeby uwierzyli, że modlitwą różańcową można uprosić wszystko nawet wtedy, kiedy nie ma już żadnej nadziei.

Syn w wieku osiemnastu lat zaraz po maturze zachorował na padaczkę. Był to wielki cios dla mnie, dla męża i dla rodziny. Miał podjąć studia, był taki zdolny, a straszna choroba przekreśliła wszystko. Padaczka miała bardzo ostry przebieg (bywały dwa lub trzy napady i kilkanaście małych dziennie). Jeden ze znakomitych neurologów postawił przerażającą diagnozę, że następuje nieodwracalny zanik szarych komórek mózgu. Załamani wróciliśmy do domu, a ja zrozpaczona, ślepa od łez, poszłam do kościoła i modliłam się przed Ukrzyżowanym Jezusem. Doznałam ogromnej łaski. Pan Jezus pomógł mi przyjąć krzyż i zdołałam Mu powiedzieć: „Bądź wola Twoja”. Krzyż przyjęłam, ale jeden Bóg wiedział, jak mi było ciężko, gdy ratowałam syna w chwilach ataków.

W czerwcu 1981 roku pojechaliśmy do Zakopanego z nadzieją, że zmiana klimatu dobrze mu zrobi. Stało się jednak inaczej. Ataki były jeszcze częstsze i moja odporność wyczerpała się zupełnie. Po którymś z ataków zostawiłam syna i męża, i płacząca wybiegłam z pensjonatu, udając się, gdzie mnie oczy poniosą. W pewnej chwili znalazłam się przed jakimś (wydawał mi się niewielki) kościołem. Na dziedzińcu tego kościoła stała figura Matki Bożej, okolona ogromnym różańcem. Weszłam do środka i, chodząc po kościele, natknęłam się na opis objawień w Fatimie.

Nie znałam tej historii i byłam zafascynowana tym, co przeczytałam. Uklękłam przed Matką Bożą i obiecałam Jej, że w każdą pierwszą sobotę przyjmę Komunię świętą, aby wynagrodzić za zniewagi jakich doznaje Jej serce i obiecałam, że będę codziennie odmawiać cząstkę Różańca świętego w intencji, byśmy umieli przyjąć chorobę syna zgodnie z wolą Bożą. Było to 13 czerwca 1981 roku.

Życie toczyło się dalej, napiętnowane chorobą, ale we mnie nastąpiło jakby wyciszenie. Uczestnictwo w codziennej Mszy świętej, stało się naturalną potrzebą serca. Pamiętałam o pierwszych sobotach miesiąca i codziennie odmawiałam cząstkę Różańca. W modlitwie tej wspierali mnie mąż, siostra i przyjaciele.

W nocy z 4 na 5 października (pierwsza sobota wypadała 4X) miałam sen. Śniło mi się, że klęczę przed figurą Matki Bożej i odmawiam Różaniec. Ośmieliłam się i nieśmiało wyszeptałam: „Proszę Cię, uzdrów go” – a Ona skinęła leciutko głową. Obudziłam się jakby ogłuszona. Przez trzy dni milczałam, nie mówiąc nic nikomu o tym śnie.

Ataki były coraz rzadsze. Ostatni miał miejsce 13 czerwca 1982 roku. Potem choroba się nie powtórzyła. Ale to nie koniec łask. Dziewięć lat później syn został wyświęcony. Jest księdzem. Ma stopień naukowy doktora teologii. Ja od lat codziennie odmawiam cały Różaniec, ukochaną moją modlitwę, daną mi przez niepojętą dobroć Boga i Matki Najświętszej” (Matka z Warszawy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec – patrz bibliografia).



„...Wraz z moim różańcem, który otrzymałem w dniu Pierwszej Komunii od mojego ojca, przeszedłem przez życie. Mam go do chwili obecnej. Przeżyłem z nim wojnę, bo mama włożyła mi go do kieszeni, gdy gestapo zabierało mnie z domu. W Hamburgu, gdzie mnie wywieziono na roboty przymusowe, zgubiłem różaniec podczas bombardowania, ale potem go znalazłem. Mój różaniec ginął mi cztery razy, ale za każdym razem go znajdywałem.

Moje życie było trudne. Przeżyłem straszną wojnę, wiele razy otarłem się o śmierć, ale Niepokalana pomogła mi przetrwać te ciężkie czasy. Gdy poszedłem na emeryturę, zaczęły się choroby. Miałem trzy zawały. Obecnie mam wstawiony rozrusznik. Przebyłem poważne operacje nerek i prostaty. Za każdym razem, gdy szedłem do szpitala, a byłem w nim 24 razy, różaniec brałem ze sobą i gorąco modliłem się o zdrowie. Teraz chciałem podziękować Bogu i Matce Najświętszej, że wraz z moim różańcem mogłem przeżyć 82 lata. Różaniec jest cudowny...”(Zygmunt Sosnowski „„Rycerz Niepokalanej” nr 12/2004).



„W 1981 r. w beznadziejnej sytuacji życiowej wyciągnęłam różaniec mojej babci. Nie umiałam się modlić, a chciałam to uczynić. Moja babcia (mama mojej mamy) jeszcze żyła. Wkrótce okazało się, że były to ostatnie miesiące jej życia. Była zawsze na drugim planie, cicha, pokorna, zawsze z różańcem w ręku. Całe życie mieszkała z nami. O różańcu pomyślałam, gdy po ludzku nie było nadziei. Odszedł najbliższy człowiek, syn miał trzy i pół roku, oczekiwałam dziecka, traciłam wzrok.

Modliłam się bez wiary, z niewielką iskierką nadziei. Modliłam się w rozpaczy, samotności, z ogromnym wysiłkiem lecz systematycznie. Modliłam się z tak wielkim trudem, jakbym kawałkiem patyka chciała wykonać rzeźbę w kamieniu, bo modlitwa po dwudziestoparoletniej przerwie sprawiała mi niemal fizyczny ból. Zapomniałam jak należy się modlić, lecz na przekór modliłam się systematycznie.

Okazało się, że nawet i takiej modlitwy wysłuchuje Matka Najświętsza, bo teraz, po osiemnastu latach rozumiem, że wzięła w opiekę moją okaleczoną rodzinę. Nie straciłam wzroku, co pozwoliło mi samotnie wychować dzieci. A Matka Boża od tej pory delikatnie czuwała nad nami...”(Małgorzata „To nie był przypadek”– tam znajdziesz całość - patrz bibliografia).



„Od dziewczęcych lat marzyłam o szczęśliwym ułożeniu sobie życia. Często modliłam się do Matki Bożej Częstochowskiej o dobrego męża. Widziałam nawet w moim otoczeniu konkretnego kandydata. Modlitwy moje jednak nie zostały wówczas wysłuchane – jak mi się zdawało. Obecnie, po latach, uważam to za łaskę. Mój "wybrany a niedoszły" popadł w nałóg pijaństwa i unieszczęśliwił inną kobietę. A ja tymczasem poznałam religijnego i przystojnego chłopca. Jesteśmy szczęśliwym małżeństwem od trzynastu lat. Mamy dwie córeczki. On okazał się kochającym mężem i troskliwym ojcem. Kiedy przypadła moja pierwsza ciąża, on, w intencji szczęśliwego rozwiązania, odbył pielgrzymkę do Częstochowy. Urodziłam ładną dziewczynkę, ale lekarz twierdził, że w mojej sytuacji nie widzi możliwości urodzenia drugiego dziecka. My zaś pragnęliśmy mieć większą rodzinę.

Tym razem kłopoty rozpoczęły się już w drugim miesiącu. Groziło mi poronienie. Mimo sugestii lekarza nie usunęłam ciąży, ale z powodu nieustannego krwawienia, spędziłam pewien czas w szpitalu. Modliliśmy się bardzo gorąco, bo mimo wszystko, nasza wiara nie dopuszczała obawy, że płód nie żyje. Kiedy już wyszłam ze szpitala. Mój mąż, ze względu na moje zdrowie, przejął obowiązki opieki nad dwuipółletnią córeczką, a mnie otoczył prawie pielęgniarską troskliwością. Tak więc, mimo iż lekarz "nie dawał gwarancji utrzymania ciąży", we właściwym czasie urodziłam drugą córeczkę. Były jednak wielkie, o wiele poważniejsze komplikacje niż przy pierwszym porodzie. Tylko opiece Matki Boskiej Częstochowskiej zawdzięczam, że wszystko znowu skończyło się szczęśliwie dla mnie i dla dziecka. Gorąco się wtedy o to modliłam.

Po trzech latach spotkał nas nowy cios, gdyż młodsza córeczka zaczęła się jąkać. Nie pomogły ćwiczenia z logopedii. Nasze wieczorne modlitwy rodzinne, zwykle kończyły się ulubioną przez nas modlitewką: "Pod Twoją obronę". Ale wówczas dołączyliśmy nową modlitwę dla moich córeczek – różaniec. Byliśmy też z córeczką w Częstochowie, a ja pojechałam nawet do Lourdes, prosząc o łaskę dobrej wymowy dla dziecka. Stamtąd przywiozłam cudowną wodę. Córeczka piła ją i odmawiała różaniec, i wybłagała sobie łaskę – jąkanie ustąpiło. Dziecko zapamiętało sobie tę łaskę i źródło, z którego płynęły łaski dla naszej rodziny. I za to wdzięczna jest Matce Bożej...” (Teresa Wanda „Rycerz Niepokalanej” nr.11(341) z listopada 1984 roku).



„Pochodzę z rodziny wierzącej i praktykującej, ale moje odkrycie modlitwy różańcowej nastąpiło w 1970 roku, kiedy bardzo potrzebowałam pomocy i wsparcia kogoś bliskiego. Mama była daleko, mieliśmy troje małych dzieci, pracowaliśmy zawodowo. Mąż, którego bardzo kochałam, ciężko zachorował i przebywał w szpitalu w Warszawie, mając zapewnioną dobrą opiekę lekarską. I to było wszystko, co mógł zrobić człowiek kochający drugiego człowieka. Moim mężem opiekowała się pani profesor i bardzo troskliwy personel. Mimo to, czas uciekał i każda chwila życia była po prostu darem.

Z tej wielkiej troski o zdrowie męża, świadoma niemocy ludzkiej, nagle zdałam sobie sprawę, że przecież jest ratunek u kolan Matki Najświętszej. Nie miałam przy sobie ziemskiej matki, ale była Ona – Maryja, czuła i troskliwa. I uchwyciłam się modlitwy różańcowej jak tonący brzytwy, jednocząc swoje serce z Sercem Maryi. To było wielkie wołanie o ratunek. Wysyłałam do Niej swoje S.O.S. bo pomoc była potrzebna natychmiast. Nie musiałam długo czekać, bo wkrótce nastąpiła poprawa zdrowia mojego męża.

Po sześciu tygodniach, zabierając męża do domu, poszłam podziękować pani profesor. Odpowiedziała, że to nie jest jej zasługa, ale uzdrowienie było cudowne. Wtedy zrozumiałam, że moja modlitwa została wysłuchana. Mąż powoli doszedł do zdrowia, wychowaliśmy dzieci, doczekaliśmy wnuków, a wszystko zawdzięczamy modlitwie różańcowej. Matka Najświętsza przyprowadziła mnie do swojego Syna. To Ona sprawiła, że odkryłam wielką miłość naszego Pana Jezusa Chrystusa i tak bardzo pragnę wytrwać przy tej miłości aż do końca moich dni. Przez Serce Maryi powierzam Bogu wszystkie moje radości i smutki, moich bliskich i wiele innych spraw. I tak do dzisiaj trwam na modlitwie różańcowej. A przede wszystkim, dziękuję Matce Najświętszej, że przez modlitwę odnalazłam miłość Boga...” (Irena z Elbląga „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Z całego serca dziękuję Matce Najświętszej za cudowne uzdrowienie mojej matki z ostrego zapalenia trzustki w 1961 roku. Mama była leczona w szpitalu wojewódzkim. Pomimo stosowania wszystkich dostępnych wówczas metod leczenia, stan chorej z dnia na dzień się pogarszał i po kilkunastu dniach był agonalny. Od początku choroby mama odczuwała straszliwe bóle utrzymujące się dzień i noc. Nie pomagały nawet najsilniejsze leki przeciwbólowe. Nie było żadnych szans na wyleczenie. Jako lekarz doskonale zdawałem sobie sprawę z powagi i, po ludzku biorąc, z beznadziejności tej sytuacji.

W czasie trwania choroby mamy odmawiałem Różaniec święty prosząc o jej uzdrowienie tak często, jak tylko mogłem, lub tylko powtarzałem modlitwę "Zdrowaś Maryjo". Modlitwy moje zostały wysłuchane. Matka Najświętsza uzdrowiła moją mamę. Stał się cud. Uzdrowienie było natychmiastowe.

Lekarze leczący moją mamę byli zdumieni i nie potrafili tego wytłumaczyć. Przecież jeszcze poprzedniego dnia była umierająca. Nagle bóle ustąpiły zupełnie. Ogólny stan zdrowia poprawiał się błyskawicznie, tak że po kilku dniach opuściła już szpital na własnych nogach. Po kilku następnych dniach zaczęła wychodzić do miasta i robić zakupy.

Prawdziwość faktów, które opisałem, gotów jestem potwierdzić pod przysięgą. Składam to świadectwo na większą chwałę Boga w Trójcy Świętej Jedynego i na cześć Matki Najświętszej. Niech ten cud głosi macierzyńską dobroć najlepszej Matki i wielkość modlitwy różańcowej” (Tadeusz z Bydgoszczy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Jest rok 1992. Wracam z miasta i zastaję w domu ogromny smutek. Przyjechała do mnie moja córka, która z płaczem rzuca mi się na szyję. "Mam nowotwór piersi" – mówi. Wydawało mi się, że lecę w przepaść. Przecież ona ma dwie córki (osiem i trzynaście lat). Od tej chwili do operacji przeżywaliśmy koszmar. Jedynym ratunkiem była modlitwa. Modliłam się w domu, w kościele, dawałam na Mszę świętą. Modliłam się w Częstochowie i w Wilnie. Po operacji (amputacja piersi) powzięłam postanowienie, że będę mówiła codziennie Różaniec. Trwam nadal w tym postanowieniu. Przez dziesięć lat nie było takiego dnia, żebym nie odmówiła Różańca. Moja córka żyje, a ja wierzę, że tylko modlitwa różańcowa pomogła zwalczyć tę chorobę. Różaniec mówię nadal i będę go odmawiała do śmierci” (Zofia z Białegostoku „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” – patrz Bibliografia).



„Rok 1982, 14 kwietnia. Choroba wylewu krwi do mózgu, paraliż lewej strony, inwalida I grupy, nie mogłem siedzieć. Nie wiedziałem, co się dzieje... Żona wezwała księdza kapelana, który rano udzielił mi ostatniego namaszczenia olejami świętymi... W sierpniu przez dwie noce słyszałem głos mówiący do mnie: "Odmawiasz różaniec ?". - "Tak, odmawiam". - "To odmawiaj dalej. To jedyne twoje szczęście, tylko odmawiaj". Następnej nocy ten sam głos, wyraźny i stanowczy, mówi: "Przyszłam zobaczyć, czy odmawiasz różaniec. Odmawiaj, nie zapominaj. Możesz odmawiać w różnych intencjach za żywych czy umarłych... Nie martw się, będziesz chodził"...

Kiedy już było mi lepiej, to żona dała mi różaniec i odmawiałem. Byłem w szpitalu 6 miesięcy. Dzięki Panu Bogu i Matce Bożej, to był kolejny cud. Obecnie czuję się dobrze. Modlitwa i wiara czyni cuda”. (Józef Giedrewicz ze Świdnicy. „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (557) 2002).



„W 1981 roku z „niewiadomych” przyczyn zachorowałam na żółtaczkę. Piszę z „niewiadomych”, ponieważ nigdy, do końca, nie określono przyczyn żółtaczki, na którą zapadłam. W szpitalu było wielu chorych i ja również liczyłam na to, że do domu wrócę najpóźniej za 3-4 tygodnie. Cały czas wmawiałam sobie, że nie jest źle, lecz codziennie mój stan się pogarszał. Cztery tygodnie dawno minęły, a ja traciłam nadzieję, gdyż nie mogłam jeść. Już widziałam, jak umierają ludzie. Czasem, w tajemnicy przed personelem, wchodziłam do izolatek i modliłam się z tymi chorymi, ale była to zwykła modlitwa. Różańca, niestety, nie umiałam. W domu miałam małego synka, który bardzo potrzebował mnie, a ze mną było coraz gorzej. W szpitalu byłam już trzy miesiące. Obejrzało mnie ileś komisji lekarskich, ale nikt nie wiedział, co mi jest... Codziennie miałam badaną krew, ogółem dostałam 123 kroplówki, czasem bardzo drogie. Byłam drugim takim przypadkiem w historii szpitala. Czasami nawet sam ordynator przyjeżdżał wieczorem, by dowiedzieć się o mój stan...

Aż kiedyś położono mnie w dużej sali i ordynator prosił żeby mnie pilnowano, abym nie usnęła. Wtedy wiedziałam, że to już koniec. Był to już szósty miesiąc mego pobytu w szpitalu. Wtedy też wpuszczono do mnie męża i syna, a ja poprosiłam go żeby spytał mamę, jak się odmawia różaniec, żeby spisał i przywiózł mi.

Nie wiem, jak to możliwe, ale w ciągu godziny miałam już różaniec z całym opisem. Przyszedł też ksiądz. W nocy, będąc bardzo słaba chciałam spać, ale chore leżące na tej sali, oczywiście, nie pozwoliły mi. Wtedy usłyszałam głos, który powiedział: "Masz przy sobie różaniec". Przez całą noc odmawiałam więc różaniec, ale było to bardzo trudne, bo nie mogłam skupić myśli. Przez wiele nocnych godzin odmówiłam go tylko raz. Nie zasypiałam jednak, tylko rozważałam sobie wszystko, co mówiłam w tej modlitwie. Rano poczułam się wyraźnie lepiej i tak było z każdym dniem. Z czasem dowiedziałam się, a mówił mi to ktoś w głębokiej tajemnicy, że lekarz wypisał mi już akt zgonu, zostawiając tylko miejsce na właściwą godzinę. Od tej pory codziennie, w drodze do miasta, do pracy i wtedy, kiedy z niej wracałam, odmawiałam różaniec” (Jadwiga z Łodzi „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” – patrz bibliografia).



„Otrzymałam religijne wychowanie, bo w rodzinie, z której pochodzę, praktykowano bardzo gorliwie. Codziennie odmawialiśmy wspólnie pacierz wieczorny, w miesiącu październiku – Różaniec, a w maju – odprawialiśmy nabożeństwo majowe. Tymczasem "chmurny i durny" okres dojrzewania zaowocował moim odejściem od Boga i od wiary moich rodziców i dziadków. Zaczęłam życie takie, jakby Boga i Jego przykazań nigdy nie było. Grzech i jeszcze raz grzech. Zapatrzenie w siebie, umiłowanie uciech życia, to były wówczas najważniejsze moje cele życiowe. Tak nastawiona do życia zawarłam związek małżeński.

Nie potrafiłam, ale też i nie chciałam być dobrą żoną ani dobrą matką dla naszego syna. Gdy pojawiały się kolejne dzieci, to zapadał na nie wyrok śmierci... Niby z braku odpowiednich warunków, ale dzisiaj wiem, że z braku miłości i szacunku do życia. Do tego trzeba dodać, że wykonywałam zawód medyczny. I właśnie w związku z moimi służbowymi obowiązkami popełniłam bardzo poważną pomyłkę medyczną, podałam bowiem dzieciom groźną, bo żywą szczepionkę w pięciokrotnie przekroczonej dawce. W tym samym czasie w Polsce zmarło dziecko po źle podanej szczepionce przeciwko gruźlicy.

Grunt usunął mi się spod nóg. Za wszelką cenę chciałam ochronić zdrowie tych dzieci, a jednocześnie ze strachu przed ujawnieniem całej sprawy, nie powiadomiłam o tym zdarzeniu przełożonych. Osamotniona w swoim lęku i bólu zaczęłam modlić się na różańcu. Najpierw na palcach. Nieudolnie. Wydaje mi się dzisiaj, że nawet bezmyślnie. Tak po prostu, jak pamiętałam tamten nasz rodzinny Różaniec. Po dwóch, trzech dniach prawie nieustannego powtarzania "Zdrowaś Maryjo..." trochę bezwiednie, wyjęłam z szafy obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Był schowany jako pamiątka męża z jego dziecięcego pokoju w rodzinnym domu. Postawiłam ten obrazek i odmawiając Różaniec przyrzekłam Matce Bożej, że po katolicku wychowam nasze dzieci. Wtedy mieliśmy ich dwoje żyjących. Po tym przyrzeczeniu, a właściwie ślubowaniu, wszystko potoczyło się tak wartko, jakby zostało wyreżyserowane przez Matkę Bożą.

Syn upominał się, że chce chodzić na lekcje religii i tak się stało. Do Pierwszej Komunii świętej przystąpił z dwuletnim opóźnieniem w stosunku do rówieśników. Za namową koleżanki z pracy, nasza rodzina wstąpiła do Domowego Kościoła. Na letniej "oazie", w której uczestniczyłam po raz pierwszy, przyjęłam Jezusa, jako swojego osobistego Zbawiciela i Pana, a dalsze losy naszej rodziny, to konsekwencja tego zawierzenia. Okres powrotu i nawracania trwa nadal, choć od tamtego czasu minęło ponad dwadzieścia lat.

Dzięki naszemu nawróceniu, mogło urodzić się nasze kolejne dziecko (córka). Po ciężkim porodzie zagrożone było jej zdrowie, groziło nawet kalectwo, ale nasza żarliwa, pełna determinacji modlitwa różańcowa i Koronki do Miłosierdzia Bożego – wyprosiły dar prawidłowego rozwoju naszej najmłodszej córki. Jesteśmy z mężem przekonani, że wstawiennictwo Maryi było potężne. Córkę zawierzyliśmy Matce Bożej i ona od dziecka wie, że ma dwie mamy...

Od piętnastu lat jestem członkinią Wspólnoty Żywego Różańca. Na różańcu modlę się w intencji duchowo zaadoptowanych, kolejnych dzieci od ponad dziesięciu lat. Modlitwa różańcowa towarzyszy mi w drodze do pracy, w podróżach, w domu, kiedy modlę się z mężem i Radiem Maryja. Nawet nie chcę myśleć, jak wyglądałoby dzisiaj życie naszej rodziny, gdyby nie moje nawrócenie, które zaczęło się od nieporadnego odmawiania Różańca na palcach schowanych w kieszenie pielęgniarskiego fartucha i płaszcza” (Barbara Elżbieta Maria z Zielonej Góry „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec – patrz bibliografia).



„Byłem w Lourdes. Miałem zaszczyt przez kilkanaście dni wychodzić przed Grotę Objawień z różańcem. To wielka łaska. Po powrocie różaniec pozostał na zawsze w lewej kieszeni, tak że przy każdej okazji mogłem po niego sięgnąć. Cóż, kiedy ciało mdłe, a wola słaba. Niełatwo było dotrzymać słowa. Modlitwa ta rwała się jak poszczególne egzemplarze koronki. Nieraz wiele spraw wydawało się nie cierpiących zwłoki, Różaniec musiał czekać na swoją kolejkę, a potem zostawało tylko zmęczenie, konieczność spania. Tak mijały kolejne dni.

Życie rodzinne toczyło się ze zmiennym szczęściem. Sama proza. Aż tu bomba. Jeden z synów zakochał się. Wziął ostry wiraż nie uwzględniając Bożych przykazań. Cios ! Cios dla rodziców, oczywiście. Dla ratowania go szybko podejmujemy szereg inicjatyw. Nie kończące się rozmowy, tłumaczenia Pisma Świętego i katolickiej nauki o sakramentach. Wszystko na nic ! I dalej... poradnie katolickie, księża z dużym doświadczeniem. Bez rezultatu ! Słowa, słowa, łzy, łzy, prośby ! Bez odzewu. Wreszcie duszpasterska kolęda. Żona nie może się powstrzymać, porusza temat. Rozmowa niedługa, ale skończona zaproszeniem do dalszych. To jednak był, niestety, ostatni dzień syna w domu. Tego feralnego dnia bez słowa spakował się, opuszczając rodzinne progi. Wyjechał za granicę. Wszelki kontakt się urwał.

Wielka próba. Nieprzespane, przepłakane noce żony. Modlitwy, rozmowy podsumowujące. Niepodobna było się łudzić, że coś się stanie, że wróci przynajmniej prędko. Przeżywaliśmy ową klęskę, wiadomo, razem i osobno z żoną. Ostatecznie dla pocieszenia przypominałem świętą Monikę, która niemal do końca życia błagała Boga w intencji Augustyna. Tak czy inaczej, uważałem to za wielki policzek szatana. A jeśli w tym tkwi robota szatana, to przecież najskuteczniejszym egzorcyzmem jest... Różaniec...

Jak to w życiu bywa, znajomi podzielili się na dwie strony: ci, którzy widzieli w tym doskonały pretekst do plotek i komentarzy; inni zaś solidaryzowali się, zapewniali o modlitwie, również różańcowej. Daliśmy na tak zwane "gregorianki" oraz w parafii na mszę świętą "w pewnej intencji". Upływały miesiące. Zarysowała się ciemna noc rozstania, wyrwa i nic więcej.

Nie rozstawaliśmy się z Różańcem. Stał się codziennym pokarmem. Żona pojechała do Medjugorie. Ani na moment nie traciłem ufności. Kiedy wszystkie światła gasły i gdy przychodziły okrężną drogą, jakby przypadkowo, niepomyślne wiadomości, odrzucałem te kalkulacje. Matka Boża jest silniejsza, ma 1001 sposobów, a przede wszystkim jest blisko Serca Jezusa ! Ważne, aby modlitwa różańcowa nie została przerwana. I tak, dzięki Bogu, to trwało. Różaniec, aby stał się skutecznym, mówiąc najkrócej, powinien być odmawiany w poświęceniu, oddaniu się do dyspozycji Matce Boskiej, tak, by mogła się nami posługiwać do sobie wiadomych celów. Godziny wydawały się dniami, dni – tygodniami, a tygodnie latami...

Nadeszła niedziela. Godzina 6.30. Ktoś dzwoni domofonem. Kto tam tak wcześnie z rana ? "To ja...!" – poznałem po głosie. Żona skoczyła na równe nogi. Nastąpiło powitanie... Wrócił syn ! Tyle nas kosztował w ostatnim okresie, przyprawiał o bicie serca. Ale oto jest ! wrócił ! To się liczy ! Wpada w objęcia matki... Dzisiaj jest 26, dzisiaj przypada rocznica... Dokładnie rok... Zdziwiliśmy się wszyscy. Matka Boża umie skutecznie działać. Od nas tak niewiele wymaga: modlitwy, pokuty, Różańca ! Czy aby nie mówi do nas: "Dajcie mi swoje modlitwy, ofiary, Różańce. Ja załatwię resztę" (R.Miriam „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec – patrz bibliografia).



