wróć do strony głównej


EGENDY, OPOWIEŚCI I OPOWIADANIA RÓŻAŃCOWE



„Są trzy rodzaje wiary, z jaką należy podchodzić do różnych opowiadań: w fakty opowiadane przez Pismo Święte, mamy wierzyć WIARĄ BOSKĄ; w opowiadania świeckie zgodne z rozumem i napisane przez dobrych autorów, mamy wierzyć WIARĄ LUDZKĄ; w opowiadania pobożne przytaczane przez dobrych autorów i nie przeciwne rozumowi, wierze i dobrym obyczajom, chociaż mają w sobie coś nadzwyczajnego - mamy wierzyć WIARĄ POBOŻNĄ.

Jestem zdania, że nie trzeba być ani zbyt łatwowiernym, ani zbytnio krytycznym, ale we wszystkim trzeba utrzymać złoty środek, jeżeli chce się odkryć, gdzie na pewno jest prawda i cnota. Jednak wiem również, iż tak, jak miłość wierzy łatwo w to, co nie jest przeciwne wierze i dobrym obyczajom... tak pycha prowadzi do odrzucenia prawie wszystkich faktów chociaż są stwierdzone, pod pretekstem, że nie czyta się w nich w Piśmie Świętym” (św.Ludwik Maria Grignion de Montfort „Przedziwny sekret Różańca Świętego”).



„Już w czasach starożytnych i średniowiecznych legendy krążące z ust do ust i przepisywane przez pracowitych kopistów, pełniły rolę upowszechniania prawd religijnych i moralnych oraz kreowania mody na pewne zachowania. Kształtowały postawy rycerskie, tworzyły obraz sprawiedliwego króla, miłosiernej niewiasty, pokornego i bogobojnego chłopa. One też leżały u źródeł popularności ruchów religijnych. To w dużej mierze dzięki rozpowszechnieniu przez Alana de Rupe legendy o św.Dominiku, Różaniec podbił w XV wieku Europę.

Istnieje wiele pięknych legend i opowieści różańcowych. Czy należy uważać je za opowiadania, wprawdzie budujące, ale nieprawdziwe ? Oczywiście nie, bowiem poza pięknem przekazują one wielką mądrość... i właśnie dlatego mają w sobie coś z prawdy nawet jeśli nie wiążą się z żadnym historycznym faktem...

Cel różańcowej legendy jest przejrzysty: uczy odmawiania modlitwy, w której Matka Najświętsza znajduje szczególne upodobanie, natomiast czciciel Maryi, który odmawia Różaniec, słyszy obietnicę, że uzyska pomoc Matki Bożej w sprawach duszy i ciała, przede wszystkim zaś w osiągnięciu wiecznej szczęśliwości. Jeśli legenda opowiada o cudzie, nie jest on niczym innym, jak potwierdzeniem tego maryjnego zapewnienia” (Wincenty Łaszewski).

LEGENDY

Zanim modlitwa różańcowa przyjęła znaną nam wszystkim postać, już w pierwszym tysiącleciu popularne było wielokrotne powtarzanie tego samego wersetu „z Psalmów czy innych ksiąg Pisma Świętego w charakterze modlitwy lub medytacji” (R.Scherschel) – jako modlitwy ciągłej. Najpierw, przez wieki, odmawiano takie modły na chwałę Bożą, a potem na cześć Najświętszej Maryi Panny. Oto „jedno z najstarszych na Zachodzie świadectw [tego rodzaju] prywatnej modlitwy „Zdrowaś Maryjo”, które wiąże się ze świętym biskupem Ildefonsem z Toledo († 667).