„Przed laty należałam do tych "porządnych" chrześcijan, których dobre samopoczucie bierze się stąd, że spełniają obowiązek niedzielnego uczestnictwa we Mszy świętej. U mnie także to było wszystko, co raczyłam ofiarować Bogu. Matka Boża prawie nie istniała w moim życiu. O nic Jej nie prosiłam, ale Ona była. Czuwała i próbowała nawracać. Dyskretnie, cierpliwie, powoli...

W dzień ogłoszenia stanu wojennego włożyłam do torebki różaniec. Tak na wszelki wypadek (a może zażegna jakieś niebezpieczeństwo ?). To był początek. Zaraz zrodziło się pragnienie, by zaprenumerować „Rycerza Niepokalanej”. W roku 1982 nakład był bardzo mały, nie przyjmowano nowych prenumerat. Wysłałam jednak do Redakcji krótki list. I o dziwo ! Za kilka dni otrzymałam egzemplarz „Rycerza” z zapewnieniem, że odtąd jestem stałą czytelniczką.

W moim życiu nie brakowało przykrości cierpień i doświadczeń, ale dopiero teraz próbowałam szukać pociechy w modlitwie. Modliłam się coraz gorliwiej. Nie zdarzyło się, żeby Matka Boża pozostała głucha na moje prośby. Ile tego było ! Trudno opisać...” (Regina Rogalska z Wyszkowa „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (412) październik 1991).



„W styczniu 2003 roku straciłam pracę, w której pracowałam ponad 21 lat. Strasznie to przeżywałam. Z każdym dniem było coraz gorzej, byłam bliska obłędu. Zrozumiałam, że jedynym moim ratunkiem jest zwrócenie się do Boga. Zaczęłam chodzić codziennie rano na Mszę świętą, przyjmować Komunię świętą i modlić się na różańcu. Prosiłam Pana Boga, by nie odbierał mi rozumu i pozwolił mi uwolnić się od trapiących myśli, które powodowały we mnie niepokój i strach. Na szyi zawiesiłam medalik Niepokalanej, który dodawał mi sił, by się otrząsnąć i wyjść z tego dołka.

Przez cały czas szukałam pracy w różnych firmach, ale bez rezultatu. Gotowa byłam przyjąć pracę fizyczną, byle tylko pracować. Po ośmiu miesiącach codziennych modlitw pojawiła się nadzieja. Stanęłam do konkursu na pracownika biurowego.

Gdy zobaczyłam dziesiątki uczestników, pomyślałam sobie: Gdzie ja, w wieku 40 lat, mogę konkurować z tymi młodymi ludźmi ? Ale ufałam Bogu i czułam, że ta praca będzie dla mnie. Udało się. Zostałam zatrudniona i pracuję do dziś. Codziennie dziękuję Panu Bogu i Matce Najświętszej za ratunek; za to, że mnie uwolnili od strasznych myśli, które mnie dręczyły i niepokoiły” (Maria woj. kujawsko-pomorskie „Rycerz Niepokalanej” nr 2(672) maj 2012).



„Urodziłam się w rodzinie katolickiej. Moi rodzice byli wierzący. Uczęszczałam na niedzielne Msze święte i nabożeństwa. Chodziłam na pielgrzymki. Należałam też do ruchu Światło-Życie oraz do Rycerstwa Niepokalanej. Wreszcie to moje związanie z Bogiem doprowadziło do tego, że nie wyobrażałam sobie życia bez Niego i za aprobatą naszego proboszcza, wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr, które pełniły posługę w naszej parafii. Kochałam Pana Boga, chciałam Mu służyć, pomagać ludziom, a może nawet zostać misjonarką. Niestety, po dwu latach mojej służby nie dopuszczono mnie do ślubów zakonnych tłumacząc, że nie mam powołania i że lepiej będzie jak założę rodzinę.

Był to dla mnie wielki cios. Musiałam wrócić do świata, ale byłam już inna. Wydawało mi się, że Bóg mnie nie potrzebuje, więc czemu miałabym być Mu wierna ?... Wkrót5ce, gdy tylko nadarzyła się okazja wyszłam za mąż, byle tylko uciec od przeszłości.

Mąż okazał się człowiekiem dobrym i łagodnym, nawet do siebie pasowaliśmy i zgadzaliśmy się w różnych sprawach. Niestety, był alkoholikiem, o czym jego rodzina mnie nie poinformowała. Nie miał głowy do żadnej roboty, albo znikał z domu na cały dzień. Wszystko [w wiejskim gospodarstwie] musiałam robić za niego... [Gdy pojawiło się troje dzieci] mama z siostrą pomogły mi kupić kawalerkę w mieście. Sprzedaliśmy ziemię i przeprowadziliśmy się. Mąż cały czas pił, nic mi nie pomagał przy dzieciach, tylko mama. Nie było czasu na żadną modlitwę ani chodzenie do kościoła. Zapomniałam o Bogu. Matka Boska była dla mnie tak odległa, że z niczym się do Niej nie zwracałam. Uważałam, że to Bóg był sprawcą mojego nieszczęścia, obwiniałam Go teraz dosłownie o wszystko, a jednocześnie pragnęłam Go tak bardzo, jak spragnionemu chce się pić.

Mąż nie pracował, został zwolniony, żyliśmy więc w zasadzie tylko z zapomogi Opieki Społecznej oraz z tego, co znalazł na śmietniku... To było już dno, na które zeszłam. Do tego doszły awantury z mężem, depresja i kto wie, co byłoby dalej, gdyby pewnego dnia nie zdarzył się mały cud. Widać Opatrzność Boża czuwała nad rozbitkami. Pewnego razu mąż, jak zwykle po śmietnikowym obchodzie przyniósł do domu obrazek Matki Bożej Niepokalanej. Ktoś go wyrzucił, bo już nie był potrzebny. Maryja była na nim jak żywa, tyle, że zabiedzona. Odkurzyłam go i postawiłam na szafce. Zaraz wyglądała lepiej. Na drugi dzień, tata przyniósł mi radio. Postanowił go podarować, żebym „trochę odżyła”. Było to Radio Maryja.

Matkę Bożą wraz z odbiornikiem ustawiłam na specjalnym ołtarzyku. Patrzyła na mnie, jakby dziękowała, że mąż wydostał Ją z kubła na śmieci i prosiła o modlitwę. Z początku tylko słuchałam, ale z każdym dniem modlitwa topiła we mnie lody obojętności. Modliłam się na różańcu szczególnie za męża o uwolnienie z nałogu i o spokój w naszym domu. Odmawiałam Koronkę do Miłosierdzia Bożego i, co najważniejsze, zaczęłam obchodzić pierwsze soboty miesiąca. Oddałam męża Matce Boskiej Nieustającej Pomocy. Niedługo potem mąż oznajmił, że zaczął uczęszczać na spotkania Anonimowych Alkoholików. Także słuchał Radia Maryja i często klękał do Różańca. Powoli stawaliśmy się innymi ludźmi... Powróciła radość, serdeczność i wzajemna miłość...”(Maria „To nie był przypadek” jw.– tam znajdziesz całość).


reprod. ze strony http://www.beme.com.pl/tag/rozaniec/

„Miasto Radom na całym południowym Mazowszu znane jest z plagi nocnych chuliganów napadających na przechodniów. Kilka lat temu w Radomiu, właśnie wracałem wczesnym rankiem z kościoła po całonocnej adoracji. Szedłem ulicą Traugutta i na skwerze koło niej, na tzw. Placu Małgorzatki, zastąpił mi drogę osiłek i mówi tak: - Kopsnij szluga ! – Nie mam papierosa – odpowiadam mu. – To podskocz ! Chciał w ten sposób usłyszeć, czy zabrzęczą mi w kieszeni pieniądze. Nie będę podskakiwał – hardo odpowiadam, ale kątem oka widzę, że z pobliskiej bramy idzie do mnie drugi osiłek. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. – To wyciągnij z kieszeni, co masz najdroższego. Wyciągnąłem różaniec i pokazałem go osiłkom. Różaniec był dość duży, czarny i prezentował się okazale. Reakcja osiłków była jedyna w swoim rodzaju. – Bardzo księdza przepraszamy, już nas tu nie ma. I tak się skończyła moja przygoda z różańcem” (Krzysztof z Radomia „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).

„Mąż mój był wierzący ale nie praktykujący. Przez pięć lat codziennie odmawiałam Różaniec z Radiem Maryja i błagałam Matuchnę Najświętszą o nawrócenie mojego męża. Były dni, że dokuczał mi, gdy się modliłam. Znosiłam wszystko cierpliwie, bo wierzyłam, że Maryja mnie wysłucha. Gdy mąż zachorował i było wiadomo, że już nie wyzdrowieje, prosiłam Ją, aby mi pomogła w jego nawróceniu. Kochani, jaką radość przeżyłam, gdy Matuchna wysłuchała mnie i mąż nawrócił się. Przyszedł ksiądz z Komunią świętą. Mąż wyspowiadał się, przyjął Pana Jezusa i otrzymał sakrament namaszczenia chorych. Konając, trzymał mocno gromnicę i wpatrywał się w obrazek Matki Bożej z Radia Maryja. Ona mu pomogła, że tak spokojnie umierał” (Henryka „To nie był przypadek” jw.).

„Mój mąż Stanisław przez wiele lat był nałogowym alkoholikiem. W październiku ubiegłego roku, w intencji jego wyzwolenia z nałogu, zaczęliśmy codziennie z Radiem Maryja odmawiać Różaniec. Pewnego razu poprosiłam także męża, aby posłuchał Madzi Buczek. Na jej słowa rozpłakał się jak małe dziecko. Teraz w każdą sobotę włącza telewizor i słucha tej dziewczynki, która wśród dzieci zakłada Podwórkowe Koła Różańcowe. To dziecko dotarło do jego sumienia. Mąż przestał pić. To wielki cud. Mamy cztery wnuczki, ale żadne ich prośby nie zdołały go poruszyć, Teraz modlimy się codziennie dziękując Bogu i Matce Najświętszej za cud wyzwolenie męża z alkoholizmu. Mąż podpisał przyrzeczenie, że w każdą niedzielę z Radiem Maryja będzie odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia i codziennie, o 20.20 modlitwę różańcową” (Marianna „To nie był przypadek” jw.).

„Odniosłam pełne zwycięstwo poprzez Różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Tak naprawdę, to łaska Boża zwyciężyła i Bóg jest teraz obecny w mojej duszy. On ciągle mnie szukał, a ja uciekałam od Niego przez kilkanaście lat. Byłam związana z kilkoma mężczyznami, żyłam w grzechu ciężkim. Oporny smutek panował w mojej duszy. Pragnęłam wrócić do Boga. Ale to było takie szamotanie się, Uciekałam z objęć jednego mężczyzny, a po jakimś czasie nie mogłam się oprzeć drugiemu. Pewien kapłan powiedział mi podczas spowiedzi, żebym w takim stanie oddała się z ufnością Miłosiernemu Bogu. Zaczęłam odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego i jeden dziesiątek Różańca... Zerwałam z tamtymi związkami. Jeden z nich trwał prawie siedem lat. Ale przyszło pełne zwycięstwo. Teraz Różaniec odmawiam codziennie wieczorem z rodziną...” (Aldona z Brzezin „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).

„Nasza młodsza córeczka zaczęła się jąkać. Nie pomogły ćwiczenia z logopedii. Nasze wieczorne modlitwy rodzinne zwykle kończyły się ulubioną przez nas modlitewką: „Pod Twoją obronę”, ale wówczas dołączyliśmy nową modlitwę dla moich córeczek – różaniec. Byliśmy też z córeczką w Częstochowie, a ja pojechałam nawet do Lourdes, prosząc o łaskę dobrej wymowy dla dziecka. Stamtąd przywiozłam cudowną wodę. Córeczka piła ją i odmawiała różaniec. I wybłagała sobie łaskę – jąkanie ustąpiło. Dziecko zapamiętało sobie tę łaskę i źródło, z którego płynęły łaski dla naszej rodziny. Jest wdzięczna Matce Najświętszej” (Teresa Wanda „Rycerz Niepokalanej” nr 11/1984).



„Mój niespełna pięcioletni synek zachorował w nocy. Źle się czuł, źle oddychał. Lekarz pierwszego kontaktu stwierdził zapalenie nagłośni i szybko postępującą opuchliznę gardła. Szybko zawiozłam dziecko do szpitala, gdzie założono mu maskę tlenową i podano antybiotyk. Niestety, źle trafiony – nie zadziałał., Choroba zatrważająco postępowała. Synek zaczął się dusić, umierał, został poddany reanimacji. Położyłam mu na piersi obrazek ze św.Maksymilianem i błagałam Boga o ratunek. Po przywróceniu akcji serca przewieziono go do specjalistycznego szpitala oddalonego o 60 km. Przez cała podróż był na granicy życia i śmierci. Lekarz bezradnie rozkładał ręce.

Moja modlitwa do Maryi i św.Maksymiliana nie ustawała. Błagałam, byśmy mogli dowieźć go do szpitala żywego. Zawieziono go bezpośrednio na OIOM, ale był już nieprzytomny. Natychmiast został zainkubowany, zrobiono posiew na bakterię i podano antybiotyk. Zdjęłam z szyi Cudowny Medalik (od wielu lat byłam rycerką Niepokalanej), siostra powiesiła go na łóżeczku synka. Wyszłam z sali, powierzając go opiece Maryi. Wyczerpana i bez sił, usiadłam na ławce na korytarzu. Czekałam na męża, który miał dojechać. Wyjęłam z torebki obrazek, na którym Maryja bawi się z małym Jezusem. Patrząc na ten obrazek, prosiłam Matkę najświętszą, abym i ja mogła tak bawić się z moim synkiem. Dosłownie w tym momencie spłynął na mnie tak wielki pokój, który mnie już nie opuścił przez cały czas leczenia.

Dziecko było nieprzytomne przez dwie doby. Po wybudzeniu miał bełkotliwą mowę, "leciał przez ręce", nie chciał jeść. Ten stan spowodowany był niedotlenieniem mózgu. Diagnoza lekarzy: prawdopodobnie będzie "roślinką". Nie uwierzyłam w to, przecież w sercu miałam taki pokój. To niemożliwe ! Codziennie rano uczestniczyłam we Mszy świętej, a dnie spędzałam w szpitalu, opiekując się moim dzieckiem i innymi chorymi maluchami na oddziale. Nie wypuszczałam różańca z rąk, powierzając synka Sercu Maryi i prosząc o wstawiennictwo św.Maksymiliana.

Z każdym dniem synek wracał do zdrowia, odzyskiwał apetyt, zaczął chodzić, potem biegać i coraz lepiej mówił. Po dwóch tygodniach wypisano go ze szpitala w bardzo dobrym stanie. Był zupełnie zdrów fizycznie i umysłowo. Lekarze byli zdumieni. Było już ustalone konsylium lekarskie, aby ocenić niepełnosprawność dziecka i wydać odpowiednie dokumenty. Według lekarzy niedotlenienie było zbyt długie, aby obyło się bez konsekwencji zdrowotnych. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że to łaska od Boga. To Ty, Maryjo, wstawiłaś się za mną niegodną i do dzisiaj mój syn jest zdrowy” (Niegodna rycerka, matka T.B. woj. warmińsko-mazurskie „Rycerz Niepokalanej” nr 7-8/2016).



„Mój mąż, Daniel mając 9 lat, przeżył śmierć swojej matki. Wtedy z płaczem zwrócił się do Matki Bożej Częstochowskiej: „Matko Boża, moja mamusia przed chwilą umarła, proszę Cię, weź mnie pod swoją opiekę, Zostań moją Mamą”. Matka Boża opiekuje się mężem przez całe życie, ale tak namacalnie odczuł to dwadzieścia pięć lat temu w Starym Sączu w czasie powodzi.

Jako wychowawca był z grupą uczniów na koloniach letnich. Mieszkali w szkole nad Dunajcem. Po kilkudniowych deszczach Dunajec stał się groźny, woda zalała sporo miejscowości. Szkole, w której mieszkali, także groziło zalanie. Kierownictwo kolonii dostało więc polecenie, aby z dziećmi uciekać wyżej w góry. Daniel, jako jedyny mężczyzna, miał wtedy podjąć ostateczną decyzję. Wyszedł zatem z budynku, aby zorientować się, jak daleko jest woda. W pobliżu była kapliczka poświęcona Matce Bożej. Modląc się na różańcu prosił, aby Matka Boża poradziła mu, jaką decyzję powinien podjąć – uciekać z dziećmi w góry, czy zostać na miejscu.

W czasie modlitwy wydawało mu się, że usłyszał kobiecy głos wzywający go po imieniu. Myślał, że to jedna z wychowawczyń woła go. Odpowiedział, że zaraz wraca, ale głos nawoływał coraz natarczywiej. Wtedy przerwał modlitwę i udał się w kierunku szkoły. Kiedy uszedł kilka kroków, usłyszał przerażający huk... Miejsce, na którym stał, porwała nagle woda. Po chwili dowiedział się też, że żadna z kobiet nie wychodziła z budynku. Nikt męża nie wołał. Wtedy zrozumiał, że to Matka Boża ocaliła mu życie i przestrzegła przed ucieczką z dziećmi w góry.

Zostali w budynku szkolnym. Rano woda zaczęła opadać, ocalała także kapliczka. W dowód wdzięczności mąż mój od dwudziestu czterech lat, co roku chodzi z pieszą pielgrzymką do Matki Bożej Częstochowskiej” (Ewa z Radomia „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” jw.).



„W moim domu rodzinnym często odmawiano Różaniec, a w październiku wieczorem, wszyscy razem klękaliśmy do modlitwy różańcowej. Kiedy założyłam rodzinę, także go odmawiałam, może nie tak często, ale zawsze kiedy pojawiały się kłopoty i niepowodzenia.

W okresie stanu wojennego moi synowie – dziewiętnastoletni i piętnastoletni – działali w podziemnej „Solidarności”. Nie mogliśmy z mężem im tego zabronić, gdyż sami należeliśmy do tego ruchu. Oni, jako młodzi chłopcy, podeszli do tej działalności bardzo emocjonalnie. Wspólnie z innymi wydawali gazetki i ulotki, wykonywali transparenty, powielali pewne artykuły, a to wszystko działo się w naszej piwnicy. Potem trzeba było te materiały rozprowadzić. Gazetki i artykuły rozprowadzali w dzień, ale rozrzucanie ulotek i rozwieszanie transparentów mogli robić tylko w nocy.

Bałam się bardzo, a wtedy jedyną bronią, pomocą i otuchą był Różaniec. Synowie z kolegami szli na akcję, a ja stawałam w oknie i ze łzami w oczach odmawiałam Różaniec, gdyż wiedziałam, jakie mogą być konsekwencje. Modliłam się na różańcu aż moje dzieci wróciły – i zawsze wracały. Odmawiałam trzy części Różańca, a czasem więcej. Modląc się nieraz widziałam, jak patrol milicyjny wracał z tej dzielnicy, do której udawali się chłopcy. Tymczasem było tak, jakby Matka Boża usuwała z tej dzielnicy milicję.

Pewnego razu starszego syna zatrzymała milicja podczas składania kwiatów przy pomniku, z okazji 3 maja. Syn nie wrócił na czas do domu, a moje serce mówiło, że stało się coś złego. Poszliśmy z mężem do kościoła na Mszę świętą, a potem wzięliśmy do rąk różaniec. Syn wrócił i, o dziwo, nic mu się nie stało. A wiadomo, jak wtedy traktowano młodzież.

Kiedy syna chciano wcielić w szeregi ZOMO, ja modliłam się w Częstochowie, a syn zdawał egzamin na studia. Zdał bardzo dobrze i nie zabrano go do tak zhańbionej służby”. (Janka z Białegostoku „Zwycięstwo przychodzi przez różaniec” jw.).



„Kiedy znalazłam się w bardzo trudnej sytuacji i po ludzku nic nie mogłam uczynić, otrzymałam natchnienie, by odmawiać codziennie różaniec. Od 1986 r. odmawiałam cząstkę różańca, ale nie mogłam się zmobilizować, by odmawiać cały. Kiedy okazało się to dla mnie zbyt trudne, zaniechałam dalszych zmagań, choć ta sprawa wciąż nie dawała mi spokoju.

Tymczasem sytuacja życiowa mojej rodziny była coraz gorsza. Moja córka odeszła od Boga, a jej małżeństwo się rozpadło. W końcu porzuciła męża, zostawiając mu dziecko; z nami również zerwała kontakt. Był to dla nas straszny cios. Mój mąż się załamał. On sam stracił wiarę i przestał się modlić, ale ja powzięłam postanowienie odmawiania całego różańca. Wierzyłam, że Maryja mnie wysłucha - i nie zawiodłam się!

Odmawiam różaniec już trzeci rok i jestem szczęśliwa. Ta cudowna modlitwa wlała do mojego serca pokój i nadzieję. Jestem wdzięczna Jezusowi za cierpienia, bo to one sprawiły, że pokochałam modlitwę różańcową. Maryja nauczyła mnie - i wciąż uczy - pokory i cierpliwości. Najbardziej cieszę się z tego, że moja córka wróciła do Boga. Nawiązała z nami kontakt i teraz też codziennie odmawia cząstkę różańca. Mam nadzieję, że Maryja połączy jej rozbite małżeństwo miłością swojego Syna, bo dla Jezusa nie ma przecież nic niemożliwego. W czerwcu obchodziliśmy z mężem 36 rocznicę ślubu. W sanktuarium w Ludźmierzu prosiłam Maryję o dobrą spowiedź dla mojego męża, bo rzadko z tego cudownego daru korzysta - i otrzymałam to od królowej Podhala w podarunku!

Odmawiajcie zawsze różaniec - to słowa o. Pio, pod którymi i ja chętnie się podpisuję. Tak wielkie rzeczy uczynił mi Pan za przyczyną tej cudownej modlitwy! Już nie lękam się ataków szatana, mam w ręku potężną broń - różaniec. Pewien rekolekcjonista w Częstochowie powiedział taką znamienną rzecz: Kto Maryję odrzuci z rodziny, grupy modlitewnej czy też życia kapłańskiego, nie obroni się przed szatanem. Moja córka rozpoczęła życie w małżeństwie bez Boga. Świadomie oboje z mężem przestali się modlić i, niestety, szatan miał do nich dostęp (...). Oboje przeżywali bardzo trudne chwile, ale moja modlitwa była zawsze przy nich. Maryja, dając mojej córce różaniec do ręki, przyprowadziła ją do Chrystusa” (Bernadetta „Miłujcie się” nr 1/2006).



„Mamy czworo dzieci. Każde ma inny charakter, ale jedno jest trudne, toteż ja nie rozstaję się z różańcem. Pewnego wieczoru, kiedy syna nie było w domu, byłam niespokojna o niego. Coś mnie natchnęło i wiem, że było to działanie Ducha Świętego. Wzięłam różaniec do ręki i poszłam szukać syna. Idąc, modliłam się i płakałam, przesuwając różańcowe paciorki. Uszłam niecały kilometr i nagle patrzę w stronę kiosku „Ruchu”, a tam mój syn wraz z kolegą odchyla kraty. W pierwszej chwili myślałam, że śnie. Przyjrzałam się dokładnie. Tak, to był mój syn. Przeżyłam szok. Nigdy nie dopuszczałam myśli, że mój syn wychowany po katolicku i w duchu wiary, jest zdolny do takich chuligańskich wybryków.

Na mój widok obaj młodzieńcy spłoszyli się i uciekli w stronę domu. Kolega, który towarzyszył mojemu synowi, to nasz sąsiad. Zapukałam więc do sąsiadów i opowiedziałam o zdarzeniu. Co by to było, gdybym ich nie zauważyła ? Doszłoby do włamania, a w konsekwencji do więzienia. To Maryja pokazała mi drogę do odnalezienia mojego syna. Wskazała na Różaniec, by wypraszać jego nawrócenie. Przeżyłam dramat, ale jednocześnie byłam szczęśliwa z mojego zwycięstwa różańcowego. Syn się nawrócił i pracuje nad swoim charakterem, a ja nie rozstaję się z różańcem i jestem szczęśliwa z mojej wiary, którą zaszczepiła mi moja mama. Nie dała mi dóbr materialnych, ale dała mi dużo więcej – wiarę. Tego nikt mi nie odbierze, bo pielęgnuję ją z różańcem w ręku” (Krystyna „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Jako uczeń szkoły podstawowej „zaliczyłem” dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Później ukończyłem liceum ogólnokształcące. Za namową ks.proboszcza poszedłem do seminarium duchownego, lecz po miesiącu zrezygnowałem. Za dużo trzeba było się modlić, uczestniczyć w nabożeństwach, a ja przyzwyczajony byłem do uczęszczania na Msze święte w niedziele i święta, a do spowiedzi i Komunii św. przystępowałem dwa razy w roku. Dwa lata później ożeniłem się z dziewczyną, której rodziny dobrze nie znałem. Okazało się jednak, że była to rodzina alkoholików. Walczyłem o żonę i o dziecko, ale przegrałem. Wybrała rodzinne środowisko, w którym była wychowana.

Pięć lat temu upodobałem sobie „Litanię loretańską” w trakcie sporadycznego uczestniczenia w nabożeństwach majowych. Tak bardzo mi się podobała, że postanowiłem odmawiać ją codziennie przez okrągły rok. Na efekt tej modlitwy długo nie czekałem. Jesienią tego samego roku, cudem uniknąłem wypadku samochodowego na trasie Warszawa - Katowice, z powodu awarii hamulców w prowadzonym przeze mnie samochodzie... Jednak nadal byłem głuchy i ślepy. Codziennie odmawiałem litanię („coś” mnie po prostu „gnało” do jej odmawiania), a jednocześnie tylko raz w tygodniu uczęszczałem na Msze święte, i to niechętnie. Wkrótce jednak sam nie wiedziałem dlaczego poprosiłem o przyjęcie mnie do Rycerstwa Niepokalanej, a następnie do Jasnogórskiej Rodziny Różańcowej.

Sam nie wiedziałem, dlaczego zacząłem brać do pracy różaniec i w czasie podróży do pracy i z pracy (3 godziny jazdy przewozem pracowników) odmawiałem go, podczas gdy moi koledzy grali w karty, pili wódkę i bluźnili... Sam nie wiedziałem dlaczego w swoim pomieszczeniu w pracy umieściłem na ścianie obraz Matki Bożej Częstochowskiej i Pana Jezusa z podpisem: „Jezu ufam Tobie” i odmawiałem Koronkę do Miłosierdzia Bożego, zapoznając się również z Dzienniczkiem siostry Faustyny. I wreszcie niespodziewanie nadeszła chwila mojego przebudzenia, którą będę pamiętał do końca swego życia.

W święto Teresy z Avila... upadłem w pracy na kolana (dobrze, że byłem wówczas sam) i w jednym momencie poznałem swoje dotychczasowe życie: miałem wiarę, która wcale nie była wiarą ! Ze łzami płynącymi po policzkach błagałem Pana Jezusa i naszą wspólną Matkę, która tyle razy mnie uratowała – o wybaczenie grzechów. A na drugi dzień, na Jasnej Górze, z płaczem wyspowiadałem się z całego życia. Od tamtej chwili minęły dwa lata. Jestem bardzo szczęśliwy, że moja najlepsza Matka jest ze mną. Wszędzie gdzie jestem, czuję Jej obecność i modlę się do Niej: w domu, w pracy, na ulicy, w autobusie, w pociągu, w kościele... Nieraz, gdy przebudzę się w nocy, także proszę Ją, aby mnie nie opuszczała...

Pragnę, aby ten mój list wstrząsnął tymi wszystkimi, którzy odkładają Różaniec i inne modlitwy do Najświętszej Maryi Panny na stare lata, twierdząc, że teraz nie mają czasu... Ileż oni tracą prawdziwej Miłości, spragnieni miłości ziemskiej, która jakże często zawodzi” (J.M. „Rycerz Niepokalanej” nr 5/1985 – tam znajdziesz całość).



Kiedy podjęłam się odmawiania Różańca Rodziców za Dzieci – „z moimi dziećmi nie działo się nic złego – przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam zadowoloną mamą, dumną ze swoich dorastających pociech... Zaczęłam jednak poświęcać w Różańcu czwórkę swoich dzieci i dwie chrześniaczki.

Już w pierwszym tygodniu odmawiania Różańca dostałam telefon, że jedną z nich zabrać z ulicy nieprzytomną pod wpływem narkotyków. Nikt nie wiedział, że już od czterech lat jest uzależniona. Niedługo potem pojawiły się duże problemy wychowawcze z moim synem. Zrobił się nerwowy, zaczął kłamać, przerwał studia. Okazało się, że już dużo wcześniej zaciągnął kredyt na bardzo niekorzystnych warunkach z ogromnymi odsetkami i nie umiał wybrnąć z trudnej sytuacji. Później drugi syn oznajmił, że nie będzie chodził do kościoła, bo ma inne przekonania. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że tylko mi się wydawało, że mam dobry kontakt z dziećmi, a tak naprawdę, popełniłam mnóstwo błędów i byłam ślepa na to, co rzeczywiście się z nimi dzieje. Nie przerwałam modlitwy mimo narastających trudności.

To były dwa lata walki o dzieci, o rodzinę – walki z różańcem w ręku. Wydawało się, że z każdej strony na naszą rodzinę spadają wszystkie możliwe problemy. Dziś wiem, że to zło działo się już wcześniej, ale dopiero wtedy zaczęło wychodzić na światło dzienne. Przez cały ten czas, wyraźniej też widziałam, że wszystko obraca się ku dobremu, bo kiedy poznawałam istotę problemów, można było powoli zacząć je rozwiązywać. To był okres poznawania się z dziećmi na nowo, odnajdywania się z powrotem w rodzinie. Nauczyliśmy się rozmawiać o trudnych sprawach, dzieci zaczęły dawać sobie radę w życiu. Wiele problemów odeszło w niepamięć...” (Jedna z mam „Módlcie się za dzieci” – „Różaniec” nr 3/2014 – tam znajdziesz całość).



„Miałam 10 lat, kiedy koleżanka mojej starszej siostry przychodziła po nią, żeby iść do kościoła. Ale to był tylko parawan. W rzeczywistości wchodziły do kościoła i zaraz drugim wejściem wychodziły. Raz i ja poszłam z nimi, a był to czas, kiedy śpiewano „Litanię loretańską” do Matki Najświętszej. Próbowałam śpiewać i ja, ale nie mam słuchu i wiem, że bardzo fałszuję, więc poruszając ustami śpiewałam tak, by słyszeć słowa, które mówiłam.

Ile razy udało mi się być na tym nabożeństwie, czułam się inaczej, coś się ze mną działo, czego nie potrafię określić, ale zaczęłam pragnąć, by to uczucie nigdy mnie nie opuszczało. Trwało to dość długo i właśnie w takim czasie przyszedł do mnie Pan. Wyciągnął do mnie ręce i wystarczyło, abym i ja uczyniła ten gest i została z Nim na zawsze. Tak bardzo pragnęłam wtedy poświęcić się Panu, ale potem przyszedł czas, że stchórzyłam, tłumacząc się, że nie potrafię pozostawić mojej matki, która niewiele radości zaznała w życiu chowając dzieci. Ojciec mało miał dla nas czasu, ale i my nie radowaliśmy jego serca swoim postępowaniem, bo choć nas kochał, to my nie byliśmy tego warci. A było nas pięcioro rodzeństwa.

Powiedziałam sobie wówczas „Dziesięć przykazań Bożych”, bo wydawało mi się, że wypełnienie ich jest sprawą prostą i oczywistą. Nie wiedziałam wtedy, jak moje życie się potoczy... Pan Jezus nie opuszczał mnie, ale nie ma przykazania, którego bym nie złamała.... I tak to trwało, aż któregoś dnia ujrzałam swoją nędzę i odczułam rozpacz. Nie śmiałam, nawet tylko poruszając wargami, wypowiedzieć Jego Imienia i wówczas przypomniałam sobie, że gdzieś leżały pojedyncze paciorki różańca. Znalazłam je i zaczęłam wołać półgłosem: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna...”. Powtarzałam całe „Zdrowaś Maryjo” i wtedy dopiero spokojnie usnęłam. Czułam, że Matka Boża jest przy mnie.

Kto nie był w szponach szatana, ten nie wie, jaką on ma siłę, ale ja jestem dowodem, że powierzając się opiece Przenajświętszej Matki, Maryi Niepokalanej, której płomień miłości oślepia szatana - można się wyrwać z jego mocy. Pozostaję teraz wiecznym dłużnikiem Boga i Maryi. Modlę się, tak jak potrafię, i to, co przekazuję w modlitwie, jest wysłuchane. Gdyby każda matka i ojciec wraz z dziećmi - bo one mogą wszystko, ich dusze są czyste – choć jeden dziesiątek Różańca oraz „Pod Twoją obronę” odmawiali razem, jak bardzo pomogliby Matce Najświętszej...” (J.A.B. „Rycerz Niepokalanej” nr 7-8/1985 – tam znajdziesz całość).



„W 1972 roku nasza córka będąc na koloniach letnich, została uderzona w głowę konarem oderwanym od drzewa w parku oliwskim. Była nieprzytomna i leżała w klinice w Gdańsku. Groziła jej padaczka pourazowa. Gorliwe, codzienne odmawianie Różańca świętego przez męża. mnie i moją mamę, oddaliło od córki nieszczęście. Nie tylko nie miała padaczki, ale mogła się uczyć i skończyła studia na UJ w Krakowie. Od tej pory codziennie odmawiamy Różaniec w intencji Ojca Świętego, Ojczyzny i dziękujemy Niepokalanej za otrzymane przez naszą rodzinę łaski” (Wdzięczni rodzice z Grzybowa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).

„Na początku ubiegłego stulecia, gdy zaczęły się problemy z pracą, prosiłem Matkę Bożą o pracę na kontraktach. Gdy tylko dysponowałem czasem odmawiałem Różaniec przed Jej figurą w kościele i rozmawiałem z Nią o swoich problemach. Nie mając doświadczenia, otrzymałem pracę, którą wykonywałem przez 20 lat” (Kazimierz z Gdyni „Rycerz Niepokalanej” nr 1/2015).

„Znajoma zapytała mnie, czy nie zostałabym z jej młodszą córką, bo chciałaby iść z synem do teatru. Chętnie się zgodziłam. Kiedy wrócili była już północ. Odwiozła mnie samochodem na dość odległy przystanek autobusowy i nie czekając czy autobus przyjedzie, odjechała. Wkrótce okazało się, że autobusu już nie będzie. Była noc, do domu miałam 18 km. Nie umiałam też trafić do znajomej. Dzięki Bożej pomocy – odmówiłam cały Różaniec – i po paru godzinach udało mi się dotrzeć do domu...” (Julia z województwa pomorskiego „Różaniec” nr 9/2003 – tam znajdziesz całość).



„Życie moje było jednym pasmem konfliktów i rozczarowań, a wszystko dlatego, że nie posłuchałam mamy, abym nie wychodziła za mąż "za tego człowieka". Dziesięć lat po ślubie, gdy syn miał siedem lat, a córka dwa lata, musiałam się spakować zostawiając wspólny dom, samochód, duży ogród i wrócić do matki, gdyż mąż sprowadził sobie inną kobietę. Poszłam do pracy, a dziećmi opiekowała się moja matka. Z biegiem lat załatwiłam sobie mieszkanie i sama wychowywałam dzieci, a problemów w ich wychowaniu było dużo. Zawierzyłam wówczas Bogu i Matce Najświętszej. U Maryi w smutku znajdowałam pociechę, w wątpliwościach – oświecenie, w słabości – pokorę, w cierpieniu – osłodę, w upadku – podźwignięcie, w rozpaczy – otuchę.

Kiedy córka miała skończyć ogólniak, nie chciała przystąpić do matury. Miała wówczas słabe stopnie i złe towarzystwo. Wtedy poprosiłam dusze cierpiące w czyśćcu o pomoc. Obiecałam, że do końca życia będę odmawiała za nie Różaniec – część bolesną. Córka zdała maturę, dobrze wyszła za mąż, skończyła studia. Kiedy była w ciąży, okazało się, że jest nosicielem zarazków toksoplazmozy, która powoduje uszkodzenie systemu nerwowego u dziecka, a tym samym kalectwo. Po kolejnych badaniach i złych wynikach, lekarze radzili aborcję. Ja znowu zwróciłam się z prośbą o ratunek do Matki Bożej, ofiarując Jej do końca życia comiesięczne piątkowe nocne czuwania w Bazylice. Urodziła się Monisia. Dziś ma szesnaście lat. Jest piękną, mądrą i pobożną moją wnusią...

Przez całe moje samotne życie odmawiałam trzy części różańca dziennie. Teraz również dodaję część światła za syna, który przeżył straszliwą tragedię rodzinną i wiem, że gdyby nie Różaniec, ja nie byłabym w stanie tego znieść. Obecnie mam sześćdziesiąt pięć lat, w sercu pokój, radość Bożą i zawierzenie, że Bóg wie, co robi. Różaniec, to moja ulubiona, codzienna modlitwa” (Felicja z Tarnowskich Gór „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Mieliśmy w naszym domu niejeden różaniec, ale, niestety, w rzadkim użyciu jako modlitwa rodzinna. Aż do czasu, kiedy sięgnęliśmy po niego "jak tonący po brzytwę". Moja starsza córka Ania mieszkała już w Katowicach, my w Bielsku Białej. Była młodą mężatką w szóstym miesiącu ciąży. Nagle otrzymaliśmy niespodziewaną wiadomość, że znajduje się w szpitalu w Tychach z zagrożeniem utraty dziecka. Nasze pierwsze odwiedziny były smutne. Ania płakała, ponieważ USG wykazało, że dziecko jest bez wód płodowych i musi umrzeć. Wskazywał na to także brak hormonu warunkującego ciążę.

Dla mnie to bezradne stanie przy łóżku było nie do wytrzymania. Chciałam wewnętrznie już być w domu i modlić się, modlić wraz z małą Agatką. Codziennie więc po pracy, po szkole i wykonaniu podstawowych obowiązków – odmawiałyśmy Różaniec część bolesną i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Prosiłyśmy z wielką wiarą, ufając, że Pan Bóg nas słyszy i Maryja prosi za nami. I stało się, że Pan Bóg dał nam poznać, że jest mocen życie zabrać i życie dać. Kiedy po tygodniu zjawiłyśmy się w szpitalu z wizytą, zobaczyłyśmy Anię pełną radości, ponieważ następne USG wykazało, że dziecko ma wód pod dostatkiem i pływa sobie, a lekarz nie pojmuje, jak to się mogło stać, skoro poprzednie badanie wykonał osobiście. Córka wróciła do domu. Dziecko urodziło się w wyznaczonym czasie i otrzymało 10 punktów w skali Aggara tj. maximum.

Kiedy już wraz z dzieckiem opuszczała szpital, lekarz poprosił ją jeszcze raz do gabinetu, żeby sprawdzić po raz ostatni, czy posiada potrzebny w ciąży hormon. Hormonu tego nie było, w co lekarz nie mógł uwierzyć. Cud, który na początku mógł być potraktowany jako pomyłka ultrasonografu, został ostatecznie potwierdzony. Różaniec i Boże Miłosierdzie połączone z wiarą i ufnością sprawiły cud, który nas, zwyczajnych grzeszników przekonał, że Bóg nie ma względu na osobę i wysłuchuje proszących Go z wielką wiarą. Jeżeli jest to zgodne z Jego planem, otrzymujemy dar godny Jego ręki.

Mój wnuk ma teraz siedemnaście lat, mieszka z rodzicami w Niemczech, uczęszcza do liceum salezjańskiego i jest bardzo dobrym uczniem. Pozostało nam tylko modlić się za niego, żeby życie, które tak cudownie otrzymał, było godne jego Dawcy. Różaniec jest teraz naszą modlitwą codzienną” (Danuta z Bielska Białej „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Oboje z mężem wychowujemy dwoje dzieci. Magdalena ma jedenaście lat, Jukub – cztery i pół roku... Nawet nie zdążyliśmy chcieć, gdy okazało się, że Magdalenka jest już w drodze. Tym razem Pan Jezus wyprzedził nasze pragnienia i w dniu, w którym okazało się, że się jej spodziewamy, wszystko w nas tańczyło. Ale z Jakubem było inaczej. Czekaliśmy na niego rok, drugi, trzeci... Mogliśmy tylko zwracać do Jezusa swoje stęsknione serca i po prostu czekać. Aż nadszedł dzień, w którym okazało się, że nasze czekanie będzie trwało jeszcze tylko dziewięć miesięcy. I znów wszystko tańczyło.

Od tego szczęśliwego dnia, mąż mój nie rozstawał się z różańcem. Czasami budziłam się w nocy i widziałam, jak zmęczony ciężką pracą zasypiał, klęcząc z różańcem w ręku. Byłam wtedy bardzo wzruszona, bo czy jest cudowniejszy sposób, by okazać kobiecie i jej dziecku czułość, troskę i miłość. Mijały miesiące, a on tak z tym swoim różańcem klęczał, modlił się, prosił, dziękował, zasypiał. W tym czasie głęboko czułam, że między Maryją a moim mężem i dzieckiem, jest jakaś cudowna wspólnota miłości, jakaś tajemnica, a ja z tej tajemnicy czerpałam pokój, ogromny pokój. Niekiedy tylko myślałam: skąd w moim mężu takie nagle przywiązanie do Różańca. Pod koniec ciąży zrozumiałam, że gdy przed nami ciężka walka, sam Pan Bóg w nasze ręce wkłada broń, która nas prowadzi do zwycięstwa. A walka miała się toczyć o zdrowie, a może i o życie Kubusia. Czy mogła być skuteczniejsza broń, niż Różaniec Maryi Matki ?

Na miesiąc przed rozwiązaniem ustaliłam z lekarzem termin przeprowadzenia cesarskiego cięcia (w moim przypadku była to jedyna możliwość) i spokojnie, radośnie wyczekiwałam na wyznaczony dzień. Był już tak blisko, zaledwie kilka nocy... ale w czasie jednej z nich poczułam, że ktoś delikatnie mnie budzi, tak, by nie wystraszyć ani mnie, ani dzieciątka, które spało pod moim sercem. A może to był sen, nie wiem – w każdym razie poczułam obecność Maryi i Jej proszący głos, by jeszcze raz obliczyć termin porodu. Zrozumiałam wszystko, że wyznaczona przez lekarza data, to fatalna pomyłka, a Kuba urodzony w tym terminie, praktycznie pozostawałby bez szans.

W jednej chwili zrozumiałam też, dlaczego mąż nie rozstawał się z różańcem. Nagle przypomniałam sobie modlitwę, którą wypowiedziałam w momencie, gdy dowiedziałam się, że będę miała upragnione dziecko. Obiecałam wtedy, że gdy upragnione dziecko przyjdzie na świat całe i zdrowe, to chciałabym, aby swoje życie poświęciło Jej – najdroższej Matce. Następnego dnia znalazłam się w szpitalu, gdzie pracował lekarz, który wyznaczył termin cesarskiego cięcia. Spokojnie poinformowałam go, że dziś w nocy Maryja poprosiła mnie o ponowne obliczenie daty rozwiązania. Uczynił to, a w trakcie przeliczania ironia jego wzroku ustępowała coraz większemu przerażeniu i czemuś, czego nawet nie potrafię nazwać. Nam zaś pozostawało czekać na syna jeszcze długo. I może ta cudowna, delikatna miłość Boża sprawiła, że Kubuś przyszedł na świat w same święta Bożego Narodzenia.

A Różaniec ? Jest taki moment w życiu każdego z nas, że sam się znajdzie w naszych rękach po to, by nasze biedne życie po prostu można było przetrwać”. (Ewa ze Strzegomia „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„W 1960 roku Celina Kośmierska miała już pięcioro dzieci. Poczuła się słaba i wraz z mężem udała się do lekarza. Ten stwierdził, że przy tak słabym sercu nie wolno jej mieć więcej dzieci, a tymczasem nowa ciąża była już zaawansowana. "Mogę panią ratować – powiedział lekarz – jeśli zgodzi się pani na zabieg". Wracając od lekarza wstąpili do swego proboszcza, któremu mąż przekazał słowa lekarza, że jeśli żona nie zgodzi się na zabieg, to musi umrzeć. A ja mu powiedziałam – przerwała mężowi – że wolę umrzeć niż popełnić taką zbrodnię.

Nie musi pani umrzeć odpowiedział proboszcz. Jest pani bohaterską matką. Lekarz może się mylić, ale Pan Bóg jest nieomylny. Jeśli On powiedział: "Nie zabijaj", to i życie może ocalić. Pewnie, że należy korzystać z poradni małżeńskiej, racjonalnie planować rodzinę, ale jeśli poczęło się nowe życie, to trzeba je ratować. Wkrótce Celinę zabrano do szpitala, lecz stan jej zdrowia coraz bardziej się pogarszał... Do proboszcza zgłosiły się zatroskane siostry z koła Żywego Różańca i zamówiły za nią Mszę świętą, na którą oprócz nich przyszli i inni parafianie. Po kilku dniach jej mąż przyniósł dobrą wiadomość, że żona urodziła bliźniaczki. Ich matka żyła, a stan jej zdrowia poprawił się na tyle, że wkrótce sama, osobiście mogła opowiedzieć pewne istotne szczegóły.

Gdy poszłam do szpitala – mówiła – codziennie, a prawie bezustannie modliłam się na różańcu. Pewnego razy pan doktor zatrzymał się. Uśmiechnął się ironicznie i powiedział: "Pani myśli, że te paciorki pani pomogą ? Jak my nie pomożemy, to i paciorki nie pomogą..." na co ja mu odpowiedziałam: "Panie doktorze, a ja wierzę, że tu, gdzie doktorzy nie mogą pomóc, to Pan Bóg jeszcze może". I choć byłam słaba, to byłam przekonana, że Pan Bóg tych sierot samych nie zostawi. Ale gdy porodziłam te córeczki, pan doktor poważnie powiedział do mnie: "Proszę pani, ja teraz wierzę, że tu inne siły działały, bo my nie byliśmy w stanie pani uratować..." (wg ks.Jana z Radomia „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Miłość do Różańca i pragnienie jego częstego odmawiania, zawdzięczam łasce Bożej danej mojej mamie Helenie. Wiele lat temu, kiedy miałam się urodzić, lekarz oznajmił jej, że właściwie, to nie ma szans na to, aby dziecko urodziło się żywe. Bardzo zachęcał, aby mama dokonała aborcji. Miała wówczas czterdzieści lat, a ja byłam jej pierwszym dzieckiem. Mój ojciec też zachęcał ją do pozbycia się dziecka. Później, kiedy byłam starsza, powiedziała mi: "Modliłam się do Matki Najświętszej gorąco na Różańcu świętym. Ofiarowałam ciebie i siebie tej dobrej Matce Niebieskiej".

Kiedy przyszedł czas rozwiązania, urodziłam się jako zdrowe dziecko, co prawda po ciężkiej operacji, ale przede wszystkim żyłam i moja mama także żyła. Lekarz nie mógł wyjść ze zdumienia. Mama opowiadała mi, że kiedy odzyskała przytomność, lekarz wziął mnie na ręce i tańczył ze mną po korytarzu. To była wielka radość dla całego personelu szpitalnego, a moja mama wiedziała, że to był cud zdziałany przez Boga.

Potem zaczęło się ciężkie życie... Mój ojciec nie chciał być z nami... Odkąd pamiętam, zawsze widziałam w dłoniach mojej mamy różaniec. Często modliła się w domu, zachęcając i mnie do tej modlitwy. Na różańcu modliła się także w kościele przeważnie po Mszy świętej. Wiele razy tak było, że chciałam już iść do domu, a mama mi odpowiadała: "Poczekaj, zaraz pójdziemy. Muszę jeszcze odmówić Różaniec święty". Zawsze skupiona, na kolanach z różańcem w ręku trwała przed Najświętszym Sakramentem. To mojej matce zawdzięczam tę miłość i głęboką cześć do Pana Jezusa Eucharystycznego oraz miłość do Różańca świętego...

Wszystko, co w swoim życiu robiła, było zawsze przesiąknięte modlitwą różańcową, częstą Mszą świętą i adoracją Najświętszego Sakramentu. Dzisiaj należę do Wspólnoty Najświętszego Sakramentu i Niepokalanej, która od 19 listopada 1988 roku w każdą sobotę organizuje wielogodzinne, modlitewno-pokutne, różańcowe, dzienne i nocne adoracje Najświętszego Sakramentu” (Teresa z Warszawy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).

Różańcowe bliźnięta

„Często słyszeliśmy pytania znajomych: "Kiedy będą dzieci ?" – opowiadają Anita i Tomek. Nie kryją, że dla obydwojga był to bardzo trudny czas. Badania wykazały, że nie ma żadnych przeszkód zdrowotnych, by dzieci mogły się pojawić. Chodzili do kolejnych poleconych lekarzy, aż w końcu trafili do kliniki leczenia bezpłodności. - Kierownik placówki zawyrokował: "Obydwoje jesteście zdrowi, dwa lata starań... Naturalnie nie zajdziecie w ciążę. Tylko in vitro". Byłam załamana, przepłakałam całą drogę. Mąż skwitował, że nigdy tam nie wrócimy – wspomina Anita.

Zaczęli jeździć do sanktuariów: w Częstochowie, Gietrzwałdzie, Licheniu, Medjugorie. Anita znalazła w internecie informację o Nowennie Pompejańskiej – trzy części Różańca codziennie przez 54 dni, w jednej konkretnej intencji. - Myślałam, że męża nie przekonam. Ale poszło bardzo łatwo _ wspomina. - Natychmiast się zgodziłem na wieczorny Różaniec, choć w telewizji byłą Liga Mistrzów, a na stadionie Legii mecze drużyny, której kibicuję - opowiada Tomek. - Nawet kiedy przyszli koledzy, Tomek opuszczał towarzystwo na modlitwę, a chłopaki czekali – wspomina Anita.

Po skończeniu Nowenny Pompejańskiej dowiedziała się od koleżanki o klinice naprotechnologii. - Byłam już mocno zmęczona a nawet zrezygnowana, ale skorzystaliśmy – wspomina Anita. Jednocześnie udali się do ośrodka adopcyjnego. – Obydwoje byliśmy do tego przekonani... Modlili się w tamtym czasie nieustannie, ale choć proponowano im udział w Kołach Żywego Różańca, było im daleko do wspólnoty.

- Myślałem: "Po co ? Przecież i bez tego mogę codziennie odmawiać dziesiątek, takie wspólnoty są dla starszych pań". Kończył się Wielki Post. Poszedłem do naszej parafii św.Faustyny na Bródnie w Warszawie do spowiedzi. W pierwszej chwili chciałem ominąć konfesjonał gdzie spowiada ksiądz Roman Kot, duszpasterz Kół Żywego Różańca. Ale potem pomyślałem: "Niech Duch Święty zdecyduje". Ksiądz Roman zaproponował udział we wspólnocie różańcowej. Podałem kontakt do siebie, choć byłem sceptycznie nastawiony, więc fakt, że nikt w najbliższych dniach nie dzwonił, przyjąłem z ulgą – mówi Tomek.

W ich małżeństwie był to czas modlitewnego szturmu. W wigilię święta Miłosierdzia Bożego gościł u nich w domu obraz Jezusa Miłosiernego – z napisem: "Jezu, ufam Tobie"; potem było Jerycho różańcowe w parafii, kanonizacja Jana Pawła II w Rzymie. Po wizytach w klinice naprotechnologii Anita zrobiła test ciążowy. Wyszedł pozytywnie. – Sądziłam, że to za wcześnie. Drugi znowu pokazał wynik pozytywny. Bałam się cieszyć. Dopiero badanie krwi uzmysłowiło mi, że jestem w ciąży ! – nie kryje łez Anita.

Jeszcze nie dostrzegli, że w miarę oddawania Bogu pola działania rozlewa się na nich łaska Boża. – Mieliśmy już składać dokumenty w ośrodku adopcyjnym, kiedy po święcie Miłosierdzia Bożego podczas USG lekarz powiedział: "Słyszę dwa bijące serca". – Zawsze marzyłam o bliźniętach – mówi wzruszona Anita... – Zrozumieliśmy, że to może być odpowiedź Boga, dotknięcie Jego łaski – mówi Tomek. – Kiedy zadzwoniłem z decyzją, że przystępujemy do Żywego Różańca, od razu dostałem propozycję bycia zelatorem. Pociągnąłem za sobą żonę i mamę – mówi z dumą Tomek.

- Dlaczego tyle czekaliśmy na dziecko ? – zastanawiają się oboje małżonkowie. – Myślę, że po to, byśmy mogli przybliżyć się do Boga i teraz zachęcać innych do modlitwy. Odkąd są w Żywym Różańcu, ich życie kompletnie się odmieniło. – Bóg wszedł w nie głębiej, w naszym domu jest mniej nerwów, więcej spokoju, choć Jaś i Marysia spokoju nie gwarantują.. Nie mogę się nadziwić, jak dziesiątek Różańca zajmujący codziennie 3-4 minuty, potrafi zmienić całe życie – mówi Tomek. – Tego czego doświadczyliśmy, nie możemy zatrzymać dla siebie. Dlatego mówimy o tym nie tylko małżonkom, którzy długo czekają na dziecko – podkreślają oboje” (Irena Świerdzewska „Idziemy” nr 9/2015).



„Różaniec pomógł mi, gdy miałam urodzić bliźniaki. Już w czasie ciąży miałam ogromne kłopoty ze zdrowiem. Przez trzy miesiące leżałam w szpitalu. Miał być skomplikowany poród. Ja jednak ufałam Maryi i z różańcem w ręku oddałam się Jej całkowicie. Pamiętam, gdy bardzo umęczona bólami, ciężko oddychając, leżałam pod tlenem po urodzeniu pierwszego bliźniaka.

Popatrzyłam na wiszący krzyż. Zdążyłam jeszcze dosłownie, na palcach ręki odmówić zaledwie jedną dziesiątkę Różańca świętego, by po paru minutach urodzić drugiego syna, któremu dałam na imię Marian (z wdzięczności Matce Bożej za ocalenie życia synów). Moje życie po urodzeniu bliźniaków było również poważnie zagrożone, lecz i tu towarzyszył mi Różaniec, który codziennie odmawiałam w domu, w kościele, w drodze, w autobusie a nawet w kolejce po zakupy. Pamiętam, gdy karmiłam maleństwa, zawsze odmawiałam Różaniec lub śpiewałam pieśni maryjne i w ten sposób odzyskiwałam jakieś niespożyte siły mimo ogromu pracy i nieprzespanych nocy przy trójce małych dzieci, a nie miałam wtedy nawet pralki.

Czas szybko upływał, lata uciekały, dzieci rosły, a ja dalej odmawiałam modlitwę różańcową sama, tyle że z dziećmi. Kiedy po dwudziestu pięciu latach nastąpił kryzys w naszym małżeństwie (alkoholizm męża), znowu zostałam wysłuchana dzięki modlitwie różańcowej, a moje życie – mocno w to wierzę – ocaliła Matka Boża. Wierzę gorąco w moc modlitwy różańcowej i równocześnie mam niezłomną nadzieję, że w naszej rodzinie będziemy kiedyś razem z mężem odmawiać Różaniec...” (Elżbieta z Katowic „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Moja teściowa Leokadia zachorowała i wraz z mężem Janem przeprowadzili się do Łodzi. Mieli dwójkę dzieci: Zofię i Andrzeja. Lekarz zasugerował jej, że jeśli urodzi kolejne dziecko, to może wyzdrowieje. Mąż nie zgodził się na to, ale tak się zdarzyło, że po pewnym czasie zaszła w ciążę. Na wieść o tym mąż polecił teściowej, aby ją usunęła. Idąc na zabieg, zrozpaczona wstąpiła do kościoła i modliła się przed figurą Matki Bożej. Odmówiła gorliwie cały Różaniec. Tam podjęła decyzję aby wrócić do domu i ocalić dziecko, które już nosiła w swoim łonie. Małżonek rozgniewał się bardzo i tak trwało to zwaśnione małżeństwo.

Pewnej nocy teściowej przyśniła się kobieta z dzieckiem na ręku i zapytała, czy chce prezent ? Leokadia odrzekła, że chce. Kobieta podeszła do teściowej, poleciła jej wstać i podała jej dziecko – malutkiego chłopczyka, po czym rzekła: "Masz, to twój syn. Daj mu na imię Paweł". Nadszedł czas porodu Po porodzie lekarz zapytał: "Proszę, niech mi pani powie, kogo ma pani w niebie ? Pani już z nami nie było i nie wiem jak to się stało, że pani do nas wróciła". Urodził się Pawełek, którego teściowa podczas chrztu poleciła w opiekę Matce Bożej. Także teść zaakceptował Pawełka, który stał się jego ukochanym pupilkiem.

To dla mojej rodziny teściowa przez to przeszła. Obecnie bowiem Paweł jest moim mężem, dzięki któremu wiodę spokojne, radosne życie, nie takie, jakim było moje dzieciństwo z ojcem alkoholikiem” (Barbara Wójcik z Łodzi „Rycerz Niepokalanej” nr 12/2014)



„Gdy chodziłam w ciąży z drugim dzieckiem, upadłam na brzuch i mocno się uderzyłam. Bałam się, że dziecko może urodzić się kalekie, bo lekarz powiedział, że przez ten upadek dziecko mogło się nawet zabić. Modliłam się gorąco do Matki Najświętszej odmawiając codziennie cząstkę Różańca, żeby dziecko urodziło się zdrowe. Matka Boża wysłuchała mnie i urodziłam zdrową i ładną córeczkę. Pomimo tego, że miałam dwa cięcia cesarskie, szybko wracałam do zdrowia. Bardzo dziękuję Matce Bożej Niepokalanie Poczętej za zdrowie nasze i zdrowie dzieci oraz za szczęśliwe rozwiązanie” (Maria Kosior Zamysłówka_Kopanie „Rycerz Niepokalanej” nr 5/1985).

„...Od najmłodszych lat byłam bardzo pobożna, dużo modliłam się i zawsze miałam przy sobie różaniec. Gdy w życiu przychodziły chwile słabości, klękałam przed Matką Bożą, a Ona zawsze wspierała mnie... Tak osiągnęłam stan dojrzałości. Wyszłam za mąż i nadszedł dzień, gdy w okropnych bólach rodziłam swoje pierwsze dziecko. Krzyczałam cały dzień i całą noc trzymając w ręku różaniec i nie mogłam urodzić. Paciorki różańca odcisnęły mi się na rękach, a ja cierpiałam i modliłam się dalej. Nad ranem przyszedł lekarz (dostałam kroplówkę) i powiedział, że będzie kleszczowy poród, po czym wyszedł z personelem, aby się przygotować. Została tylko jedna położna i wtedy dziecko przyszło na świat - duży syn. Lekarz przyszedł z kleszczami i powiedział: „Jak to się stało ? To chyba cud ?”. A ja wiem, że Matka Boża wydobyła to dziecko. Za dwa lata miałam rodzić następne dziecko. Bałam się strasznie. Wtedy rodziłam też z różańcem w ręku, ale już było łatwiej...” (Teresa z opolskiego „Rycerz Niepokalanej” nr 1/1984 – tam znajdziesz całość).

„W 1956 r. Halina Kaczorowska rodziła syna, miała bardzo ciężki poród. Przy porodzie dostała skrzepów w obydwu nogach. Lekarze powiedzieli, że to wątpliwa sprawa, żeby przez 8 dni mieć gorączkę do 40 stopni. Mąż zapłakany przyszedł do domu i opowiedział mi to co lekarz powiedział. O godzinie 21 w nocy przyjechaliśmy na Siekierki do kaplicy i zaczęliśmy się wszyscy modlić w intencji Halinki Kaczorowskiej o Jej poprawę zdrowia. Zmówiliśmy różaniec do Matki Bożej, a było nas wszystkich siedem osób. Wróciliśmy do domu i po modlitwie odeszła Jej gorączka, a wszystko to się że, doznała łaski i cudu u Matki Bożej działo za pomocą Matki Bożej. Doznała łaski i cudu u Matki Bożej na Siekierkach i została uzdrowiona”(F.Kołtun - http://www.sanktuarium-pijarzy.pl/?page_id=7061).



„Gdy miałam około 6 lat, otrzymałam stłuczoną figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem na ręku. Stroiłam ją kwiatami, śpiewałam i rozmawiałam godzinami z moją ulubioną Panią. Kiedyś moja młodsza o pięć lat siostrzyczka, zapragnęła pobawić się moim skarbem. Zabawa skończyła się tak nieszczęśliwie, że stłukłyśmy figurkę do reszty. Została tylko nietknięta bardzo piękna główka Matki Bożej. Bojąc się, by mi jej nie zabrano, zakopałam ją do ziemi. Odnalazła ją dopiero ubiegłego roku moja 5_letnia brataniczka. Obecnie główka ta znajduje się w moim mieszkaniu. Oby Matka Boża pozostała już w sercach trójki moich dzieci, męża i moim własnym, a nie zawsze tak było.

Gdy miałam 14 lat opuściłam dom rodzinny. Maryja była mi wtedy pociechą w chwilach tęsknoty. Z czasem jednak przestałam się modlić i zaniechałam praktyk religijnych. Jedno, co mi pozostało, to szacunek dla Matki Bożej. Przez dziesięć lat mieszkałam u lekarza, który dzień w dzień, nie wyłączając niedziel, zabijał nienarodzone dzieci. Dziwię się dzisiaj, że tak daleko odeszłam od Boga, iż to mnie nie przerażało. Za pomoc w domu, miałam zapewnione mieszkanie, wyżywienie, wszelkie wygody, wyjazdy, wycieczki. Oprócz tego miałam inną pracę. Zarobione pieniądze wydawałam na zabawy. Uroda, zdrowie, młodość, przysłoniły mi to, co najważniejsze. Na Boga nie było miejsca. Brnęłam w coraz większe grzechy. Dwukrotnie usiłowałam odebrać sobie życie. Miłosierdziu Bożemu i wstawiennictwu Niepokalanej zawdzięczam, że żyję sama i moje dzieci.

Mając 24 lata zakochałam się... wyszłam za mąż... Maryja jednak nie opuszczała mnie i przychodziła z pomocą nawet wówczas, gdy zwracałam się do Niej jednym tylko wezwaniem, jednym westchnieniem. 31 maja 1967 roku chciałam się pozbyć mojego dziecka, ale lekarz do którego trafiłam, był wierzącym katolikiem. Gdy mu przedstawiłam o co mi chodzi, odrzekł: „Matka Boża nie wybaczyłaby mi tego. Nie zrobię tego ! Może mi pani kiedyś podziękuje” – zawołał za mną. Ja jednak nie zrezygnowałam z pozbycia się dziecka. Skoro nie chciał jeden lekarz, wybraliśmy się z mężem do innego. Mąż wybrał drogę obok kościoła, z którego akurat wychodziła procesja eucharystyczna. Uklękliśmy. Do kościoła nie weszliśmy, ale pozostaliśmy do końca nabożeństwa. W pewnej chwili spotkałam się ze wzrokiem Chrystusa ukrytego w Hostii. To wystarczyło. W moim sercu zaszła zmiana. Nie stracę dziecka. Trzeciego grudnia urodziłam syna...

Nie umiem pojąć, dlaczego pomimo wielu jawnych łask (uratowanie dwojga dzieci, otrzymanie mieszkania), bałam się przyjścia trzeciego dziecka. Przerażała mnie perspektywa zrezygnowania z pracy, ciasnota w mieszkaniu, niewygoda, brak środków na wyżywienie, narażenie się modzie (jak to iść z trójką, dwoje to jeszcze, ale więcej ?)... I znowu znalazłam się w szpitalu na życzenie męża. Spóźniłam się na wyznaczoną godzinę, więc pozostałam do następnego dnia.

Zaciekawiła mnie jedna z pacjentek: młoda, piękna, miała może 20 lat. Podeszłam do niej. Zauważyłam, że odmawiała Różaniec. Zaczęłyśmy rozmowę. Była matką dwojga dzieci. Po cesarskim cięciu urodziła drugie. Teraz, choć zdawała sobie sprawę, że czeka ją cesarka, nie zgodziła się na usunięcie dziecka. Spod bandaży wyciekała ropa, a ona znosiła wszystko cierpliwie i modliła się. Ze wstydem wyznałam jej cel mego pobytu w szpitalu. Obiecała, że tej nocy będzie modlić się za mnie.

Usnęłam twardo. W nocy śniła mi się Matka Boska Częstochowska. Zanim przyszła ranna zmiana, wymknęłam się z sali. Przy drzwiach wejściowych stał mój mąż blady jak płótno. Miałem straszne sny - mówił - co za szczęście, żeś tego nie zrobiła. Wracaj do domu ! Widząc czekające kobiety zaczęłam im odradzać, by nie robiły tego. Szydziły ze mnie: głupia. Poddawano je pierwszemu badaniu, by stwierdzić stan zaawansowania ciąży. Badania przeprowadzał profesor i grupa studentów. Prosiłam, by mnie badali delikatnie, bo ja chcę dziecko urodzić. Wtedy profesor podał mnie za przykład: „Tak powinna postąpić każda Polka”... (L. „Rycerz Niepokalanej” nr 4/1984 – tam znajdziesz całość).



„Pochodzę z rodziny religijnej, praktykującej, wielodzietnej (15 rodzeństwa). Rodzice wpajali mi od dzieciństwa zasady wiary katolickiej. W gimnazjum byłem prezesem Kółka Eucharystycznego, długi czas ministrantem w parafii katedralnej. Następnie przez dwa lata przebywałem w Małym Seminarium Misyjnym w Niepokalanowie, gdzie spotkałem bł.Maksymiliana. W tym klasztorze rozpocząłem nowicjat, ale po paru miesiącach, wskutek jakiegoś nieporozumienia, musiałem go opuścić. Czułem się załamany, zgnieciony... Wstąpiłem do pewnego zgromadzenia, ale w studiach teologicznych przeszkodziła mi wojna.

Wtedy załamałem się zupełnie, chociaż zachowałem przy sobie różaniec otrzymany kiedyś od o.Maksymiliana. Przestałem się modlić. Po wojnie ożeniłem się, ale było to małżeństwo nieudane. Odszedłem od mojej żony i zawarłem związek cywilny z inną kobietą. Zniechęciłem się do Kościoła katolickiego, gdyż w pewnych okolicznościach doznałem krzywdy od jego przedstawicieli. Po pewnym czasie znowu usłyszałem o ojcu Maksymilianie i o jego dobrowolnej śmierci za kogoś innego w obozie oświęcimskim. Poczułem wyrzuty sumienia... W październiku 1971 roku postanowiłem zmienić swoje życie, gdyż obok innych trudności, popadłem jeszcze w nałóg pijaństwa. Walka z sobą trwała przeszło dwa lata. Ostatecznie dzięki pomocy błogosławionego Sługi Matki Bożej Niepokalanej, przezwyciężyłem się, odzyskałem chęć do życia...” (Niegodny „Rycerz Niepokalanej” nr 9/1982 _ tam znajdziesz całość).



„Od młodych lat bardzo poważnie chorowałam na kręgosłup. Przez ponad 10 lat miałam ataki rwy kulszowej, które nieraz odczuwałam kilkakrotnie w ciągu dnia. Ból był tak ogromny, że zapierał mi dech w piersiach i nie mogłam poruszyć się. Tak było prawie codziennie. Próbowałam pogodzić się z tym krzyżem, ale za każdym razem zżerały mnie nerwy, że jestem taką kaleką. Wiedziałam, że musiałby się wydarzyć cud, żeby przeszły mi kiedyś te bóle.

Na początku maja wybrałam się z mężem i zaprzyjaźnionym małżeństwem na pielgrzymkę w okolice Warszawy i Białegostoku. Odwiedzaliśmy wiele sanktuariów. Przepiękny był to czas. Modliliśmy się od rana do wieczora, radośni i bardzo szczęśliwi. Wolne chwile spędzaliśmy śpiewając i odmawiając Różaniec. Czuliśmy, że Bóg, Maryja i święci są bardzo blisko nas. Prosiłam Pana Boga o różne łaski, w tym także o uzdrowienie bólu w nodze.

Po powrocie z pielgrzymki zauważyłam, że nie odczuwam ataków bólu w nodze. Od tego czasu minęło już pół roku i ani razu nie bolała mnie noga. Pan Bóg dał mi namacalny znak, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Dziękuję za tę wielką łaskę oraz za wiele cudów, których w życiu doświadczyłam. Jednym z największych cudów są moi dwaj synowie, których urodziłam, mimo iż lekarze stwierdzili moją bezpłodność” (Lucyna, rycerka Niepokalanej, Ślask, „Rycerz Niepokalanej” nr 5/2015).



„...Moja mama długie wieczory poświęcała robótkom na drutach, ale jeden wieczór szczególnie utkwił mi w pamięci. Siedziałem na podłodze u stóp mamy i bawiłem się zabawkami. Mama zaczęła śpiewać pieśni do Matki Boskiej. Jedna z nich, to „Matko Niebieskiego Pana”. Słowa i melodia tej pieśni mocno na mnie podziałały. Odczułem, jakby Maryja z całym niebem była pośród nas.

Już jako małe dziecko lubiłem się modlić. Modlitwy w domu odmawialiśmy wspólnie. W czasie okupacji kościoły u nas były zamknięte, ale po wyzwoleniu wnet zapisałem się do ministrantów. Był to początek miesiąca maja i rozpoczęły się nabożeństwa majowe, na które chętnie chodziłem. Jesienią roku 1947 do naszej parafii przyjechali klerycy z seminarium poznańskiego i przepięknie śpiewali pieśni po łacinie. Bezpośrednie spotkania z nimi tak mocno na mnie podziałały, że postanowiłem też zostać księdzem. Poczułem w sobie głęboki pociąg do służby Bożej. Swoim powołaniem żyłem na co dzień. Dużo się modliłem, szczególnie do Maryi. Po ukończeniu szkoły podstawowej zostałem przyjęty do Niższego Seminarium Duchownego prowadzonego przez zakonników.

Przyszedł fatalny rok 1952 i nasze seminarium zostało zamknięte. Przełożeni zakonni zabrali do nowicjatu tych kandydatów, którzy rokowali nadzieję pozostania kapłanami. Wśród nich i ja się znalazłem. Bardzo się cieszyłem z tego, bo i ubiór zakonny też bardzo mnie pociągał. W nowicjacie zawierzyłem się całkowicie Maryi. Przyszła jednak na mnie wielka próba i niepewność jutra, co do dalszej nauki. Opuściłem więc nowicjat mając 17 lat. Dalszą naukę podjąłem w średniej szkole korespondencyjnej, ale jej nie ukończyłem. Równocześnie poszedłem do pracy, którą bardzo sobie chwaliłem i byłem z niej zadowolony.

Żeby uspokoić sumienie, zacząłem zaglądać do kieliszka i szukałem mieszanego, wesołego towarzystwa. Chciałem za wszelką cenę zapomnieć o dawnych latach i z utęsknieniem oczekiwałem pójścia do wojska. Jednak o Maryi nigdy nie zapomniałem. Zmieniłem tylko sposób zanoszonych próśb, bo nie modliłem się o wytrwanie w powołaniu, ale o dobrą żonę. W pracy, w cudowny sposób zostałem ocalony od śmiertelnego wypadku. Mimo to, kieliszek górował nad wszystkim. W wojsku różnie bywało: „raz na wozie, raz pod wozem”, ale nigdy nie opuściłem modlitwy „Pod Twoją obronę”. Nosiłem też zawsze przy sobie własnoręcznie zrobiony różaniec, z którym nigdy się nie rozstawałem.

Kilka tygodni przed odejściem do cywila, raz miałem trochę czasu i dla wypełnienia go odmówiłem Różaniec. To wpłynęło na mnie dodatnio w taki sposób, że zacząłem zastanawiać się nad sobą: co ja z siebie zrobiłem, gdzie jest moje człowieczeństwo ? Serdeczny żal mnie ogarnął. Nie mogłem powstrzymać się od płaczu. - Maryjo – wołałam – okaż się moją Matką. Co mam robić po wyjściu z wojska, bo przecież tam na mnie czeka moja ulubiona praca i dziewczyna. W czasie tego wewnętrznego bólu, na krótko zasnąłem na łóżku. Trwało to około dwóch minut. W czasie tego snu widziałem siebie jako kapłana przy ołtarzu i przebywającego pośród duchowieństwa. Od tego momentu zmieniłem się całkowicie. Zerwałem z alkoholem i wszelkim złem. Nie wątpiłem już o swojej przyszłości. Gorąco i serdecznie dziękowałem Maryi za ten znak. Po wyjściu z wojska, krótko jeszcze pracowałem zawodowo i wnet wstąpiłem do seminarium zakonnego. Czułem się jak nowo narodzony człowiek, którego Maryja mimo wszystko kochała. Dzisiaj, już jako kilkunastoletni kapłan, od dłuższego czasu nigdy nie przestaję dziękować Maryi za dar kapłańskiego powołania...” (Twój niegodny niewolnik „Rycerz Niepokalanej” nr 5/1984 – tam znajdziesz całość).



„7 kwietnia 1991 roku wracałem do domu z dłuższego pobytu we Włoszech. Pojechałem tam, aby zarobić na mieszkanie, jak to robi wielu... Kiedy ze stacji udałem się na postój taksówek, zastąpił mi drogę jakiś podpity facet. Prosił, abym mu pożyczył 2000 złotych. Gdy zatrzymałem się, z lewej strony podszedł do mnie drugi mężczyzna. Usłyszałem jakiś wewnętrzny głos, aby chronić głowę. Zdążyłem tylko podnieść rękę i zasłonić głowę, kiedy poczułem, że upadam na ziemię. To wszystko, co pamiętam z tego zdarzenia. Obudziłem się dopiero po pięciu dniach w szpitalu. Co ze mną robili ci bandyci, nie wiem, byłem nieprzytomny, nic nie czułem. Lekarze stwierdzili złamane dwa żebra, pęknięte prawe płuco, wstrząs mózgu oraz liczne krwiaki i wodniaki w głowie.

Do szpitala zostałem przyjęty o godzinie ósmej rano, tak że całą noc leżałem gdzieś na ulicy. Podczas dochodzenia pani prokurator powiedziała mi, że zostałem znaleziony przez kobietę. Leżałem cały we krwi. Ona myślała, że to pijak, ale obok leżał mój różaniec. Wtedy coś ją "poruszyło" i powiadomiła pogotowie oraz policję...” (Andrzej Majewski z Lublina „Rycerz Niepokalanej” nr 10 (472) październik 1995).



Dziś już zupełnie nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia, ale najpewniej musiał to być poniedziałek. A moja pewność wiąże się z tym, że zwykle w poniedziałek bolała mnie głowa, lekko drżały mi ręce, czasem miewałam na twarzy wypieki lub sztuczną bladość. I oczy chowałam za przyciemnionymi okularami... Ten poniedziałek o nieokreślonej dacie, był dla mnie czarnym poniedziałkiem. Nie dość, że bolała mnie głowa, co nie było dla mnie niczym nowym, to w poprzednim tygodniu zawisły nade mną czarne chmury – gniewu, niepewności, lęku, bo sprawy w pracy bardzo się pogmatwały. Czułam się w nie zaplątana, choć jednocześnie bez winy, niestety, bez możliwości udowodnienia tej racji. I te wszystkie sprzeczności doprowadziły mnie do pewnej krawędzi, na której właśnie się znalazłam.

Jechałam do pracy jak na skazanie. Byłam skacowana, drżąca wewnętrznie ponad miarę i wystraszona. To wszystko mnie zabijało i zupełnie nie mogłam sobie ze sobą poradzić... Miałam za sobą tak wiele cierpienia i rozpaczy, różnych wzlotów i upadków, tego wszystkiego, co może łączyć się z alkoholizmem. A tu jeszcze doszły problemy z pracą. Czułam, że wreszcie nastąpi to wielkie "bum" – i będzie po wszystkim.

Nic mi na myśl nie przychodziło, więc zrezygnowana postanowiłam się poddać. I wtedy nagle, niemal niezauważalnie i bezdźwięcznie, z moich ust zaczęło się wydobywać "Zdrowaś Maryjo"... Tak, to było to ! Przecież zawsze mogę się pomodlić. Tak więc, jak dotąd cała poddawałam się rozpaczy, tak teraz całą sobą szukałam nadziei. Kolejne zdrowaśki wypływały z moich ust, przedzielane "Ojcze nasz...", bo taki był ten mój Różaniec. Liczony na palcach – najpierw lewej ręki – od lewej do prawej, potem i prawej – też od lewej do prawej, tak jakbym grała na pianinie dziesięciostopniową gamę. Po czym następowało kolejne "Ojcze nasz".

Poniedziałek w pracy przeszedł spokojnie. Do południa już zupełnie wytrzeźwiałam, choć jeszcze czułam wewnętrzne zmęczenie. Byłam nieco zdziwiona, że tego dnia nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Po pracy, jak zwykle, wróciłam do domu. A rano od nowa: wstawanie, ubieranie się, symboliczne śniadanie, czyli kilka łyków czarnej kawy i – tramwaj. Jeździłam tramwajem z centrum Warszawy Marszałkowską i Mostem Gdańskim – na Pragę. Gdy tylko znalazło się wolne miejsce, odruchowo wróciłam do swoich "zdrowasiek". Jakaś wewnętrzna potrzeba skłoniła mnie, by znowu je odmawiać. Jechałam tramwajem, spoglądałam na otaczające mnie osoby i odczuwałam jakąś nieznaną mi moc i siłę – oto miałam swoją własną tajemnicę. Wyciszało mnie to i uspakajało. I tak kolejny dzień, a za nim mijały miesiące, obiecana zaś awantura nie nadchodziła, a czasem po prostu wszystko "rozeszło się po kościach".

Wstyd powiedzieć, ale mój, pożal się Boże, Różaniec, składał się wtedy właśnie tylko z "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryjo". Owszem, coś tam wiedziałam o tajemnicach, ale nie uważałam, że są one koniecznie potrzebne, aby ta modlitwa była pełna i skuteczna. Bombardowałam więc Matkę Bożą tym moim Różańcem za każdym razem, gdy oczekiwałam czegoś niemiłego. A potem przechodziłam nad tym do porządku dziennego. Ale widocznie Matka Boża zadowoliła się i tą moją nieporadną modlitwą, bo powolutku, niemal niezauważalnie, moje życie zaczęło się zmieniać... Pewnego dnia coś mnie natchnęło, żeby zadzwonić do telefonu zaufania dla osób z problemem alkoholowym... Po dwóch latach leczenia, a była to walka ciężka i trudna, uzyskałam wreszcie upragnioną abstynencję. W ten sposób zaczęłam porządkować moje bałaganiarskie życie... Z czasem znalazłam inną pracę, dającą mi większe zadowolenie...

Każdą zmianę, każdą decyzję otaczałam moimi "zdrowaśkami", bo zauważyłam, że skutkują. Moje dziecko nie dostało się na studia – seria "zdrowasiek" – i już mam studenta w domu. Nie miałam mieszkanie – następna seria – i z dnia na dzień znalazłam lokum. Tak było wiele, wiele razy. Tyle, że wciąż te moje "różańce" były śmieszne i infantylne, traktowane jak jakieś cudowne zaklęcie. Pomimo tego, zaczęłam wzrastać w wierze. Wróciłam jak marnotrawna córa do Ojca i Matki. I okazało się, że los potrafi nie tylko zaskakiwać. Ja, okropna grzesznica, ubłocona ale nawrócona, zostałam wezwana do głoszenia Dobrej Nowiny w... katolickich programach. Właśnie ja !... Oczywiście nie traktuję tego jako końca tej mojej pokręconej historii, od pewnego czasu tak pięknej. W dalszym ciągu czuję się mała i głupia wobec ogromu Bożego Miłosierdzia i Bożej Miłości. Tym bardziej, że czasem sama już mogłam pomagać moim cierpiącym i uzależnionym siostrom i braciom.

Zaczęłam się też uczyć nareszcie prawdziwego Różańca i prawie już zapamiętałam te wszystkie tajemnice... Zbliżający się Rok Jubileuszowy przynaglił kierownictwo mojej nowej placówki do realizacji od dawna zapowiadanej wyprawy do Rzymu, do papieża... gdzie po audiencji z rąk papieskich otrzymałam różaniec... Odtąd różaniec od papieża stał się moim jedynym skarbem, jaki mam na tej ziemi. Niczego innego się nie dorobiłam. Nie mam własnego domu, nie mam złota ani pieniędzy, nie mam żadnych szczególnych dóbr materialnych, tylko ten różaniec, który dotknął swą ręką papież Jan Paweł II. Zostawię go mojemu jedynemu dziecku w spadku i wiem, że to doceni, bo nie musiało przechodzić drogi do Boga podobnej do mojej. Teraz i ja od osiemnastu lat zachowuję abstynencję, a moje nowe życie daje mi wiele satysfakcji i zadowolenia” (Elżbieta z Warszawy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Mój tatuś zawsze pił alkohol, przychodził do domu pijany albo przynosili go w stanie nietrzeźwym. Częste były awantury i dochodziło do rękoczynów. Żyłyśmy z mamusią w ciągłym strachu. Mamusia była znerwicowana. Chodziłam już do szkoły średniej, lecz tatuś dalej pił i był wtedy straszny. Pewnego wieczoru znowu przyszedł pijany. Siedział w dużym pokoju i wyzywał mamusię. Rozbił szybę na ławie i próbował wstać, aby bić, ale już nie miał sił. Z nerwów i strachu cała się trzęsłam, dygotała mi każda część ciała, nawet zęby.

Było już bardzo późno, prawie noc, a tatuś dalej próbował wstać i wyrzucić nas z domu. Wtedy uklękłam i odmawiałam różaniec płacząc i błagając o pomoc. Nie znałam ani części, ani tajemnic Różańca. Odmawiałam go "w koło" niezliczoną ilość razy do bardzo późna w nocy... Matka Boża nie dała mi długo czekać. Rano tatuś przeprosił nas i przyrzekł, że już nigdy nie weźmie alkoholu do ust. Słowa dotrzymał do tej pory, a minęło już 6-7 lat”... (Siostra zakonna „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (436) październik 1992).



„Przez bardzo, bardzo długie lata modliłam się i codziennie odmawiałam Różaniec w intencji mojego syna, który popadł w alkoholizm. Pogrążał się w nim coraz bardziej. Nie pomagały perswazje, prośby, groźby i awantury – nic do niego nie docierało. Nawet wypadki jakim ulegał w zamroczeniu alkoholowym, nie pomagały. Za każdym rokiem było coraz gorzej. Znajomi przestali go w końcu szanować, w pracy lekceważono go. Miał ciągłe kłopoty. Nawet jego syn, który dorósł patrząc na nieustanne upojenie alkoholowe ojca, prosił go, żeby przestał pić. Ale nawet i to do mego syna nie docierało.

Każdy tylko mówił: szkoda człowieka, bo jest dobry i uczynny. Każdemu pomagał, nikomu nie odmówił, tyle że wszyscy to wykorzystywali, a rewanżując się zapraszali na wódkę. A on miał bardzo słaby charakter i nie potrafił odmówić, więc coraz bardziej uzależniał się. Wszyscy więc uważali go za człowieka przegranego. Nawet najbliższa rodzina straciła nadzieję, że kiedykolwiek zmieni się, tylko nie ja. Wierzyłam w pomoc Matki Bożej przez odmawianie Różańca. Przez dłuższy czas jeździłam do Częstochowy na comiesięczne czuwania i tam, przed Cudownym Obrazem Matki Najświętszej, odmawiałam Różaniec, błagając o ratunek dla mojego syna. I doczekałam się.

Nie wiem, jak to się stało, ale stało się. Skończyła się moja gehenna, skończyło się pijaństwo. Dzisiaj to już jest nie ten sam człowiek. Wszyscy go lubią i poważają. W pracy ma jak najlepszą opinię, bo jest pracowity i zdolny. Wszystko potrafi zrobić. Ja zaś w dalszym ciągu odmawiam Różaniec w jego intencji, aby Bóg miał go w swojej opiece, aby syn mój nie wrócił do dawnego nałogu” (Zofia z Kielc „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Tym, co wyróżnia świętych, jest mocna świadomość, że bez łaski Bożej nie pokonamy ani jednej pokusy czy wady. Ten duchowy fakt doskonale ilustruje historia pewnego niepozornego człowieka, irlandzkiego robotnika, sługi Bożego Matta Talbota.

Urodzony 2 maja 1856 roku Talbot już dziś jest przez wielu uznawany za patrona osób zmagających się z alkoholizmem. On sam, już w wieku 13 lat, pracując przy rozładunku towaru w firmie handlarzy wina, zaczął wieloletnią mroczną przygodę z alkoholem. Na nic zdały się napomnienia rodziców czy zmiana pracy. Matt tkwił w szponach nałogu, dopuszczając się wielu niegodziwości. Tak trwało do 27 roku życia. Uważano go za straconego. Zresztą sam przestał wierzyć, że kiedykolwiek wydobędzie się ze szponów swego nałogu... Wydaje się, że Bóg dopuścił jego liczne upadki, aby przygotować grunt pod nawrócenie naszego bohatera – prawdziwy cud i dowód nieskończonej mocy i łaski Bożej.

Na początku 1884 roku, po opuszczeniu kilku dni pracy, pozbawiony wypłaty Talbot dostrzegł, że jego „przyjaciele” od kieliszka mają go tak naprawdę za nic, szczególnie, że nie mając pieniędzy nie mógł nabyć alkoholu, by podzielić się z towarzyszami. To rozczarowanie otworzyło mu oczy na przepaść w jaką się stoczył i było pierwszym krokiem ku całkowitej przemianie życia. Najpierw przyrzekł swej matce, że już nigdy w życiu nie tylko się nie upije, ale nawet kropli wódki do ust nie weźmie. Następnie poszedł do spowiedzi i podobne przyrzeczenie złożył Matce niebieskiej, a wiedząc, że wytrwanie bez wódki nie przyjdzie mu łatwo, zdobył różaniec i rozpoczął szturm do nieba o wytrwanie. To był początek nowego życia sługi Bożego Matta Talbota...

Matt Talbot zastosował w swojej walce sposób, który można by nazwać „Bożą terapią”. Całkowicie oparł się na Bogu, Jemu zawierzył swoje cierpienie i trudy. Nie było bowiem tak, że po podjęciu decyzji z głowy Matta zniknęły wszelkie myśli o alkoholu, a on sam nigdy nie odczuwał już pokus. Nic bardziej mylnego. Talbot toczył ciężką walkę o wytrwanie w trzeźwości, doświadczył też wszelkich fizycznych objawów odstawienia alkoholu. Wiedział jednak, że musi zdecydowanie odciąć się od starych znajomych, od miejsc, do których uczęszczał, a które kojarzyły się z nałogiem. Zaczął regularnie uczęszczać na Mszę świętą, codziennie adorował Najświętszy Sakrament. To przed Tabernakulum chronił się, gdy pokusy zaczynały brać nad nim górę, a ciało pokrywał pot. I tak, dzień po dniu, w nieustannym boju, całkowicie polegając na Bogu, co tydzień przystępując do spowiedzi... ustaliwszy sobie surowy i wymagający plan dnia oparty na uczestnictwie we Mszy świętej, pracy, lekturze duchowej i głębokiej modlitwie... Miał przy tym wielkie nabożeństwo do Matki Najświętszej i modlitwy różańcowej. Jego matka, która mieszkała z nim przez ostatnie lata swojego życia, nie raz widziała, jak klęczący Talbot rozmawiał w nocy z Kimś niewidzialnym, zatopiony w poufałym dialogu...

Przez 40 lat wytrwale wspinał się coraz wyżej i nigdy nie zboczył z obranej drogi, a kiedy zmarł, tłumy robotników, żołnierzy i studentów zaczęły gromadzić się przy jego grobie, stale tonącym w kwiatach. Odtąd jego towarzysze, świadkowie jego życia, nie wahali się głośno nazywać go świętym, a sława jego cnót rozeszła się po świecie. („Matt Talbot”; „Królowa Różańca Świętego” nr 2(6) str. 12 lato 2013 – tam znajdziesz całość oraz książka „U ołtarza Maryi” ks.Jana Kornobisa – patrz bibliografia).



„Ci, którzy znają Matkę Angelikę i jej [amerykańską katolicką] stację telewizyjną EWTN, prawdopodobnie nie wiedzą, że przez ostatnie 40 lat nosiła usztywniający gorset. Kiedy była młodą zakonnicą w Ohio, uległa wypadkowi przy płuczce, która uszkodziła jej kręgosłup, powodując niedowład krzyża i nóg. Odtąd poruszała się z wielką trudnością, a przy nadawaniu programów widziano ją zawsze w pozycji siedzącej.

Proszę sobie wyobrazić zdumienie widzów, kiedy 29 stycznia br. [1998] w programie "Życie na skale", ukazała się nie tylko w pozycji stojącej, ale chodziła bez kul. Wyjaśniła po prostu, że nie wie, w jaki sposób nastąpiło uzdrowienie. "Byłam kaleką w gorsecie – powiedziała. – A teraz chodzę. I to mnie zadziwia. Nie prosiłam o uzdrowienie, ale Bóg dał mi tę łaskę. Uczynił to z miłości i jestem Mu za to bardzo wdzięczna".

Matka Angelika wyjaśniała dalej, że uzdrowienie nastąpiło w dniu poprzednim w jej biurze. Miała spotkanie z pewną kobietą, która nie mówiła po angielsku, ale dała do zrozumienia, że chce pomodlić się w jej biurze, gdy będzie nadawać program telewizyjny. Kobieta (nie podała imienia) powiedziała, że Matka Boża kazała jej przyjść do Birmingham w stanie Alabama, gdzie mieści się EWTN.

Kiedy Matka Angelika wróciła do swego biura, owa kobieta poprosiła ją, by razem odmówiły Różaniec. Zakonnica odmówiła trzy pierwsze dziesiątki po łacinie, a gość ostatnie dwa po włosku. Potem nieznajoma zapytała: "Czy siostra pozwoli, bym się nad nią pomodliła ?". Na to Matka Angelika: "Oczywiście !". Gdy zapytała, czy chciałaby zdjąć gorset, zgodziła się.

To, co się potem wydarzyło, najlepiej opisać słowami Matki Angeliki: "Obie nogi poruszyły się w ten sposób – tu machnęła rękami robiąc koła. – Mój tułów poruszył się we wszystkie strony, także moje nogi. Doszłam do drzwi mojego biura i z trudnością się odwróciłam. Odwracając się, poczułam gorąco w kostkach. Pomyślałam sobie: "Brawo !". Zaczęłam chodzić tam i z powrotem, delikatnie, powolutku i stwierdziłam, że moje kostki, moje nogi zaczęły być władne i proste".

W poprzednich dwóch tygodniach Matka Angelika cierpiała też na ataki astmy, które były tak ostre, że nie mogła dokończyć żadnego posiłku. Ataki te teraz ustały. Matka Angelika przypisuje swe uzdrowienie Różańcowi. Mówi: "Różaniec ma moc uzdrawiania. Różaniec daje wewnętrzną siłę. Różaniec jest potężny". Uważa, że jej uzdrowienie jest znakiem ujawnienia się Bożej miłości. "Mam nadzieję, że moje cierpienie i moje uzdrowienie mówią wam wszystkim, że Jezus jest Panem i jest Miłością” (Tłum.J.D. z „Catholic News Service” „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (508).1998).



„1 października 2010 roku przystąpiłam do Róży Różańcowej. Chciałam w ten sposób objąć modlitwą moją córkę, która miewała napady złości, rzucała przedmiotami i w żaden sposób nie potrafiłam sobie z tym poradzić.

W styczniu córka pojechała na rekolekcje do Niepokalanowa Lasku. Po powrocie do domu bardzo zmieniła się. Zaczęła codziennie się modlić. Z jej inicjatywy wieczorami wspólnie odmawiamy dziesiątek różańca. Swoją postawą zmobilizowała nas, rodziców, do czytania Słowa Bożego, do pracy nad swoimi wadami i słabościami. Mimo, że czasem jeszcze zdarzają się jej napady złości, to są one rzadkie i po każdym z nich, córka nas przeprasza. To dzięki niej wstąpiliśmy do Rycerstwa Niepokalanej. Te łaski zawdzięczam Maryi i modlitwie różańcowej” (Krystyna z Wrocławia „Rycerz Niepokalanej” nr. 10 (677) październik 2012).



„W mojej parafii jest zwyczaj spotykania się raz w tygodniu na Apelu Jasnogórskim. Modlimy się do Matki Bożej, odmawiamy Różaniec. W parafii działa grupa wspaniałej młodzieży, która często taki Apel przygotowywała. Patrzyłam na tę młodzież i myślałam: gdyby tak moje córki mogły być wśród tej młodzieży, jakże byłabym szczęśliwa. Kiedy mówiłam córkom żeby poszły ze mną na Apel – nie chciały. Modliłam się na różańcu, zwłaszcza, że starsza córka znalazła niewłaściwe towarzystwo. Bałam się o nią. Modliłam się do Matki Bożej na różańcu za moje dzieci.

Wkrótce w kościele wywieszono ogłoszenie w sprawie wyjazdu na Lednicę. Moje córki zapragnęły wyjechać. I tak się zaczęło. Dzisiaj należą do dwu wspólnot: Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży i Stowarzyszenia Apostołów Różańca Rycerstwa Niepokalanej. Serce moje raduje się, kiedy widzę, jak pracują w kościele, jak są zaangażowane. Młodzież z naszej parafii to prawdziwy skarb, w tym moje dzieci. Spełniło się moje marzenie. Było to zwycięstwo Różańca i Matki Bożej. Wiem, Ona czuwa nad moimi dziećmi” (Hanna z Bydgoszczy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” jw.).



Mieszkam w prywatnej kamienicy. Właściciel domu przysparzał nam ogromnych kłopotów. Był nam nieżyczliwy i chciał nas wyrzucić z mieszkania. Z tego powodu wielkie było moje zatroskanie, nie mogłam spokojnie spać myśląc, gdzie pójdę z pięcioosobową rodziną. Miałam propozycję zamieszkania w jednym pokoju, ale nie mogłam przyzwyczaić się do myśli, że moglibyśmy tak mieszkać. Zaczęłam więc modlić się do Matki Bożej, żeby pomogła nam zostać w tym mieszkaniu. Zaczęłam modlić się za właściciela żeby się zmienił, żeby jego serce skruszało. Nie ustawałam w modlitwie różańcowej.

Po jakimś czasie wszystko odmieniło się na lepsze. Właściciel okazał się nie taki groźny, zaczął nas traktować normalnie. Dzisiaj nie boję się, że nas wyrzuci z mieszkania. Wiem, że ONA – Najświętsza Matka nam pomogła, bo Jej zawierzyłam swoje zatroskanie” (Hanna z Bydgoszczy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Znalazłem go na drodze w wilgotny i pochmurny październikowy poranek, idąc z żoną na niedzielną Mszę świętą... Leżał na zabłoconym chodniku, przerwany i przydeptany... Podniosłem go i otarłem z błota. Zapytałem przechodzącą obok staruszkę, czy to nie jej różaniec, potem o to samo pytałem ludzi przed kościołem, ale nikt nie potwierdził zguby.

W domu obejrzałem znaleziony różaniec. Był przerwany, ale kompletny... Na trójkątnym zworniku zauważyłem wizerunek Matki Bożej Troskliwej, taki sam, jak na obrazie, który otrzymałem od śp.ks.Jana Lisa (ten obraz jest naszą rodzinną relikwią). Na odwrocie zwornika jest obraz Jezusa Nazareńskiego, do którego modlitwy nauczyła mnie moja babcia, a modlitwy tej nie spotkałem jeszcze w żadnym modlitewniku. Biorąc to wszystko pod uwagę doszedłem do wniosku, że to jest mój różaniec. Dotychczas, odmawiając Różaniec, odliczałem „zdrowaśki” na palcach.

Widziałem kiedyś, będąc dzieckiem, obrazek, na którym z piekielnej otchłani grzesznicy wyciągani byli na różańcu. Wydawało mi się, i tak naiwnie po dziecięcemu sądziłem, że chwyt za palce byłby pewniejszy niż różaniec. Więc ten Różaniec na palcach... Zachęcony przez mojego stryjecznego brata, franciszkanina, o.Czesława – do odmawiania Różańca, zawsze rano, kiedy jeszcze wszyscy spali, wychodziłem do mojej pracowni i tam modliłem się, przesuwając te święte paciorki. Ta poranna rozmowa z Bogiem, pozwalała mi nabrać sił do przeżycia jakże nieraz trudnych i stresujących dni, odkąd prowadzę działalność gospodarczą.

Któregoś wiosennego ranka, modląc się, wyszedłem z biura na taras... Nagle usłyszałem z dołu gromkim głosem wypowiedziane pozdrowienie: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Proszę księdza, czy mogę tu, na ławce posiedzieć ?" – Zaskoczony spojrzałem na dół, skąd dochodził głos. Na ławce siedział młody człowiek. "Ależ tak, siedź pan sobie ile zechcesz. Księdzem to ja nie jestem, a modlę się, bo jestem katolikiem, a katolik powinien dzień zaczynać od modlitwy". Powiedziałem mu też, że modlitwa to rozmowa z Bogiem, naszym Stwórcą, któremu powinniśmy powierzać wszystkie nasze codzienne sprawy. Modlitwa jest wielką siłą, pozwalającą nam godnie żyć i pracować.

W toku dalszej rozmowy dowiedziałem się, że jest on zatrudniony w ramach prac interwencyjnych przy budowie drogi na naszym osiedlu. Do pracy dojeżdża, a że ma bardzo wcześnie rano autobus, dlatego po przyjeździe musi gdzieś poczekać na rozpoczęcie pracy. Ta ławka przed domem wydała mu się odpowiednim miejscem.

Po pewnym czasie, gdy zakończono budowę drogi, idąc do sklepu spotkałem mojego znajomego "z ławki". Szedł bardzo rozżalony, bo właśnie otrzymał wypowiedzenie z pracy pomimo, że starał się dobrze pracować. Współczułem mu, ale cóż więcej mogłem zrobić ? Mijały dni i zapomniałem o tym zdarzeniu.

Któregoś dnia pojechaliśmy z żoną na zakupy do "Supersamu". Obchodziliśmy stoiska i wybieraliśmy do kosza potrzebne zakupy. Spostrzegłem, że ochroniarz jakoś dziwnie mi się przygląda. "Czyżby podejrzewał mnie o kradzież ?" – pomyślałem sobie. Ale po zapłaceniu w kasie należności za towar podszedł do mnie i zapytał, czy ja go sobie przypominam. Ochroniarski uniform i dziarska mina nie przypominały mi mojego znajomego "z ławki" – a właśnie to był on. Z zadowoleniem zaczął opowiadać mi, że pracuje, że pracę tę wymodlił, i to na różańcu. "Bogu niech będą dzięki" – pomyślałem sobie. Ta – zdawałoby się cicha – modlitwa na różańcu stała się liną rzuconą dla tego tonącego człowieka.

Patrząc nieraz na drobne paciorki mojego różańca, widzę, jak wielką siłą są w ręku człowieka modlącego się” (Wacław ze Szczecinka „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Pewnego dnia wpadła mi w ręce broszurka o objawieniach maryjnych. Obok znajomo brzmiących miejsc, jak Lourdes, Fatima, La Salette, Medjugorie, znalazłem jedno, o którym wcześniej nie słyszałem: Gietrzwałd... Pomyślałem, że to nie przypadek, iż Maryja w tak odległych od siebie krajach jak Polska, Bośnia i Hercegowina oraz Portugalia, w różnych czasach mówi o tej samej modlitwie jako o jedynie pewnej i skutecznej drodze. Nie potrzebowałem większej zachęty...

Od czasu lektury tej niewielkiej broszurki zacząłem intensywną krucjatę modlitewną. Codziennie po nocnym dyżurze w radiu jechałem do kościoła na Mszę świętą. Padałem na kolana przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i modliłem się na różańcu. Minimum 5 tajemnic. W swych prośbach byłem bardzo precyzyjny i wymagający. Po pierwsze prosiłem o żonę koniecznie mądrą, dobrą, wierzącą, ładną, czułą. Modlitwa została wysłuchana bardzo szybko. Spotkałem dziewczynę, która była taka, o jaką prosiłem, a nawet lepsza. Bóg zawsze daje więcej niż możemy sobie wymarzyć. Po dwóch latach wzięliśmy ślub. Prosiłem o wolność od dwóch poważnych uzależnień i dostałem ją. Zanosiłem też inne prośby, które także zostały wysłuchane. Może i trudno uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się naprawdę, ale za to łatwo przekonać się samemu. Wystarczy chwycić za różaniec” (Rafał Porzeziński – dziennikarz „Egzorcysta” nr 10(14) październik 2013 – tam znajdziesz całość).).



Miałem różaniec

Dnia 27 grudnia 2005 roku jechałem do pracy. Widząc wiejską kolekturę toto-lotka zatrzymałem się i nałożyłem kurtkę zimową, której po przyjściu do samochodu już nie zdjąłem. Po kilku kilometrach, na prostym oblodzonym odcinku jezdni, kołami samochodu „Skoda Felicja”, wpadłem w wyrwę na jezdni, po czym raptownie skręciłem i uderzyłem w drzewo. Pod wpływem silnego uderzenia, z kurtki wyrwały się guziki, a pasy bezpieczeństwa wytarły na niej trwały ślad. Uderzyłem w kierownicę, którą złamałem, rozbiłem cały przód samochodu tak, że nadawał się na złom.

W kieszeni drzwi samochodu miałem różaniec, który przeleciał nade mną i znalazł się na pustym miejscu pasażera, gdzie uderzenie było najsilniejsze. Ja sam uległem bolesnym zadrapaniom, stłuczeniom klatki piersiowej i nóg. Wprawdzie bóle nadal odczuwam, mam podskórne krwiaki, ale na szczęście, nie miałem żadnego złamania. Zrozumiałem, że jest to dla mnie wielka wygrana i szansa dana mi przez Opatrzność. Rozumiem niewyobrażalne cierpienia ofiar wypadku i ich rodzin. Dziękuję również nieznanemu Panu, który odwiózł do domu mój komputer i rzeczy osobiste, a także bardzo życzliwym Paniom policjantom z Kępic (było to dla mnie kolejne wielkie zaskoczenie) oraz Służbie Zdrowia” (Jerzy Pszczeliński z Koszalina „Różaniec” nr 4(646) kwiecień 2006)



„11 stycznia 2016 r. jechaliśmy z mężem samochodem. Swoim zwyczajem modliłam się na różańcu. Przy wymijaniu dużego TIR-a, męża oślepiło słońce, źle ocenił odległość od nadjeżdżającego z przeciwka również dużego samochodu i, żeby uniknąć czołowego zderzenia, prawie wjechaliśmy pod TIR-a. Poczuliśmy odbicie i znaleźliśmy się w płytkim rowie na poboczu. Nic nam się nie stało. Samochód, wbrew prawom fizyki, nie przewrócił się i poza lekkim zadrapaniem lakieru, nie został uszkodzony.

Gdy wysiadłam z samochodu, uświadomiłam sobie, że trzymam palce na paciorku różańca ostatniej tajemnicy radosnej. Różaniec nie wypadł mi z dłoni. Jestem przekonana, że Pan Bóg nas uratował za wstawiennictwem Najświętszej Panny Maryi i w swojej łaskawości oszczędził nawet nasz samochód. W tej dziękczynnej intencji została odprawiona Msza święta” (Danuta S. woj. Lubelskie „Rycerz Niepokalanej” nr 5/2016).



„Był luty 1993 roku. Mróz i bardzo złe warunki drogowe, a ja z mężem musieliśmy jechać z Bełchatowa do Łodzi. Samochód prowadził mąż, a nie był „niedzielnym kierowcą”. Ja siedziałam obok niego z różańcem w ręku. Najpierw odmówiliśmy „Pod Twoją obronę” – tak zawsze zaczynaliśmy jazdę – a następnie zaczęliśmy modlitwę na różańcu. Zbliżamy się do miejscowości Drużbice. Trasa nieco z górki. Po chwili zakręt i znak, by ograniczyć jazdę do 40km/h. Mąż, stosując się do ograniczenia, hamuje nieco, lecz nastąpiło zablokowanie tylnych kół. Samochód po prostu „nie słucha” kierowcy, zjeżdża na lewą stronę wprost do rowu i zatrzymuje się dopiero na betonowym przepuście wjazdu z szosy do gospodarstwa...

Dłuższy odcinek przebyliśmy na lewym boku, na dwóch kołach. Koniec końców lądujemy na dachu. Na szczęście, przychodzą nam z pomocą dobrzy ludzie. Znajduje się także gospodarz z ciągnikiem. Pomagają nam wydobyć się z samochodu. Ktoś podnosi z ziemi różaniec i mówi: „A tu czyjś różaniec”. Odpowiedziałam, że to mój. Schwyciłam go wówczas, ucałowałam i patrzę na męża, jakie odniósł obrażenia. Okazało się, że żadnego. Nawet najmniejszego zadraśnięcia ani sińca, zarówno mąż, jak i ja. To był prawdziwy „cud różańcowy” (Weronika z Bełchatowa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Oboje z mężem wychowaliśmy się w rodzinach katolickich. Życie, które rozpoczęliśmy sakramentalnym związkiem przed Bogiem, początkowo układało nam się bardzo dobrze. Bóg obdarzył nas trójką dzieci. W bardzo szybkim czasie urządziliśmy się i zdobyliśmy to, co potrzebne do życia. Rzuceni w pogoń za tym, co materialne, zagubiliśmy to, co najcenniejsze - dar wiary. Nie staraliśmy się o to, by tę wiarę, którą przekazali nam rodzice, pogłębiać i rozwijać. Dlatego serce matki trojga dzieci zaczęło stygnąć, miłość – topnieć, a życie małżeńskie stało się koszmarem. W pewnej chwili oczyma duszy ujrzałam, że mój dom się wali. Zobaczyłam ból naszych dzieci.

Wstrząśnięta tym złem, zaczęłam błagać Matkę Najświętszą o pomoc. Trzy lata temu w Radiu Maryja usłyszałam takie słowa, które skierowane były szczególnie do mnie: „Uchwyć się Różańca, powierz mi wszystkie sprawy i zaufaj mi”. Zalana łzami prosiłam, jak małe dziecko prosi matkę: „Matko najukochańsza, zamieszkaj z nami wraz ze swoim Synem w naszym domu, a ja go tak urządzę, byś tutaj dobrze się czuła. Od dzisiaj wszystkie nasze sprawy powierzam w Twoje Matczyne ręce”. I od tamtej chwili życie w naszej rodzinie zaczęło na nowo się odradzać...” (Maria z rodziną „To nie był przypadek” – tam znajdziesz całość, patrz bibliografia).



„Miałam trudne dzieciństwo. Pewnego dnia postanowiłam odejść z domu na zawsze... Przestałam praktykować wiarę. Doświadczałam braku miłości i zaczęłam jej szukać wśród mężczyzn. Tak poznałam mego przyszłego męża. To on zabrał mnie do Medjugorje i tam poznałam dotyk "dłoni Ojca" podczas spowiedzi. To był moment mojego nawrócenia, źródło przemian i pracy nad sobą...

Urodziły się nam dwie córki. Obie mają problemy z kręgosłupem. Jedna chodzi, druga nie – to olbrzymi sprawdzian dla mnie i mojej wiary... Razem z mężem wychowujemy je, ale postawa niepełnosprawnej córki przemienia mnie... Nie jest to dla mnie kara, ale motywacja do większej pracy nad sobą i do tego, by służyć dziecku tam, gdzie tego potrzebuje...

W ubiegłym roku odległość z domu do kościoła Ewa przemierzyła dzięki aparatom ortopedycznym na własnych nogach, trzymając się chodzika. Jednak od aparatów robiły się jej rany w pasie. Pytałam, czy wytrzyma, czy nie boli jej zbyt mocno. Odpowiedziała: "Wytrzymam, jeszcze nie mam takich ran jak Pan Jezus". Brakowało mi wtedy słów, szłam w milczeniu, a gardło miałam ściśnięte ze wzruszenia. Ewa nauczyła mnie, jak godzić się z cierpieniem i przyjmować je jako coś naturalnego...

Narodziny mojej niepełnosprawnej córki, to czas mojej rzetelnej pracy nad codzienną modlitwą. Po kilku latach doszłam do momentu, gdzie modlitwa może i trwa krótko, ale wiem, że moja wiara jest bardzo dojrzałą. Codziennie odmawiam prawie dwie części Różańca w konkretnych intencjach, jestem także mamą już trzeciego dziecka adoptowanego duchowo... W ramionach dobrego Boga otrzymuję wszystko, czego potrzebuję. On, z szarego człowieka jakim byłam – z człowieka, który nie wiedział kim jest; który był nieśmiały, pełen lęków, który uciekał w ukrycie – wyłonił piękno. Pragnę, by nadal posługiwał się mną, słabym narzędziem... Pragnę służyć Mu ze wszystkich sił, które od Niego otrzymałam. On mnie, pełną kompleksów, pozbawioną miłości rodziców i poczucia bezpieczeństwa, przemienił w człowieka służącego drugiemu człowiekowi, dodał mi siły i pewności, której nie miałam.

Jednak czasem pojawia się zwątpienie, pokusa odejścia od Boga. Wtedy proszę Go o siłę trwania. Sięgam po różaniec i ściskam go bez słów... I żyję, uśmiecham się i błogosławię ludziom, dla których Pan mnie stworzył” (wg Beaty Młot „Żyję dla Ewy” .- „Różaniec” nr 9/2013 – tam znajdziesz całość).



„Moje doświadczenie modlitwy różańcowej zaczęło się dawno temu, przy urodzeniu pierwszego dziecka. Różaniec towarzyszył mi stale, jednak bardziej czułam potrzebę jego bliskości w trudnych chwilach, gdy drugi syn, w wieku kilku lat, był na granicy życia po operacji wyrostka robaczkowego oraz, gdy w wieku 41 lat miałam urodzić dziecko, u którego istniało podejrzenie zespołu Downa i innych chorób. Przeprowadzałam wówczas szturm do nieba. Na kolanach, z różańcem w ręku, błagałam Matkę Najświętszą o wstawiennictwo. "Żadna godzina tak ciężka, w której na pomoc przybyć by nie mogła Maryja – mawiał Sługa Boży, kardynał Stefan Wyszyński", toteż Różaniec stał się dla mnie treścią życia codziennego i drogą do absolutnego zawierzenia Maryi.

Od wielu lat modlitwa różańcowa jest dla mnie radością i tęsknię za nią, ilekroć z różnych powodów nie mogę jej odmawiać. Nawet w trakcie licznych podróży modlimy się na różańcu, a rozważania prowadzi nasz 17 letni syn, u którego w okresie prenatalnym lekarze podejrzewali różne schorzenia. Wszystko jest łaską: i ból, i cierpienie, i radość, i smutek. Matka Boża jest nam pomocą we wszystkim, trzeba tylko uwierzyć i zawierzyć” (Agnieszka – „Maryja pomocą dla wszystkich” – „Różaniec” nr 2/2012 – tam znajdziesz całośc).



„Urodziłam się w 1938 roku w Poznaniu. Moja mama zmarła przy porodzie. Tata wychowywał mnie sam, niecałe dwa lata. W czasie wysiedlania ludzi z Poznania, trafiliśmy do pociągu towarowego, skierowanego do obozu koncentracyjnego. Na przystanku w Lublinie, podczas "oczyszczania" pociągu z ludzi starych, chorych i słabych, hitlerowcy wyrzucili nas na tory kolejowe. Miałam wtedy 1,5 roku. Pociąg odjechał dalej, mojego tatę zastrzelił Niemiec, a mnie rzucono na stos trupów. Te osoby, które jeszcze żyły, zabierali okoliczni mieszkańcy.

Wraz z innymi dziećmi trafiłam do sierocińca w Lublinie, pod opiekę sióstr szarytek. W tym czasie bywał tam z posługą kapłańską ks.Stefan Wyszyński. Nauczył nas życia, modlitwy, pracy, opowiadał nam o Matce Bożej Fatimskiej. Nauczył mnie szanować życie i swoją godność osobistą. Nauczył nas odmawiać Różaniec... Nigdy go nie zawiodłam. Przez 54 lata pracowałam w Służbie Zdrowia, służąc chorym i potrzebującym. To było moim powołaniem. Cieszę się, że mogłam tę pomoc nieść” (Danuta ze Świdnicy „Przymierze z Maryją” nr 71/2013).



„Pamiętam, gdy wybierano na papieża Karola Wojtyłę, siedziałem na plaży w dość nieciekawym towarzystwie. Piliśmy alkohol... W tamtym czasie nie chodziłem do kościoła, nie modliłem się, żyłem z kobietą w konkubinacie. Cały czas jednak coś dręczyło mnie od środka. Z czasem popadłem w depresję i znalazłem się w szpitalu psychiatrycznym. Tam spotkałem wspaniałego człowieka, który większość dnia spędzał na modlitwie. Mimo tego, że wszyscy mu przeszkadzali, on nic sobie z tego nie robił, ale jeszcze mocniej zagłębiał się w modlitwie.

Pewnego dnia zaproponował mi, żebym spróbował z nim się modlić i ja przyłączyłem się do niego. Odmówiliśmy Różaniec. Od tego czasu moje życie uległo przemianie. Modlę się często i Bóg mnie wysłuchuje. Dziś myślę, że gdybym wtedy nie sięgnął dna, nie doznałbym łaski nawrócenia. Czasem w życiu musi wydarzyć się coś tragicznego, żeby człowiek uwierzył w Boga albo umocnił swoją wiarę.” (Wiesław „Przymierze z Maryją” nr 71/2013).

Matka Boża przez różaniec nie tylko leczy ciało, ale także duszę

„Moje nawrócenie zaczęło się od różańca. Parę lat temu znalazłam się w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Byłam „w dole”, z którego nie widziałam żadnego wyjścia. Do kościoła chodziłam tylko z tradycji, w przekonaniu, że chociaż Bóg jest, ale za bardzo się mną nie interesuje. Dlatego, jak wydarzyła się ta trudna sytuacja, to czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg i nie mam w niczym oparcia. I w tym tragicznym momencie zadzwoniła do mnie koleżanka, z pytaniem co u mnie słychać. Ja się rozpłakałam, a ona zapytała, czy się modlę. Dla mnie to była totalna abstrakcja. „Po co mam się modlić, skoro Pan Bóg nas w ogóle nie słucha” – myślałam. Wtedy zaproponowała, abyśmy codziennie o 21.00 odmawiały wspólnie dziesiątkę różańca. Przystałam. A ponieważ jestem słowna to byłam wierna danemu słowu, pomimo tego, że w ogóle nie miałam do tego przekonania.

Podczas odmawiania różańca nie odczuwałam żadnych uczuć czy emocji, recytowałam go jak formułkę, coś w rodzaju mówienia „Wlazł kotek na płotek…”. Jednak po kilku dniach zauważyłam, że lepiej funkcjonuję, jestem spokojniejsza i nie mam takich czarnych myśli o swoim życiu. Ponieważ człowiek jest z natury pragmatyczny to postanowiłam odmawiać go jeszcze w drodze do pracy. Jednak tak samo jak poprzednio – robiłam to bezmyślnie. To wszystko trwało około miesiąca, a po tym czasie przyszła łaska niesamowitego doświadczenia Boga. Spotkałam Chrystusa i zakochałam się w Nim. Jednak wiem, że wyprosiła mi to Matka Boża, gdy ja bezmyślnie mówiłam „Zdrowaś Mario” (http://www.fronda.pl/a/odmawianie-rozanca-powoduje-cuda,31180.html).



„Dzięki modlitwie różańcowej w 2003 roku Najświętsza Maryja Panna wyprosiła mi cud duchowej przemiany całego mojego życia. Kilka lat później uchroniła mnie od śmierci w wypadku samochodowym, w którym po zderzeniu z betonową barierką, moje auto zostało kompletnie rozbite. Ja wyszedłem z tego bez żadnej rany, miałem tylko małe zadrapanie na łydce. To było rzeczywiście cudowne ocalenie, ale tuż przed wypadkiem modliłem się na różańcu. Dzięki modlitwie różańcowej oraz wstawiennictwu św.Jana Pawła II, który był wielkim czcicielem Matki Bożej i Różańca świętego, zawdzięczam cud cofnięcia się u mnie dużego guza w oczodole, który spowodował wytrzeszcz oka i utratę widzenia...

Zachorowałem w Wielkim Tygodniu, a szczytowe nasilenie choroby miało miejsce w Wielki Piątek wieczorem. Zawieziono mnie do szpitala wojewódzkiego. Odczuwałem wielki ból, a wypychanie oka przez rosnący guz, groziło całkowitą utratą oka. Działo się to kilka dni przed beatyfikacją Jana Pawła II, która dokonała się w niedzielę Miłosierdzia Bożego. Miałem jechać na tę uroczystość razem ze swymi przyjaciółmi, ale moja choroba uniemożliwiła to. Poprosiłem więc ich o modlitwę za wstawiennictwem Jana Pawła II. Sam także trwałem na modlitwie różańcowej, prosząc o wypełnienie się woli Bożej w moim życiu.

W Wielką sobotę, w sposób niewytłumaczalny – ból zniknął. Następowało także powolne zanikanie guza. To był dla mnie niesamowity znak Bożej interwencji Dodam jeszcze, że w dniu beatyfikacji, mój brat, który jest księdzem, będąc obecny na placu św.Piotra, odprawił Mszę świętą w mojej intencji. Ale to nie koniec moich "przygód" z oczyma. Choć nie było to widoczne na zewnątrz, to w kilka tygodni później, po rezonansie magnetycznym, zdiagnozowano istnienie guza pod moim lewym okiem. Zostałem skierowany na operację do szpitala klinicznego im.Ludwika Rydygiera w Krakowie. Po wyznaczeniu terminu operacji, wiele czasu spędzałem w kaplicy szpitalnej, gdyż od 2003 roku mam łaskę odmawiania wszystkich czterech części Różańca świętego. Po odmówieniu Różańca wróciłem na salę, gdyż zaczynało się przygotowanie do operacji.

Pielęgniarka oddziałowa skierowała mnie do ordynatora, gdzie w obecności konsylium lekarskiego, które obejrzało moje zdjęcie z rezonansu magnetycznego i tomografu komputerowego, usłyszałem z ust ordynatora te słowa: "Dziękuj Panu Bogu, guz zniknął, operacji nie będzie". Z wielką radością podziękowałem Panu Bogu, ordynatorowi oraz wszystkim zgromadzonym na konsylium lekarzom i wyszedłem. Około pół roku później ponownie zrobiłem badanie tomografem komputerowym w swoim mieście rodzinnym. Okazało się, że guz znowu się pojawił, ale jest bardzo mały i nie sprawia kłopotu. .. Codziennie modlę się na różańcu, uczestniczę we Mszy św. i przynajmniej raz w miesiącu korzystam z sakramentu pojednania. Dzięki szczególnej opiece Matki Najświętszej, odbyłem w pojedynkę dziękczynną pielgrzymkę rowerową do Medjugorie... Wszystkich zachęcam do codziennego odmawiania przynajmniej jednej dziesiątki Różańca świętego... ” (Stefan „Skarb modlitwy różańcowej” – Miłujcie się” nr 4/2015 – tam znajdziesz całość).



„Jestem pielęgniarką i pracuję w jednym z łódzkich szpitali. Na rutynowych badaniach kontrolnych powiedziano mi, że mam duży guz... Pobrano mi wycinek i wysłano do Warszawy... Nie wiedziałam, co ze mną będzie, więc postanowiłam nic nie mówić moim najbliższym o swoim stanie zdrowia, tak by mogli żyć spokojnie. W tym czasie modliłam się do Matki Bożej odmawiając Różaniec Prosiłam o uleczenie mnie z tej ciężkiej choroby... Mąż mój zauważył jednak, że coś się ze mną dzieje i zaproponował mi wyjazd do Niepokalanowa na kilka dni, byśmy mogli trochę odpocząć... Tam też powiedziałam mężowi, dlaczego w ostatnim czasie jestem taka rozkojarzona. W Niepokalanowie mąż obiecał Matce Bożej, że jeśli wyzdrowieję, to on zacznie codziennie odmawiać Różaniec i przestanie palić papierosy. Od tamtego dnia czułam w sobie spokój. Po prostu wiedziałam już, że pomoc przyszła z wysoka. Ta wizyta zmieniła mnie duchowo. Mąż też się zmienił.

Gdy ponownie udałam się do lekarki po wyniki, powiedziała mi, że z jakiegoś powodu poproszono, by jeszcze raz pobrać próbki. Podczas badania lekarka powtarzała tylko: "Jakie to dziwne, nie ma nawet najmniejszego śladu". Dodała też, że gdyby mnie nie znała, to pomyślałaby, że guz został zoperowany. Żartując powiedziała, że mam jakiegoś dobrego lekarza. Wtedy wypadł mi różaniec, który instynktownie trzymałam w ręku. Różaniec podniosłam, ucałowałam i spojrzałam w górę. Lekarka tylko się uśmiechnęła, wiem, domyśliła się, dlaczego jestem zdrowa. Dziękuję za tę łaskę. Pragnę dodać, że mąż, jak na razie, codziennie odmawia Różaniec i przestał palić. Ma tak silną wolę i tak mocno doświadczył opieki Bożej, że nawet nie szuka czegoś innego w zamian za papierosy” (Julianna Milewska „Rycerz Niepokalanej” nr 4/2016 – tam znajdziesz całość).



„Jestem półkaleką. Kiedyś byłam sprawna. Byłam biologiem, pracowałam w terenie, w ochronie środowiska. Na skutek mojego kalectwa doznałam krzywd od bliźnich. I obraziłam się na Pana Boga, a zwłaszcza na Matkę Boską, którą przedtem zawsze otaczałam czcią. Przestałam wierzyć w Boga. Nie modliłam się, nie chodziłam do spowiedzi przez cztery lata. Będąc z konieczności dużo w domu, wiele czytałam. Potem zaczęłam myśleć o samobójstwie, ale nie mogłam zostawić samego męża. Wokół mnie i we mnie była pustka do momentu, kiedy zaczęłam słuchać Radia Maryja. I nie wiedząc kiedy, zaczęłam się modlić z Radiem. Któregoś dnia rozpłakałam się. Ręka sama szukała już różańca, książeczki do nabożeństwa. Modlitwa z Radiem Maryja przyprowadziła mnie do Boga, do spowiedzi. Wierzę w Boga i to jeszcze mocniej...” (Alicja „To nie był przypadek” – tam znajdziesz całość, patrz bibliografia).

„Ostatniej wiosny ciężka choroba dopadła mojego męża. Szpital, cukrzyca, leczenie, zapaść serca, płuca i ogólna słabość... Rodzina myślała już o najgorszym, ale dzięki Bogu nadal żyje, choć ma już 84 lata. Wierzę szczerze, że to cud otrzymany za sprawą naszej wiary i modlitwy. Codziennie, od wielu lat wspólnie odmawiamy Różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Noszę też Cudowny Medalik” (Wdzięczna rycerka Urszula z Łąkorza „Rycerz Niepokalanej” nr 7-8/2015).

„Mam prawie 84 lata, a za sobą kilka poważnych operacji i długotrwałe pobyty w szpitalach. Dzięki Bożej Opatrzności żyję, choć dawno mnie już mogło nie być na tym świecie. Dużo zawdzięczam moim lekarzom, rehabilitantom i pielęgniarkom, ale nade wszystko – modlitwie. Lepsze samopoczucie często odczuwałem po odmówieniu Różańca i Koronki do Miłosierdzia Bożego...” (Mieczysław z Warszawy – „Przymierze z Maryją” nr 83 z 2015 roku).

Wziąłem do ręki różaniec

„Dziś mam czterdzieści lat, a kiedy zaczynałem wąchać klej, pić alkohol i palić papierosy, miałem lat czternaście. Zachęcili mnie jacyś koledzy, ale nie czuję do nikogo najmniejszej urazy.

Wąchałem klej ostro przez trzy lata i doprowadziłem siebie, wtedy osiemnastolatka, na skraj przepaści. Lekarze w szpitalu, do którego zostałem przywieziony, mówili, że według wszelkich prawideł lekarskich powinienem już nie żyć. Szanse na wyjście z tego nałogu obliczano na dwadzieścia procent. Częściowo sparaliżowany i z rozpoznaniem schizofrenii odważyłem się skorzystać po wielu latach z sakramentu pokuty. Ksiądz, bardzo dobry i mądry, zapytał mnie sam na początku tylko o jedno: czy żałuję za grzechy? A ja naprawdę wtedy bardzo żałowałem swojego grzesznego życia. Potem owinął stułą moje pocięte ręce i powiedział: "Wiem, że to jest trudne, ale obiecaj, że nigdy więcej tego nie zrobisz". I to był przełomowy punkt w całym moim życiu.

Jednak wtedy, po wyjściu ze szpitala, wcale nie przestałem ani ćpać, ani pić. W szpitalu spotkałem prawdziwego i dobrego lekarza - panią doktor psychiatrę - i to ona przez wiele lat prowadziła moje leczenie, aż przeszła na emeryturę. Mam przecież już czterdzieści lat i dalej choruję na schizofrenię, która jest wynikiem mojej bezmyślnej, głupiej młodości. Wspaniała pani doktor nauczyła mnie przede wszystkim prawdomówności. A robiła to tak: kiedy przychodziłem co miesiąc do poradni po lekarstwo i do kontroli, ona rozmawiała już wcześniej z moją mamą i wiedziała, co ja nawywijałem. Od razu stanowczo obnażała każde kłamstwo, a na koniec mówiła jakby sama do siebie: "Młody, żebyś ty choć do mojej emerytury dożył...". A ja, dwudziestolatek, w swojej głupocie dalej wąchałem klej i piłem na umór.

Miałem jednak to szczęście, że pracowałem i tylko to nie pozwalało mi się zupełnie stoczyć. Żyłem wtedy daleko od Pana Boga i Kościoła. Kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, wylądowałem znowu w szpitalu, a w rezultacie na rencie inwalidzkiej. Pamiętam to jak dziś. Pewnego deszczowego dnia stanąłem przed oknem swojego pokoju i pomyślałem, że jestem za stary na taką dziecinadę - i tak zakończyłem okres wąchania kleju w swoim życiu. Najgorszy był pierwszy rok. Nie pracując, biłem się z myślami i głodem. Pani doktor przy każdej wizycie powtarzała zawsze jedno: "Będzie lepiej...", a ja trwałem w tej częściowej trzeźwości, bo wtedy jeszcze piłem. Kiedy przychodziła chęć na sięgnięcie po klej w poniedziałek, ja - oszukując samego siebie - mówiłem: nie w poniedziałek, ale w środę sobie zapakuję. A kiedy przychodziła środa, to ja wcale już tego nie potrzebowałem i nie pamiętałem o tej wcześniejszej napaści... Po roku czułem się już lepiej. Zacząłem znów pracować, ale nadal niestety żyłem daleko od Pana Boga i Kościoła. To był mój wielki błąd.

Pani doktor mówiła: "Waldek, ty kiedyś nie pójdziesz na piwo, bo nie będziesz już mógł wyjść z domu...". Albowiem cały ten czas zażywałem leki, które w połączeniu z alkoholem były mieszanką piorunującą. Groził mi wylew krwi do mózgu. Próbowałem sam walczyć z piciem. Wytrzymywałem tydzień, a nawet miesiąc. Właśnie wtedy przyszedł największy zwrot i największa, jak dotąd, rewolucja w moim życiu.

Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat. Były święta Bożego Narodzenia. Poszedłem do spowiedzi jak zwykle nie przygotowany i wyrecytowałem jakieś banały o nieodmówionych paciorkach i tak dalej. Ksiądz zapytał mnie głośno, prawie na cały kościół: "Ile ty masz lat?!...". Ja, zmieszany, odpowiedziałem, że dwadzieścia siedem. "Jesteś dziecina, jesteś dziecinny..." - mówił ksiądz. Ludzi pełno w kościele, a nie byłem wtedy lubiany, wręcz niepożądany. Roześmiali się prawie na głos... Wybiegłem jak oparzony i postanowiłem, że już nigdy więcej nie przekroczę progu kościoła.

Wiedziałem jednak, że nadal potrzebna mi jest wiara w Boga. Miałem przed oczyma obraz modlącej się co wieczór na różańcu mojej babci, która wraz z dziadkiem wychowywała mnie przez całą szkołę podstawową. Był to dla mnie, jak dzisiaj wiem, czas błogosławiony. Wtedy to, w wieku lat dwudziestu siedmiu, wziąłem do ręki różaniec i codziennie wieczorem się modliłem. Piłem jednak nadal, ale coraz częściej docierała do mnie myśl, że potrzebuję zmiany w życiu. Żyłem zupełnie bez Kościoła. Często, zwłaszcza w pierwsze piątki, spotykałem tego księdza. Na mój widok na jego twarzy rysowało się dziwne zmieszanie. Nie chodziłem do kościoła, ale co wieczór odmawiałem różaniec. Lekarka po pewnym czasie nabrała do mnie zaufania i, jak to się robi w przypadku widocznej poprawy stanu zdrowia pacjenta, nie potrzebowała widywać mnie często.

Przychodziłem tylko po recepty, bez widzenia się z lekarzem. Nadeszły kolejne święta Bożego Narodzenia, a ja, czując potrzebę przemiany, przemeblowałem swój pokój, przesuwając meble z miejsca na miejsce. Teraz chce mi się z tego śmiać, ponieważ już wiem, że aby przestać pić, trzeba było zmienić swoje serce, a nie przestawiać meble. Przyszedł sylwester, ja znów spojrzałem w okno i pomyślałem, że trudno żyć bez wódki, lecz spróbuję...

Miałem dwadzieścia dziewięć lat i nadal żyłem bez Eucharystii. Matka Boża podczas modlitwy mówiła mi często: "Oto modlisz się codziennie do mnie, a do kościoła nie idziesz...". Ale Pan Bóg ma swoje sposoby. Bratu urodził się syn i poprosił mnie, abym był chrzestnym jego dziecka. No i trzeba się było wyspowiadać. Przygotowałem się do spowiedzi bardzo starannie, zresztą robię tak do dziś. Po spowiedzi, kiedy podawałem księdzu karteczkę do podpisu, widziałem na jego twarzy uśmiech i ogromną radość. Aż nie mogłem się temu nadziwić... Teraz mam czterdzieści lat. Od piętnastu lat nie wącham kleju, od przeszło dziesięciu nie piję alkoholu, pracuję. Na Eucharystię uczęszczam prawie codziennie. Przyjmuję Jezusa Chrystusa w Komunii i wiem, że praktycznie tylko Pan Bóg może dać mi tyle siły, abym wytrwał w mojej abstynencji, ale pilnować się trzeba” (Waldemar z Wadowic "Różaniec" nr 12(678)/2008)



„Nowy ksiądz wikariusz przydzielony do naszej parafii był naprawdę darem Matki Bożej i z powołania Bożego... Miał podejście do każdego: do starych, do dzieci i młodzieży... Po jego odwiedzinach z kolędą, mąż mój był bardzo zadowolony i mówił, że gdyby wszyscy tacy byli, to nie potrzeba byłoby milicji, sędziów, adwokatów, bo on umie każdego naprowadzić na właściwą drogę.

Mąż, który przed laty zraził się do kapłanów, coraz częściej zaczął chodzić do kościoła. Zauważyłam, że coś się w nim zmieniło, a miał już siedemdziesiąt pięć lat. Pewnego sierpniowego dnia, mąż spytał mnie, czy każdego dnia odprawiana jest wieczorna Msza święta ? Odpowiedziałam mu, że tak i spytałam o co chodzi. A on na to: "Może bym poszedł do kościoła ? Przyszykuj mi ubranie i wygoń krowę (bo on przeważnie pasał). Wtedy coś się we mnie stało, czego nie umiem opisać. Wygoniłam krowę, a o Różańcu nie zapomniałam. Kiedy wieczorem przyszłam do domu, pytam: "Byłeś w kościele ?". "Byłem. Poszedłem do księdza do mieszkania. Posiedzieliśmy półtorej godziny, a potem poprosiłem, aby mnie wyspowiadał. Później zostałem na Mszy świętej i wróciłem. A jakim zadowolony, tak mi jakoś lekko, ale chyba i tobie coś zawdzięczam". A na pochwałę księdza Kazimierza nie miał słów...”(Maria Gagatek, Gnojnik „Kapłan w moim życiu” – patrz bibliografia).

Najszczęśliwszy człowiek na ziemi

Mam na imię Jan i jestem alkoholikiem z 25-letnim „stażem” picia. Od 11 lat trzeźwieję. Moje dzieciństwo przebiegało szczęśliwie aż do czasu, kiedy opuścił nas ojciec. Ciężar wychowania mnie spadł wtedy na chorą mamę. Była ona człowiekiem o wielkim sercu, więc dorastałem pod jej czułą opieką. W okresie dorastania pojawiły się u mnie kompleksy, głównie poczucie niższości i niedowartościowania. Myślę, że wynikały one z braku wsparcia ze strony ojca.

Mama z powodu przewlekłej choroby często przebywała w szpitalu. Zacząłem szukać miłości oraz chciałem realizować swoje młodzieńcze marzenia i plany na przyszłość. Szukałem ich w tym świecie – znalazłem środowisko „luzaków”, którym radość i spełnienie dawał alkohol, życie bez odpowiedzialności, seks. Imponowało mi to; uznałem, że taka forma życia jest właściwa. Skończyłem szkołę i podjąłem pracę, w której także nie stroniono od alkoholu. Dobrze płatna praca, odpowiednie towarzystwo – było super: wesoło i żadnych trosk. Wszystko wyglądało na pozór pięknie, ale szatan prowadził mnie drogą samozniszczenia oraz otworzył przede mną bramy piekła: stopniowo narastała we mnie nienawiść do bliskich, zaczęły się awantury – aż nastąpił upadek na samo dno...

Wizyty z chorą mamą u bioenergoterapeutów i pseudouzdrawiaczy pogorszyły tylko mój stan ciała i ducha. Po jednym z wybryków poalkoholowych na krótki okres trafiłem do aresztu. Podczas spacerów odmawiałem tam Zdrowaś Maryjo, a w niedzielę słuchałem Mszy św. Jezus pukał do drzwi mojego serca, ale ja uparcie mówiłem „nie”. Po wyjściu na wolność brnąłem dalej w egoizm i pychę... Zły z coraz większą siłą wzbudzał we mnie nienawiść do Boga, który dla mnie był kimś bardzo odległym. Jednak miłość Boga Ojca pokonała mój grzech: pychę i nienawiść do Niego i ludzi. W Środę Popielcową w 2000 r. powiedziałem Jezusowi „tak”, które trwa do dnia dzisiejszego. Bóg stał się moim wszystkim i kocham Go.

Przez 11 lat trzeźwienia odbyłem kursy organizowane przez Odnowę w Duchu św. i rekolekcje, a sakrament pojednania i pokuty stał się dla mnie sakramentem miłości, który leczy moje ciało i duszę. Codziennie odmawiam różaniec. Wszystko zawierzyłem Maryi Niepokalanej – „Totus Tuus”. Od trzech lat codziennie przyjmuję do serca Jezusa – moją miłość, bez której nie potrafię żyć.

Moje oddanie się Maryi zaowocowało tym, że po pięcioipółletniej formacji, 8 grudnia, złożyłem śluby wieczyste w III Zakonie św. Franciszka. Będę już cały dla Jezusa i Maryi. Wam, którzy czytacie to świadectwo, życzę tego samego i ze św. Franciszkiem proszę: „kochajcie Miłość, bo nie jest kochana. Oddajcie się Chrystusowi, a staniecie się najszczęśliwszymi i najbogatszymi ludźmi na ziemi” (Jan, alkoholik „Najszczęśliwszy człowiek na ziemi” „Miłujcie się” nr 2/2013).



„Dziękuję za łaskę sakramentu pokuty i Eucharystii dla mojej żony Moniki. Jesteśmy w związku małżeńskim od 9 lat. Bóg nam pobłogosławił trójką wspaniałych dzieci. Jednak przez ten czas narosło dużo nieporozumień w naszym małżeństwie. Wierzyłem, że tylko Bóg może nas uzdrowić. Cierpiałem bardzo z tego powodu, że staramy się z żoną żyć w łasce uświęcającej, ale nie przystępujemy razem regularnie do sakramentów, że nie modlimy się razem.

Odmówiłem dwie nowenny Pompejańskie w intencji nawrócenia mojej żony i uzdrowienia relacji w naszej rodzinie. Starałem się również pościć w tych intencjach, uczestniczyć w ciągu tygodnia przed pracą we Mszach świętych i ofiarować Komunię świętą.

Jestem członkiem Żywego Różańca. Rozdaję różańce, które otrzymuję od br.Stanisława. Zamówiłem dwie Msze święte w intencji dusz w czyśćcu cierpiących i jedną o uzdrowienie relacji w mojej rodzinie. Wierzę, że Bóg będzie nadal uzdrawiał nasze wzajemne relacje” (Zbyszek lat 39 ze Zduńskiej Woli „Rycerz Niepokalanej” nr 6/2015).



„Przez dwadzieścia trzy lata byłam nałogowym palaczem, a papieros był dla mnie zawsze na pierwszym miejscu. I nawet nie chciałam słyszeć o rzuceniu palenia, gdyż nie wyobrażałam sobie tego. W najbliższym otoczeniu pewna kobieta zachorowała na raka płuc. Zdiagnozowano u niej guz nieoperacyjny, a jej stan określono jako beznadziejny. Wtedy zaczęłam myśleć o sobie. Mój stan zdrowia nie był najlepszy, a kaszel jaki miałam od dłuższego czasu przerażał i mnie, i rodzinę. Jednak nie potrafiłam powiedzieć sobie: "Nie palę od zaraz". Myśl o tej kobiecie jednak nie dawała mi spokoju, wiedziałam, że ze mną może być tak samo. Zwróciłam się wtedy z modlitwą do Boga. Właściwie była to rozmowa, szczera rozmowa.

"Boże. Ty mnie znasz najlepiej, nawet lepiej niż ja znam samą siebie. Ty wiesz, że ja po prostu nie chcę rzucić palenia". Nie chciałam, nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez papierosa ! I dalej mówiłam do Pana Boga: "Boże, Ty jesteś moim Ojcem w niebie. Bogiem Wszechmogącym. Bogiem, który może wszystko !". Płakałam tak z Nim rozmawiając: "Ojcze, Ty możesz wszystko uczynić ! Ja w to wierzę. Proszę Cię, abym obudziła się pewnego dnia jako osoba niepaląca, która nigdy nie miała do czynienia z tym nałogiem !".

Poszłam do spowiedzi. Oczywiście, nie pierwszy raz zostawiłam w konfesjonale swój grzech, więc nawet nie przyszło mi przez myśl, że coś mogłoby się wydarzyć. Po tej spowiedzi, jeszcze tego samego dnia odprawiłam zadaną pokutę, a był to jeden dziesiątek Różańca. Tak się złożyło, że odmówiłam całą część bolesną Różańca. Płakałam. Czułam, że razem z Jezusem i Maryją uczestniczę w tych pełnych boleści wydarzeniach.

I wiecie co się stało ? Zdarzył się cud ! Po odmówieniu tamtego Różańca już nigdy nie zapaliłam żadnego papierosa !... Od tego czasu upłynęły już dwa lata. Zostałam uwolniona od nałogu i jednocześnie uzdrowiona, ponieważ przestałam kaszleć ! I tak – z dnia na dzień – odzyskałam zdrowie. Nie wykonywałam żadnych badań po uzdrowieniu, chociaż mama skłaniała mnie ku temu ! Stwierdziłam, że Pana Boga nie będę sprawdzała. Prosiłam Go przecież o to, abym obudziła się jako osoba sprzed 23 lat, która jeszcze nie paliła. Myślę, że również dlatego Pan obdarował mnie zdrowiem z tamtych lat...” (Iza „Królowa Różańca Świętego” nr 1/2015).

Nawrócenie i odzyskana godność

„Czuję moralny obowiązek podzielenia się swoim świadectwem. Być może moja historia choć jedną osobę utwierdzi w przekonaniu, że naprawdę warto codziennie odmawiać modlitwę różańcową. Zawsze powątpiewałem i pytałem, co się zmieni, jeśli na przykład modlę się o pokój na świecie ? Czy to coś da ? Czymże jest moja modlitwa w tym morzu potrzeb ? Odpowiedź na te wątpliwości przyszła bardzo szybko – sama Matka Boża w Fatimie mówiła: "módlcie się, abyście uprosili pokój na świecie", "módlcie się za grzeszników o nawrócenie i zbawienie ich, bo nie ma kto się za nich modlić".

A teraz do rzeczy: jestem osobą homoseksualną. Strasznie trudno żyć mi z tym piętnem. Z pomocą przychodzi papież Franciszek, który zwraca uwagę, że człowiek to nie tylko jego seksualność, ale też cały szereg przymiotów takich jak: godność, moja twarz, moje talenty i wiele innych rzeczy danych od Boga. To mnie podtrzymuje. W przeszłości prowadziłem bardzo grzeszny tryb życia. Pod tym eufemizmem kryją się nieprawdopodobne, niezliczone grzechy przeciwko VI i IX przykazaniu. Nie będę opisywał szczegółów, gdyż skala i rodzaj czynów po prostu poraża. Jest czymś niebywałym, że niepozorny człowiek może mieć tak ciemną, demoniczną stronę. Przeraża również to, ilu ludzi wciągnąłem w ten syf. Bóg jeden wie ile zła wyrządziłem. Sfera seksualności tak ogarnęła moje życie, że wydawało się, iż nie ma najmniejszych, ale to absolutnie najmniejszych szans na wyrwanie się przeze mnie z tego szamba ! Bo po co próbować skoro wiem, że na drugi dzień znowu będę robił to samo ? Bez sensu.

Pewnego dnia stwierdziłem, że zacznę odmawiać Różaniec. Tej modlitwy nauczyła mnie kiedyś babcia. Zacząłem czynić to codziennie. Zaczynałem od dwóch, trzech tajemnic, a potem doszedłem do momentu, gdy odmówienie pięciu tajemnic dziennie, nie stanowiło dla mnie problemu. I tak, po około półtora roku od dnia, w którym zacząłem odmawiać Różaniec, przystąpiłem do sakramentu pokuty u kapłana, z którym umówiłem się poza wyznaczonymi godzinami dyżurów w konfesjonale. Moja spowiedź trwała bite dwie godziny. Niestety, krócej się po prostu nie dało. I tak nastąpił mój cud nawrócenia, choć wydawało się, że ratunku dla takich ludzi jak ja – nie ma.

Dzisiaj żyję w czystości. Szatan próbuje mnie atakować jak tylko może: dręczy mnie, nie daje mi spać. Wie, że poniósł niepowetowaną stratę, dlatego bardzo się mści – w końcu wtedy miał się kim wysługiwać. Dlatego też odmówiłem nowennę Pompejańską z prośbą o duchowe uzdrowienie. Dostrzegłem, że dolegliwości duchowe w postaci zatruwania moich myśli i snów – słabną. Leczenie jeszcze trochę potrwa. Rehabilitacja duchowa po takim "wypadku" po prostu musi trwać długo.

Moje świadectwo jest bardzo skomplikowane i trudne, nie da się go ująć w kilku zdaniach, ale uznałem, że może ktoś potrzebuje tylko tych paru słów. Jeśli ktoś uważa jednak, że modlitwa różańcowa nie ma sensu, to zwracam się z apelem: SPRÓBUJ. Nawet jeśli nie chcesz czy nie czujesz takiej potrzeby. Twoja modlitwa na pewno nie pójdzie na marne, bo żadna modlitwa nie idzie. To tylko nasze ludzkie błędne myślenie. Zdałem sobie sprawę, że gdyby w samej tylko Polsce te 40 milionów ludzi chwyciło za różaniec i odmawiało go codziennie, to już jutro obudzilibyśmy się w innym świecie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości”. (Piotr „Królowa Różańca Świętego” nr 4/2016).



„Przez kilka lat cierpiałam na bezsenność. Wieczorami długo siedziałam przed telewizorem, gdyż leki nasenne nie pomagały. Przerzucając kanały, pewnej nocy natrafiłam na program o różańcu. Niepełnosprawna dziewczyna zachęcała: "Odmawiajcie różaniec – tylko jeden raz dziennie. To odmieni wasze życie. To tak niewielki dar dla Maryi". Postanowiłam spróbować.

Na początku bardzo się męczyłam odmawiając różaniec. Jakoś przetrwałam trzy tygodnie. W tym czasie zaczęłam zasypiać, byłam też coraz bardziej opanowana i pozytywnie nastawiona do życia. Powoli modlitwa różańcowa stała się dla mnie radością. Maryja zmieniała moje życie. Zrozumiałam, że robię coś ważnego, czego nie mogę zaprzestać. Przestałam przejmować się złymi wiadomościami, nie trwożyłam się z powodu nieszczęść na ziemi, nie biegałam za każdą nowością. Zaczęłam służyć ludziom. Wróciłam też do życia sakramentalnego. Niedzielna Msza święta zaczęła być dla mnie pokarmem i potrzebą, a nie, jak wcześniej, przykrym obowiązkiem. Zrozumiałam, że będąc z Bogiem, mogę być sobą nie tracąc swojej osobowości. Wszystkie te zmiany zaczęły się od różańca” (Weronika z Gdyni „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (677) październik 2012).



„Gdy byłam po raz pierwszy w ciąży, nagle nastąpiło samoistne poronienie, które przeżyłam głęboko. Za wszelką cenę pragnęłam mieć dziecko, mój mąż też, ale kolejne ciąże kończyły się przedwczesnym porodem lub poronieniem i śmiercią dziecka. Rozpacz, ból, pustka w sercu, jakie pozostają po stracie dzieci, są nie do opisania.

Zwróciłam się z gorąca prośbą do Matki Bożej, aby wyprosiła mi u Syna swojego dar macierzyństwa. Moja mama też modliła się w tej intencji. Kolejną ciążę praktycznie „przeleżałam” w klinice, drżąc o każdy dzień..., aby dotrwać i szczęśliwie urodzić tak upragnione dziecko. Wciąż błagałam Matkę Bożą przesuwając paciorki różańca. Dzięki opiece Matki Najświętszej urodziłam zdrową córkę, za którą składam pokorne dzięki” (Halina z woj.opolskiego „Rycerz Niepokalanej” nr 10(869) październik 2013).



„Parę lat temu poznałam Jugosłowianina z Belgradu, dziennikarza. Nawzajem przypadliśmy sobie do gustu. Razem wyjechaliśmy na kilka dni do Zakopanego. Przedtem dużo dyskutowaliśmy na temat współżycia przed ślubem – ja mówiłam swoje stanowcze "nie". Upewniłam się, że będziemy spali osobno. Jednak Ranko chciał mnie przenieść na swoje łóżko. Zdrętwiałam, ale zaraz zrobiłam mu awanturę... Nie zgodziłam się na współżycie. On był wściekły, klął, ale uszanował mnie i zostawił w spokoju.

Wierzę mocno, że to Matka Boża Różańcowa mnie uratowała, gdyż miałam wtedy przy sobie Jej Różaniec” (W.Mazur – tercjarka i rycerka z Chorzowa „Rycerz Niepokalanej” nr 10(869) październik 2013).



„Myślę, że i wielu Japończyków zna modlitwę różańcową. Przekonałem się o tym tuż po przyjeździe, na lotnisku. Wiozłem z kraju wędliny dla polskich ojców, którzy współpracują z braćmi Kanady i z miejscowymi dominikanami. Celnik japoński nie chciał mięsiwa przepuścić i bardzo głośno coś mi tłumaczył, pokazując, że nic z tego. Nagle wśród moich rzeczy znajdujących się w podróżnej torbie odnalazł duży różaniec, który noszę przy habicie. Obejrzał go, uśmiechnął się, zamknął torbę i wpuścił mnie do Japonii z polską kiełbasą i szynką. Było to dokładnie 2 lutego 2002 roku, w dzień Matki Bożej Gromnicznej. I jak tu nie wierzyć w moc różańca i wstawiennictwo Maryi, która troszczy się o swoje dzieci nawet w tak prozaicznych sprawach” (o.Józef Klimurczyk OP).



Przed udaniem się do Kanady, gdzie miałam być przez pewien czas, pojechałam obejrzeć swoją działkę położoną w niezwykle atrakcyjnym terenie na obrzeżach miasta. Wszystko było w porządku i na swoim miejscu, ale martwiłam się zawczasu, co może się wydarzyć kiedy mnie tu nie będzie, gdyż w całej okolicy nagminnie okradano domki na takich działkach, wynosząc, co się dało, a resztę dewastując. Kiedy już miałam odejść stąd, nagle znalazłam w trawie zgubiony mój różaniec, którego mimo poszukiwań długo nie mogłam znaleźć. Wzięłam więc tę szczęśliwie odnalezioną zgubę, wróciłam do mojego domku i powiesiłam ów różaniec na obrazku Matki Bożej, mówiąc do Niej: „Matko Najświętsza ja wyjeżdżam za ocean na dosyć długi czas, Tobie więc powierzam całe moje mienie. Pilnuj mojego domku i całej mojej działki, którą powierzam Ci z ogromnym zaufaniem”...

Gdy po upływie siedmiu miesięcy znowu jechałam na swoją działkę, w drodze widziałam w kilku domkach powybijane szyby, a córka która była ze mną z sarkazmem snuła wizje wszystkiego najgorszego, co można było zastać w tej naszej posiadłości. Tymczasem okazało się, że wszystko jest w porządku: szyby w oknach całe, zamek nie wyłamany... żadnej dewastacji, żadnych śladów bytności kogokolwiek obcego. Córka stanęła jak słup soli nie mogąc się nadziwić. Tylko ja jedna wiedziałam swoje, Komu zawdzięczam to...

Dziwili się wszyscy sąsiedzi, że cała nasza działka była jak gdyby niewidzialna i żartowali, że pewnie miałam jakieś układy z włamywaczami, iż oszczędzili mnie. Lecz ja wiedziałam, jakie układy i z Kim były zawarte. (Teresa z Łodzi). Teresa zawsze była szczerze oddana Bogu i Matce Najświętszej, która, przychyliwszy się do prośby swej czcicielki, jak widać, nie zawiodła jej.



Za siebie i za niego

„Z rekolekcji, które prowadziłem w 1997r. w Gdyni zapamiętałem zwłaszcza jeden dzień. Odwiedzaliśmy wtedy chorych. Wyszliśmy wcześnie, bo chcieliśmy wrócić przed 11.00, tak abym zdążył wygłosić kazanie. Miał mnie prowadzić starszy pan z Bractwa św.Franciszka. Przyszedł i powiedział: "Nie pierwszy raz idę z kapłanem do chorych. Pana Jezusa ksiądz niesie, więc nie będziemy rozmawiać. Pomodlę się na różańcu za tych, do których idziemy". Niosąc Pana Jezusa podążałem za nim i również modliłem się w intencji chorych. Dość sprawnie nam to szło.

Wreszcie pozostaje do odwiedzenia tylko jedna chora. Nie możemy jednak trafić pod właściwy adres. Tymczasem zbliża się pora kazania. Na parterze stoi jakaś dziewczyna, więc wymieniam nazwisko poszukiwanej chorej i pytam, czy wie, gdzie ta pani mieszka. "Nie, nikogo takiego tu nie ma – odpowiada – ale chorą znajdzie ksiądz piętro wyżej, tylko że tam na drzwiach jest inne nazwisko"... Proszę, aby nas tam zaprowadziła. Na drzwiach rzeczywiście widnieje inne nazwisko. Mimo to, dzwonimy...

Po chwili otwiera starszy mężczyzna. Na mój widok zaczyna krzyczeć: "Nie, nie, nie wpuszczę !". Usiłuje zatrzasnąć drzwi, ale mój towarzysz z Bractwa św.Franciszka błyskawicznie wkłada nogę między futrynę a drzwi. Mężczyźni mocują się przez chwilę, ja usiłuję się w to włączyć i wtedy z mieszkania wychodzi kobieta. "Wpuść, mężu, tego księdza" – mówi. Gdy udaje nam się dostać do środka, kobieta pyta: "Kto prosił, żeby do mnie przyjść ?". Wymieniłem nazwisko chorej. Okazuje się, że pomyliliśmy klatki schodowe.

Tymczasem kobieta zaczyna swoją opowieść: "Czekałam na księdza, bo jestem umierająca. To stary komunista – mówi wskazując na męża. – Kiedy pobieraliśmy się, obiecywał, że nie będzie mi przeszkadzał chodzić do kościoła. Tak było, ale tylko przez dwa tygodnie. Potem zabronił mi udziału we Mszach świętych, tłumacząc, że przeze mnie nie dostanie awansu. Bił mnie za to, że chodziłam w niedziele do kościoła. To było nie do zniesienia. Wymyśliłam więc inny sposób oddawania czci Bogu. W każdą sobotę brałam siatki na zakupy, aby mąż niczego się nie domyślił i szłam na Mszę świętą: najpierw na jedną, za siebie, potem na drugą – za niego. I tak to trwało przez całe życie.

W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziłam do spowiedzi i na jedną Mszę świętą za siebie oraz na drugą za niego. W każdą pierwszą sobotę miesiąca modliłam się: "Matko Boża, spraw, bym nie umarła bez Ciebie". Chciałam iść do szpitala, bo jestem chora, ale on m i zabronił twierdząc, że tam przyszedłby ksiądz, a ja mam umrzeć bez Boga. Odparłam wówczas, że nie umrę bez Niego, bo modlę się na różańcu i Matka Boża mi Go przyprowadzi. Wtedy mąż chwycił różaniec i porwał na kawałki. Odtąd modliłam się na palcach. I widzi ksiądz, nie umrę bez Pana Jezusa ! Maryja mi Go przyprowadziła". Wyspowiadała się, przyjęła sakrament namaszczenia chorych, ja zdążyłem do kościoła.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedłem po kazaniu do zakrystii i zobaczyłem tego mężczyznę. Padł na kolana i powiada: "Żona przed chwilą umarła. Niech mnie ksiądz spowiada, ja już wszystko rozumiem". Podziwiam wiarę kobiety, która przez całe życie chodziła na Mszę świętą "za siebie i za niego". Żona sprawiła, że mąż odnalazł Boga. Teraz zapewne są razem w niebie. Oto, co znaczy prawdziwa wiara w Boga. Oto, co znaczy prawdziwa miłość do męża” (ks.Eugeniusz Hans Ocr „Różaniec” nr.12(630) 2004 r. str.23).



„Po naszej diecezji odbywała się peregrynacja Różańca świętego, który był przekazywany od rodziny do rodziny. W tym czasie mąż mój leżał w szpitalu. Zapowiadało się poważne, długotrwałe leczenie, ja jednak ciągle żyłam w obawie o stan jego duszy. Choroba przeciągała się zbyt długo, a mąż nie przejawiał ani żywej wiary, ani chęci przystąpienia do spowiedzi. W odmawianiu Różańca widziałam dużą nadzieję, ale chciałam wzbudzić pragnienie tej modlitwy w małżonku.

Na peregrynację zaprosiłam do mojego domu kilka zaprzyjaźnionych osób. Modliliśmy się żarliwie o zdrowie mojego męża. Obok różańca z peregrynacji położyłam różaniec przeznaczony dla niego, będąc przekonana, że jeśli tylko zechce przyjąć go i modlić się na nim, to Matka Najświętsza dokona reszty. Zaniosłam więc ten różaniec do szpitala i włożyłam do szufladki, nic mężowi nie mówiąc.

W sześcioosobowej sali jeden z pacjentów był w stanie agonalnym i zmarł. Jakież było moje zdziwienie i wdzięczność dla Maryi, gdy z opowiadania męża dowiedziałam się, że właśnie on na tym różańcu prowadził modlitwę ze wszystkimi współpacjentami za tego zmarłego. Od tego czasu mąż mój codziennie odmawiał jeden dziesiątek Różańca. Widocznie Matce Najświętszej tyle wystarczyło, że wyjednała mu łaskę częstej spowiedzi świętej, Komunii świętej podczas każdej Eucharystii, a w szpitalu przy każdej wizycie kapelana. Chwała Panu Bogu Najwyższemu za dar modlitwy różańcowej”. (Wierna Słuchaczka z Gorzowa Wielkopolskiego „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



W lutym 2002 roku przebywałem w szpitalu im. J.Dietla na oddziale neurologicznym, w sali, wraz z trzema innymi chorymi. Gdy jednak przychodził ksiądz kapelan lub diakon z codziennie Komunią świętą, tylko ja klękałem i przyjmowałem sakrament Eucharystii. Mój dziewięćdziesięcioośmioletni sąsiad, widząc mnie odmawiającego Różaniec, zaufał mi i opowiedział historię swojego życia. Dowiedziałem się, że mieszka z wnukami, gdyż zmarła mu żona i synowie. Szczególnie tęsknił za wnukiem Łukaszem, a w czasie snu, nieraz go przywoływał. Kiedy odwiedziła go rodzina, dowiedziałem się, że nie przystępował do Komunii świętej ponad pięćdziesiąt lat. Nalegania najbliższych, aby się „obudził duchowo”, nie odnosiły żadnego skutku.

Kiedyś opowiedział mi, że ukończył Konserwatorium Nauczycielskie i historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Powiedział też, że nie jest heretykiem. Zapytany, kiedy był ostatnio u spowiedzi, nie odpowiedział nic. Po chwili zaproponowałem, że poproszę do niego księdza kapelana, który wyspowiada go i udzieli Komunii świętej. Odpowiedział: "Przyjacielu, decyduj sam jak uważasz". Bez chwili wahania poszedłem po księdza. Spowiedź trwała przeszło dwie godziny, po czym chory znów, jak niemal przed półwieczem, przyjął Komunię świętą.

Przyszła noc i chory stracił przytomność. Lekarze walczyli o jego życie, podłączając kroplówkę za kroplówką i podając różne lekarstwa. Następnego dnia do chorego przyszedł Łukasz z rodziną, jednak mój znajomy ze szpitalnej sali był wciąż nieprzytomny. Powiedziałem im, że poprzedniego dnia pojednał się z Bogiem. Rodzina, gdy to usłyszała, wzruszyła się, a wnuk Łukasz płakał jak dziecko. Pytali mnie, jak udało mi się w ciągu zaledwie paru dni dokonać tego, do czego oni bezskutecznie dążyli przez tyle lat. Powiedziałem, że najprawdopodobniej mój przykład codziennego przyjmowania sakramentu świetego i odmawiania Różańca, podziałał na niego tak cudownie.

Kolejnego dnia rano mój sąsiad odzyskał przytomność i spytał, czy byli u niego najbliżsi, gdyż on nic nie pamięta. W czasie tej rozmowy zaproponowałem choremu przyjęcie sakramentu chorych. Ponownie postanowił mi zaufać i nakazał: "Kolego, postępuj jak uważasz za słuszne". Tak przyjął oleje święte i wyraźnie ożywiony czynnie uczestniczył w modlitwach. Dlatego dziś, gdy piszę te słowa, cieszę się, że za pomocą Różańca udało mi się nakłonić tego chorego do pojednania z Bogiem” (Edward z Krakowa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„We wczesnych latach młodzieńczych była „Dzieckiem Maryi”. W swoim kościele parafialnym podczas procesji nosiła różaniec, a jej ufna dziewczęca wiara zdawała się być autentyczna. Przyszły jednak lata próby, a wtedy jej wiedza religijna i wiara stanęły w miejscu. Potem były już jej obojętne. Pochłonęła ją szalona, niezdrowa miłość. W siedemnastym roku życia została matką, a za trzy lata przeprowadziła rozwód ze swoim mężem pijakiem. Niedługo potem wyszła drugi raz za mąż. Zawarcie jedynie przecież możliwego kontraktu cywilnego i życie u boku męża-ateisty, zupełnie oddaliły ją na całe 15 lat od Boga.

Ale przyszedł czas, kiedy matka Najświętsza postanowiła ratować swoje dziecko. Przecież kiedyś nosiła Jej różaniec... Przemiana jaka miała się dokonać w tej jeszcze młodej, ślicznej, pełnej życia kobiecie, okupiona została wielkim wielomiesięcznym cierpieniem. Niespodziewana choroba nowotworowa, operacja, a potem już tylko czekanie na koniec.

Byłam jej sąsiadką. Chociaż do tej pory nie utrzymywałyśmy ze sobą bliższych kontaktów, czułam, że w tej sytuacji muszę coś zrobić.. Zaczęłam ją odwiedzać. Byłam powolnym narzędziem w rękach Tej, która chciała ratować zagubioną córkę. Któregoś dnia dałam chorej Cudowny Medalik Matki Bożej Niepokalanej. Przypięła go sobie do koszuli. Od tego dnia nigdy się z nim nie rozstawała. Codziennie, kiedy zmieniała bieliznę, stanowczo prosiła, by przypiąć jej medalik. Musiał to robić nawet mąż-ateista, który był zresztą dla niej bardzo serdeczny. Powoli zaczęłam z nią rozmawiać na tematy religijne, przynosiłam taśmy z nagraniami piosenek religijnych. Jakby na to czekała. Wreszcie zgodziła się na spowiedź i Komunię świętą. Przed śmiercią zdążyła jeszcze 3 razy przyjąć Pana Jezusa do swego serca.

Od momentu nawrócenia, swoje cierpienia zaczęła przekładać na modlitwę. Na moich oczach dokonywał się coraz silniejszy proces oddziaływania Ducha Świętego na tę chorą. Zdawała sobie sprawę ze swego zmarnowanego życia religijnego i z tego, że nie wychowała w wierze swojej 17 letniej córki. Tak bardzo chciała teraz okupić swoją ofiarą cierpienia tamte jałowe lata. A cierpiała potwornie... Najbardziej wzruszyło mnie jej zachowanie na 2 dni przed śmiercią. Była wtedy rocznica ich ślubu i mąż ofiarował chorej przepiękny bukiet z bardzo cennych kwiatów. Tego dnia przyjechali jej rodzice, ale na dwa dni chcieli jeszcze wrócić do swojego domu, gdyż mieli przyjmować u siebie Obraz Nawiedzenia Matki Bożej.

Chora poprosiła, aby cały ten bukiet zapakować i tam, w domu rodzinnym postawić przed Obrazem Nawiedzenia. Przedtem jeszcze kazał go sobie podać do łóżka i całując każdy kwiat, modliła się wzruszającymi, z serca płynącymi słowami, prosząc Matkę Bożą, by przyjęła ten jej dar wraz z ofiarą cierpienia. Rodzice pojechali. Mieli wrócić za trzy dni, ale chora już nazajutrz umarła. Miała 33 lata. Kiedy włożono ją do trumny, córka przypięła jej do sukni Cudowny Medalik...” (Jadwiga Częstochowska „Rycerz Niepokalanej” nr 9/1985).



„Mój mąż Stanisław w czasie swojej choroby, często przebywał w szpitalu... Zawsze zabierał ze sobą radioodbiornik, aby móc słuchać ulubionych audycji Radia Maryja. Zawsze na sali było kilka osób, ale przeważnie było tak, że w czasie modlitwy (Różańca, pieśni) nikt nie protestował, a nawet zachęcał do silniejszego nagłośnienia, by wszyscy mogli słuchać lub modlić się... Pewnego dnia mąż powiedział mi, że na sali jest dwóch panów, którzy nie przyjmują Komunii świętej i niechętnie słuchają Radia Maryja. Poradziłam mu żeby włączył odbiornik bardzo cichutko i ograniczył się do słuchania modlitwy, a przede wszystkim do odmawiania Różańca, to Matka Boża na pewno sobie z nimi poradzi.

Jeden z pacjentów usunął się z sali, drugi zaś, który bardzo cierpiał – pozostał, ale odwrócił się do ściany. Miał on liczną rodzinę, która dzień i noc czuwała przy nim. Pewnego razu jego żona wyznała mi, że mąż nie wierzy i nie chce przyjąć sakramentu pokuty ani Komunii świętej. Prosiła o modlitwę, a szczególnie o Różaniec przy pomocy Radia Maryja.

Wieczorem mąż – na prośbę rodziny, która udała się na Mszę świętą – wzmocnił odbiór modlitwy różańcowej. Jeszcze tego wieczoru chory poprosił o księdza kapelana, wyspowiadał się i przyjął Komunię świętą wraz z sakramentem chorych. Podobno był bardzo radosny, rozmawiał serdecznie, nie narzekał. Rano już nie żył.

Nazajutrz, gdy odwiedziłam męża, usłyszałam od księdza kapelana: „No, panie Stanisławie, zdążyliśmy na czas ! ...” (Leontyna „To nie był przypadek” jw. – tam znajdziesz całość).



„Pewnego dnia otrzymałem telegraficzną wiadomość o ciężkiej chorobie mojej matki – wspomina nauczyciel - i natychmiast wybrałem się w daleką podróż do rodzinnych stron, lecz matki nie zastałem już przy życiu. Po pogrzebie, zabrawszy kilka drobnych pamiątek po matce, między innymi jej różańca, ruszyłem z powrotem, lecz przypadek zrządził, że na stacji, gdzie miałem się przesiąść, spóźniłem się na pociąg pośpieszny. W tej sytuacji byłem zmuszony zatrzymać się w hotelu na noc. Rankiem udałem się na stację i wykupiłem bilet, gdy naraz spostrzegłem, że zapomniałem zabrać ze sobą różańca, który zostawiłem na nocnym stoliku w pokoju hotelowym, gdyż przed zaśnięciem, odmówiłem jeszcze modlitwy na matczynym różańcu.

Wracać, czy nie wracać po zgubę ? – biłem się z myślami. W końcu jednak, jakby gnany wewnętrznym nakazem, pobiegłem z powrotem do hotelu, gdzie istotnie, w nie uprzątniętym jeszcze pokoju znalazłem zgubę. Dziś jeszcze widzę wzgardliwy uśmieszek kelnera, który nie mógł pojąć, że dla tak mało wartościowego przedmiotu jak różaniec, czyni się tyle zachodu.

Szybko pobiegłem na dworzec w nadziei, że jeszcze zdążę na pociąg. Niestety, już odjechał. Musiałem czekać na następny. Nazajutrz dowiedziałem się z gazety, że pierwszy pociąg, którym miałem jechać, wykoleił się. W katastrofie zginęło 16 osób, wielu zaś zostało rannych. I tak, różaniec matki uratował mi życie” (Ks.Jan Kornobis „U ołtarza Maryi” str. 59)


reprod. z „Niedzieli” nr 10/2006

„Szwagier mojego męża był ciężko chory. Choroba postępowała coraz bardziej, był słaby. Żona jego i bracia proponowali mu, aby poprosić księdza z olejami świętymi, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć i bardzo się złościł. Odwiedzałam tę rodzinę kilkakrotnie. Po pewnym czasie wzięłam medalik Matki Bożej, zawiązałam kokardkę z niebieskiej wstążeczki i poszłam do nich. Brat chorego był też i półgłosem zapytał jego żonę: "A jak z księdzem ?". Ona tylko ruchem głowy dała znak, że nie chce księdza, że nie daje się namówić. Wzięłam więc przygotowany medalik, pocałowałam, dałam do pocałowania choremu i przypięłam go do jego piżamy, następnie wzięłam różaniec.

Modliliśmy się wszyscy, chory też się modlił i cały czas trzymał rękę na medaliku. Po modlitwie wybrałam się do domu. Żona chorego wyszła za mną, a ja powiedziałam: "Teraz jest najlepsza chwila, niech brat jedzie po księdza". Chory się zgodził. Matka Boża pomogła. Jeszcze zabrali go do szpitala, a po paru dniach umarł. Ksiądz, który był u niego i odprawiał pogrzeb, w paru słowach pożegnania mówił o chorym, że zmarł jak katolik; ze w czasie spowiedzi obaj płakali. Dzięki Matuchnie Bożej i Różańcowi świętemu, niech dostąpi wiecznego odpoczynku” (Zofia z Żarowa „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Ojciec nasz w wieku 69 lat zachorował nieuleczalnie na nowotwór jelit. Rodzina wcześnie była przygotowana na najgorsze. Widać było, że śmierć powoli zbliża się. Ale w całym przebiegu choroby jeden mankament psuł całość sensu życia i cierpienia ojca: nie chciał przystąpić do Sakramentu Chorych, tłumacząc, że jeszcze nie umiera. Nikt z rodziny nie mógł mu przetłumaczyć.

Kiedy kolejny raz odwiedziliśmy ojca, w pewnej chwili zauważyliśmy, iż w chorobie ojca nastąpił moment krytyczny, kryzys agonalny: oczy stanęły kołem skierowane w sufit, usta otwarte, ręce opadły; dostał drgawek, stracił mowę i słuch. Zrozumieliśmy, że to już koniec. Zaczęliśmy odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego i gorąco prosić Boga o udzielenie łaski żalu oraz skruchy dla tej duszy.

Po odmówieniu koronki daliśmy ojcu do ucałowania krzyż misyjny. To, co się stało wtedy, przeszyło nas dreszczem. Ojciec (będąc nieprzytomny), odwrócił usta od krzyża; nastąpił nagły zwrot głowy w przeciwną stronę od krzyża. Zrozumieliśmy, że to jest sprawa szatana, że w tej chwili toczy się walka o duszę ojca. Opadły nam ręce, ale widząc obraz Matko Bożej Częstochowskiej nad łóżkiem ojca, poprosiliśmy Ją o pomoc i ratunek. I w tej chwili przyszła nam zbawienna myśl, by włożyć ojcu na szyję różaniec. Wkładamy go i co widzimy ? Wraca ojcu świadomość, budzi się jakby ze snu, powoli odzyskuje mowę i słuch, pyta nas, co się stało, gdyż on nic nie wie i nie pamięta.

A tymczasem młodszy syn przywiózł księdza, przed którym ojciec wyspowiadał się, pojednał się z Chrystusem i przyjął Go do swego serca. Żył jeszcze sześć dni, cierpiąc straszliwie, nie przyjmując żadnych pokarmów ani napojów. Cierpiał w milczeniu, ale na jego ustach było imię Jezusa i Maryi. I z tym skonał. Stwierdzamy to zdarzenie pod przysięgą”. (Z.L.S. z Mławy „Rycerz Niepokalanej” nr.10 (364) październik 1986).



„Było to w połowie września 1962 roku w Monachium. Zabrzęczał telefon na plebanii. Wezwanie ze szpitala do naszej parafii: trzeba zaopatrzyć na śmierć jakąś kobietę chorą na raka mózgu. Matka tej ciężko chorej zatelefonowała z Budapesztu z prośbą, aby sprowadzić księdza do jej córki. Chora jest stale nieprzytomna, więc powinienem wziąć ze sobą jedynie oleje święte.

Gdy kilka minut później wszedłem do pokoju chorej, mogłem stwierdzić – ku memu zaskoczeniu i radości – że była przytomna. Zdecydowanie jednak odmówiła – gdy ją o to zapytałem – wyspowiadania się i przyjęcia Komunii świętej. Wszelkie życzliwe zachęty okazały się bezskuteczne. Byłem doprawdy bardzo strapiony i chciałem już odejść z niczym, gdy nagle nastąpiła zmiana w usposobieniu tej, młodej jeszcze, kobiety. Okazało się teraz, że wyraźnie cieszy się z mojego przybycia i gdy jeszcze raz, nieco lękliwie, zadałem pytanie, czy nie mógłbym jej przynieść Zbawiciela, że to przecież stanowiłoby dla niej wielką łaskę i wzmocnienie, wyraziła na to zgodę.

Pełen radości niemal pobiegłem do naszego kościoła parafialnego, aby przynieść Najświętszy Sakrament. Z pewną obawą, czy zastanę pacjentkę w równie przytomnym stanie, szybko wracałem do jej pokoju. Dzięki Bogu ! Wciąż była świadoma i mogłem ją wyspowiadać, namaścić olejami świętymi i podać jej Ciało Pańskie. Ale zaledwie zakończyłem święte czynności, straciła świadomość i znowu zaczęła majaczyć. Trudno mi było to zrozumieć. W drodze powrotnej byłem pod dużym wrażeniem tego odczuwalnego zrządzenia Opatrzności i myślałem, że za tę kobietę musiał chyba ktoś bardzo się modlić, że akurat, w odpowiedniej chwili mogłem do niej przyjść i pogodzić ją z Bogiem.

Stan chorej pogarszał się i po kilku dniach zmarła... Czternaście dni później zabrzmiał dzwonek na plebanii. Znużona starsza pani chciała się widzieć z księdzem, który był z ostatnią posługą u jej córki. Była to matka zmarłej, która specjalnie przyjechała tutaj z Budapesztu, aby dowiedzieć się bliższych szczegółów. Gdy tylko weszła, poprosiła:

Proszę mi powiedzieć, czy to prawda, że moja córka była już nieprzytomna, gdy ksiądz do niej przyszedł ? Powiedziała mi to siostra w szpitalu. Jakże się ucieszyłem, gdy mogłem jej powiedzieć:

Nie, to było inaczej. Wprawdzie pani córka przez ostatnie chwile była prawie bez przerwy nieprzytomna – dlatego siostra powiedziała, żebym przyniósł tylko oleje święte – ale gdy byłem u niej, mogłem całkiem rozsądnie z nią rozmawiać i zaopatrzyć ją w sakramenty święte. Dopiero gdy dopełniłem pełnej posługi kapłańskiej, znowu straciła przytomność.

Kamień spadł mi z serca – wyszeptała przepełniona wdzięcznością i ulgą matka. Potem wyciągnęła z kieszeni duży, wytarty różaniec i powiedziała: - Przez osiemnaście lat modliłam się i ofiarowałam go za tę córkę. Pod koniec wojny uciekła z niemieckim żołnierzem z Węgier i przez nieszczęśliwe małżeństwo, zerwała też całkowicie z Kościołem. Bardzo niepokoiłam się o nią, ale teraz już wiem, że została ocalona.

Ta dobra matka pożegnała się, dziękując wylewnie, uspokojona, aby wkrótce znowu wrócić do ojczyzny. Dla mnie zaś, było to jeszcze jedno potwierdzenie, że człowiek, za którego ktoś wiele się modli – nie zginie”.(„Przedziwne świadectwa” str. 31 – patrz: Bibliografia).


reprod. z „Niedzieli” nr 5/2014

„Jestem jedynym synem moich rodziców. Mój ojciec, którego bardzo kochałem, bo był dobrym, cierpliwym człowiekiem i prowadził życie chrześcijańskie; od czasu, kiedy stał się masonem w londyńskim City, odrzucił formalną wiarę w Chrystusa i zaczął krytykować Kościół katolicki... [Tak więc], mój kochany ojciec umierał, odrzucając Chrystusa i Kościół. Stało się to rok po wydaniu przeze mnie wspaniałej książki Johnstona, która zainspirowała nas do codziennego odmawiania Różańca w intencji zbawienia mego ojca.

Matka Boża zabrała moje łzy i obawy, ojciec mój umarł bowiem 25 marca 1981 r., że tak powiem, w Jej ramionach. Gorąco w to wierzę. A po jego śmierci znalazłem w jego biurku, pod dokumentami masońskimi duży różaniec, taki, jaki noszą zakonnicy, oraz prosty, drewniany krucyfiks. Przechowuję je do dziś jak najcenniejszy skarb, ale to nie ja je tam włożyłem. Więc kto ? Nie dowiem się tego w tym życiu, ale tego szczegółu nie muszę wiedzieć, bo piękne okoliczności śmierci mego ojca zapewniają mnie, że Matka Boża przyszła, by ocalić jego duszę. Stało się to w odpowiedzi na nasz codzienny Różaniec, w którym błagaliśmy Ją, by modliła się za niego i za nas, biednych grzeszników, "teraz i w godzinę śmierci naszej". (z rozmowy Wincentego Łaszewskiego z Timothym Tindal-Robertsonem, światowej sławy autorytetem fatimskim „Nasz Dziennik” 13 maja 2002, Nr 110 (1303).



„O swoją mamę bałam się zawsze. Rodzice nie żyli ze sobą dobrze. Ojciec pil, czasem awanturował się, więc miałam obawy, że w takich sytuacjach może wydarzyć się coś złego. Nawet gdy wyszłam za mąż, lęk ten nigdy mnie nie opuszczał.

Mama chorowała na serce, w przeszłości miała dwa zawały. W listopadzie 2002 roku doszło do trzeciego. Od dawna dużo się modliła, chodziła do kościoła, przyjmowała Komunię świętą... Miała sześćdziesiąt pięć lat, kiedy w styczniu 2003 roku dostała czwartego zawału i znalazła się w szpitalu. Mój lęk o jej życie był nieopisany. Modliłam się na różańcu i odmawiałam Koronkę do Miłosierdzia Bożego, prosząc Pana Jezusa i Matkę Bożą o zdrowie dla niej. Jednak mimo zabiegów lekarskich na oddziale intensywnej terapii przez prawie półtora tygodnia mama umierała. Jej stan był bardzo ciężki...

Odchodziłam od zmysłów, nie mogłam normalnie zajmować się domem, dziećmi, codziennymi obowiązkami. Ale nie wypuszczałam różańca z rąk w dzień i w nocy, prosząc Boga o cud uzdrowienia. W Dniu Chorych udałam się do kościoła... gdzie w grupie odnowy w Duchu Świętym tego dnia odbywały się modlitwy za chorych i w ich intencji sprawowana była Msza święta... Kiedy lekarz poinformował nas telefonicznie, że stan mamy jest krytyczny i nie wiadomo, czy przeżyje jeszcze noc, uprosiłam lekarza o zobaczenie mamy. Gdy weszłam na salę szpitalną, nie poznałam jej. Była już nieprzytomna, opuchnięta, miała czarne końcówki palców. Była też zimna, obłożona lodem z uwagi na wysoką temperaturę. Wiedziałam, że to już koniec.

Zabrałam ze sobą z domu tylko różaniec i obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Przez cały czas modliłam się Koronką do Najświętszych Ran Pana Jezusa i dotykałam mamę tym obrazkiem. Byłam bardzo spokojna, a modlitwa nie schodziła z moich ust. Pan nie uzdrowił mojej mamusi. Zmarła, kiedy obie z siostrą byłyśmy przy niej. I choć dobry Bóg nie uzdrowił mamy, jak Go prosiłam, to wlał w moje serce tyle pokoju, jak nigdy dotąd. Widać modlitwa przygotowała mnie na tę smutną chwilę. Myślę, że ten różaniec, którego nie wypuszczałam z rąk, pomógł mi w ten bardzo trudny czas. Pan dał mi moc i łaskę potrzebną, by powiedzieć "tak" Jego woli” (Halina z Warszawy „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).



„Wychowałam się w rodzinie obojętnej religijnie i właściwie do chwili zamążpójścia (w osiemnastym roku życia) o Bogu wiedziałam tyle, ile zdołałam się nauczyć na lekcjach religii do czasu przyjęcia Pierwszej Komunii świętej. W młodości jako żona i matka nadal byłam daleka od Boga wiodąc życie tak, jakby Go w ogóle nie było. Dopiero śmierć mojej ukochanej matki wstrząsnęła mną tak mocno, że musiałam otworzyć swe serce, wylewając z niego potoki goryczy, żalów i tęsknoty. Wtedy zrozumiałam, że właściwie to ja swojej mamie jestem dłużna miłość i dobro, którego dotąd ode mnie niewiele zaznała. Płakałam nad jej zwłokami samotnie i w pewnym momencie usłyszałam własne słowa: "Mamusiu, wybacz mi. Już nic dla Ciebie nie mogę zrobić". I wtedy stała się rzecz dla mnie dziwna. W sercu usłyszałam wyraźny głos: "Ależ możesz ! Możesz odmawiać codziennie jedną dziesiątkę Różańca przez trzy lata".

Nie umiałam modlić się na różańcu, nie miałam nawet różańca. Ten od Pierwszej Komunii świętej dawno gdzieś się zapodział. Ale postanowiłam, że dopóki nie kupię sobie gdzieś różańca i nie poświęcę go (wiedziałam, że ma być poświęcony) będę co dzień odmawiać za moją zmarłą mamę jedną dziesiątkę Różańca na... palcach.

To był pierwszy przewrót w moim życiu. Niby żyłam jak dawniej, ale jakaś potężna siła "upominała się" we mnie co dzień o tę modlitwę. I choćbym nie wiem jak była zmęczona, przed snem odginałam za każdym "Zdrowaś Maryjo" palec u rąk i wiernie wypełniałam Moje przyrzeczenie, jakie złożyłam nad trumną swojej matki. Rzeczywiście, ta moja dziwna modlitwa trwała trzy okrągłe lata. W międzyczasie nawróciłam się i zaczęłam inaczej myśleć i żyć. Widziałam to po sobie, ale i moi znajomi również zauważyli tę zmianę.

Początkowo byli jakby mną zawstydzeni, zdziwieni, a potem zaczęli powoli odsuwać się ode mnie jak od kogoś, kto ma coś nie tak w głowie. Nie zrażałam się tym, chociaż było mi przykro. Słyszałam wiele żartów i docinków na mój temat, jednak to, co przeżywałam w sercu, było mi milsze i silniejsze od wstydu i upokorzeń, jakich doznawałam, często nawet od najbliższych... Dziś, patrząc z perspektywy czasu na swoje życie, wiem, że nie wytrzymałabym tych krzyży gdyby nie Różaniec, do którego odmawiania przywykłam jak do powszedniego chleba. Wiele też było zwycięstw różańcowych w mojej najbliższej rodzinie, które graniczą prawie z cudem... Różaniec, to moja jedyna broń przed lękiem, jedyne lekarstwo na dolegliwości, których życie mi nie szczędzi. Bóg te dolegliwości "bierze na siebie", dając mi swoją moc, dzięki której trwam... Różaniec, to bukiet kwiatów, jaki co rano ofiaruję z radością najlepszej z Matek, na powitanie dnia... Nie wiem, czy pomogłam mojej mamie, Bóg to wie, ale wiem na pewno, że pomogłam sobie” (Wiesława z Grudziądza „Zwycięstwo przychodzi przez Różaniec” – patrz bibliografia).

Owoce modlitwy różańcowej

Pierwsze lata życia małżeńskiego Jennifer i Gene’a Borgstahlów z miejscowości Toledo w stanie Ohio (USA), przypominały amerykański sen, czyli szczęśliwe życie z ukochaną osobą, w gronie przyjaciół, w zdrowiu i w dostatku finansowym. Mieli to wszystko od początku wspólnej drogi, gdyż Gene był wprawdzie młodym, ale bardzo zdolnym pracownikiem i szybko dał się poznać jako wspaniały adwokat, co od początku kariery zawodowej przynosiło mu duże dochody. Małżonkowie potrafili być wdzięczni Stwórcy.

Wychowani w tradycji katolickiej pragnęli przekazać wiarę swoim dzieciom, a planowali liczne potomstwo. Niestety, mijały lata a potomka nie było. Diagnozy medyczne potwierdzały poważne przeszkody zdrowotne, które uniemożliwiały poczęcie dziecka. Kosztowne próby leczenia nie przyniosły oczekiwanych efektów. Borgstaghlowie nie tracili jednak nadziei i jednogłośnie odrzucali proponowaną przez lekarzy metodę zapłodnienia in vitro. Ufając Bogu, oczyma wiary starali się odczytywać to trudne doświadczenie. Obroną przed zwątpieniem była codziennie odmawiana modlitwa różańcowa.

Nadszedł rok 2000. Małżonkowie pojechali na wycieczkę do Rosji. Tam dowiedzieli się o katastrofalnej sytuacji licznych domów dziecka, w których sieroty przebywały w godnych pożałowania warunkach. Po odwiedzinach w jednym z takich miejsc zrozumieli, że Pan Bóg dał im znak. Zdecydowali się zaadoptować czworo dzieci, rodzeństwo. Wyjątkowo szybko, bo zaledwie rok po rozpoczęciu procedur prawnych otrzymali pozytywną decyzję.

Wiosną 2001 roku, dotychczas cichy dom państwa Borstaghlów zaczął tętnić życiem. Po piętnastu latach małżeństwa, Jennifer i Gene zostali rodzicami 5-letniego Michaela, 3-letnich bliźniaczek Margaret i MacKenzie oraz kilkumiesięcznego Maxa. Wydawało się, że radość adopcyjnych rodziców sięgnęła szczytu. Jednak Bóg okazał się nieskończenie bardziej hojny. Jak wielkie było zaskoczenie Jennifer, gdy kilka miesięcy później odkryła, że... jest w ciąży. Mimo ostrzeżeń lekarzy spodziewających się u noworodka zespołu Downa – 42 letnia kobieta urodziła zdrową córeczkę, którą z wdzięczności do Matki Bożej nazwała imieniem Mary...

Źródłem mocy do budowania szczęścia w rodzinie Borstaghlów jest wspólna modlitwa różańcowa. Modlą się tam wszyscy. Urzekająca jest postawa najmłodszej, pięcioletniej Mary, która nie tylko pięknie odmawia Modlitwę Pańską i Pozdrowienie Anielskie, ale w ogóle nie widać u niej żadnych oznak znużenia długością modlitwy... W niedługim czasie Jennifer i Gene rozeznali, że ich miłość rodzicielska pragnie dać z siebie jeszcze więcej. W 2009 roku zaadoptowali kolejne dzieci z Rosji: 6-letniego Mateusza, 4-letniego Daniela i 2-letniego Marka Karola” (wg ks.Tomasza Bielińskiego „Różaniec” nr 6/2013 – tam znajdziesz całość).

***

Świadectwa licznych łask różańcowych zamieszczane są w każdym numerze miesięcznika „Różaniec”, natomiast w każdym numerze kwartalnika „Królowa Różańca Świętego”, można znaleźć świadectwa łask otrzymanych dzięki odmawianiu nadzwyczaj skutecznej nowenny Pompejańskiej, która nazywana jest „nowenną nie do odparcia”.

„Moc różańca jest nieopisana” (Sługa Boży Fulton John Sheen).



„Za otrzymane łaski jest wielka odpowiedzialność. Nie wolno być dla Mojego ziarna opoczystą glebą przy drodze, ale żyzną, stokrotny plon przynoszącą. Przygotowujcie ją, tę glebę: użyźniajcie cnotami, umartwieniem, pokutą, cierpieniem w cichości, w cierpliwości, w miłości, a nade wszystko przygotowujcie ją Różańcem, a będę w nią wsiewała Moją wolę, Moje rozkazy, Moją potęgę i opiekę, Moją macierzyńską, pełną troski miłość. Obyście w czas pojęli to działanie Różańca jakim jest przygotowanie terenów na przyjmowanie ziarna Moich łask i ich plonowanie” (MB do Barbary Kloss).

wróć do strony głównej