Biskupowi, który odznaczał się żarliwą czcią do Matki Bożej i bronił Jej dziewiczości przeciw głosicielom błędnych nauk, Maryja ukazała się w wigilię święta Wniebowzięcia, w otoczeniu orszaku świętych dziewic. "Biskup natychmiast padł na kolana i zaczął powtarzać Jej ów wiersz Pozdrowienia anielskiego, mówiąc po wiele razy: «Zdrowaś Maryjo, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławionaś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona«. I tan właśnie wiersz powtarzał nieustannie, wciąż na nowo, jak długo trwała Jej obecność".



Na początku drugiego tysiąclecia ustawiczna modlitwa polegająca na wielokrotnym powtarzaniu Pozdrowienia Anielskiego cieszyła się dużą popularnością w klasztorach i pustelniach. Zachowały się przekazy mówiące np. o tym, że zmarły w roku 1140 eremita Aybert z Hannegau odmawiał sto pięćdziesiąt "Zdrowaś Maryjo" dziennie. Nie był on z pewnością jedynym, ale ludzi świętych zawsze chciano naśladować, „by modlić się możliwie jak najwięcej. Jak najdłużej i bez przerwy... I tak, od XI wieku, zarówno pośród mnichów jak i świeckich, zaczynają się mnożyć świadectwa prywatnego odmawiania i częstego powtarzania "Zdrowaś Maryjo". Oto jedno z takich świadectw pochodzących z roku ok. 1090, które sto lat później spisał mnich i kronikarz Herman z klasztoru św.Marcina z Tournai:

„Teodoryk, małżonek hrabiny Ady z Avesnes w Hannegau, zniszczył w wyprawie wojennej między innymi dwa klasztory. Pewien przebywający w podróży pobożny pustelnik miał potem następujące widzenie: Oto święte patronki zniszczonych klasztorów klęczały przed siedzącą na tronie Matką Bożą, błagając o pomstę. Najświętsza Panna odpowiedziała im jednak: "Darujcie mu i nie róbcie mi przykrości, bo nie chcę go teraz karać. Jego małżonka hrabina Ada, służy mi w sposób, który tak bardzo mnie zobowiązuje, że ani jej, ani jej mężowi nie może stać się żadna krzywda". Kiedy święte dopytywały, jaka to służba, Maryja odpowiedziała: "Oddaje mi codziennie sześćdziesięciokrotnie owo "Anielskie Pozdrowienie", które na ziemi było przyczyną mej radości. Dwadzieścia razy rozciągnięta na ziemi, dwadzieścia razy na kolanach i dwadzieścia razy na stojąco; czy to w kościele, czy w swej komnacie, czy w jakimś ukrytym miejscu, powtarza mi słowa: "Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc Twojego łona”.

Źródłem powyższych legend jest książka: Rainera Scherschela „Różaniec modlitwa Jezusowa Zachodu” – patrz bibliografia.


reprodukcja z: www.parafiajedlownik.katowice.opoka.org.pl

Z czasem ilość odmówionych „Zdrowasiek...” coraz bardziej rosła. Jedni musieli je odmawiać jako pokutę nałożoną po spowiedzi, inni czynili to z własnej woli, chcąc jak najbardziej przypodobać się Matce Bożej, a jeszcze inni, najbardziej uduchowieni, odmawiali je z miłości do Maryi, oddając Jej należną cześć, właśnie przez tę modlitwę.

„W XII wieku praktyka odmawiania stu pięćdziesięciu "Zdrowaś Maryjo" była już tak silna, że powstały liczne legendy promujące nową pobożność. Z upływem lat coraz liczniejsze grono wiernych zwracało się do Matki Bożej słowami "Zdrowaś Maryjo"; ludzie zaczęli rywalizować ze sobą, kto odmówi więcej "Pozdrowień Anielskich". Byli nawet tacy, którzy codziennie powtarzali tysiąc "Zdrowaś Maryjo". Wiemy na przykład o bracie Romeo z zakonu kaznodziejskiego, mnichu współczesnym świętemu Dominikowi, że codziennie odmawiał na klęcząco tysiąc "Zdrowaś Maryjo", a odmawianie modlitwy liczył na pokrytym supłami sznurze. Z kolei błogosławiona Małgorzata Węgierska, dominikanka, odmawiała tysiąc "Zdrowaś Maryjo" w wigilię każdego maryjnego święta. Podobnie czyniła Ida z Löwen. Natomiast błogosławiona Benvenuta Briani codziennie odmawiała tysiąc, w niedzielę dwa tysiące, a w święto Zwiastowania – trzy tysiące Pozdrowień anielskich... W Brytyjskim Muzeum w Londynie jest przechowywany manuskrypt, zawierający bardzo rozpowszechnioną w średniowieczu legendę o pewnej mniszce imieniem Eulalia i otrzymanym przez nią upomnieniu od Matki Bożej. Oto treść tej legendy”:

„Tej to Eulalii ukazała się Matka Najświętsza, która przemówiła do niej następującymi słowami: "Nie lękaj się, moja córko, spotkania z Matką, której w każdą sobotę oddajesz cześć całym sercem. Upominam cię jednak, że jeśli chcesz, aby twoje nabożeństwo do mnie przyniosło ci korzyść, a przeze mnie było chętnie przyjmowane, nie wymawiaj w przyszłości słów "Ave Maryja" tak pośpiesznie. Pozwól, że powiem ci, kiedy witasz mnie słowami "Anielskiego Pozdrowienia", moje serce napełnia się radością szczególnie wtedy, gdy spokojnie i powoli wypowiadasz słowa "Dominus tecum" (Pan z Tobą). Przyjemność, jaką w nich znajduję, jest większa niż są w stanie wyrazić moje słowa. Wydaje mi się, że znowu czuję w sobie mojego Syna, który zechciał łaskawie stać się człowiekiem i narodzić się ze mnie dla zbawienia grzeszników. Jak wtedy przeżywałam niewypowiedzianą radość, tak samo czuję ją i teraz, kiedy w "Anielskim Pozdrowieniu" mówisz do mnie słowa "Dominus tecum".

Słysząc to, służebnica Chrystusowa została napełniona niewypowiedzianą radością i w zamian za to miłosierne pocieszenie, i napomnienie pełne łagodności, ofiarowała swej najsłodszej Matce nieskończone dziękczynienia i wielorakie modlitwy. A wówczas Matka wszelkiego stworzenia, odszedłszy od niej, powróciła do chwały w niebie, gdzie, jak wierzymy, pozostaje z Synem na wieki.

Siostra ta, chcąc, aby odtąd jej modlitwy były milsze Matce Bożej, a dla niej samej bardziej pożyteczne, postanowiła natychmiast je skrócić. Dotąd bowiem miała w zwyczaju, by każdego dnia z miłości do Matki Najświętszej powtarzać "Ave Maryja, gratia plena , Dominus tecum" tyle razy, ile, jak słyszała, jest Psalmów w "Psałterzu". Aby odmówić je wszystkie, musiała wypowiadać słowa "Pozdrowienia Anielskiego" szybciej, niż należało. Teraz, napomniana przez Matkę naszego Pana, zrezygnowała z odmawiania dwóch trzecich tego, co mówiła dotychczas, a pozostałe modlitwy wypowiadała z wielką uwagą”.

Źródło: Łaszewski Wincenty opr. „Legendy i opowieści różańcowe” oraz Rainer Scherschel „Różaniec modlitwa Jezusowa Zachodu” – patrz bibliografia.



O TYM, JAK NAJŚWIĘTSZA PANNA NAUCZYŁA ŚWIĘTEGO DOMINIKA ODMAWIANIA RÓŻAŃCA

„Święty Dominik († 1221) tak bardzo kochał Matkę Bożą, że gotów był oddać za Nią i życie i krew. Wszystko co czynił dla Niej wydawało mu się niewystarczające. Prosił Ją więc z całego serca, by nauczyła go jak się modlić do Niej:

„Panno Najświętsza – błagał nieustannie – nie wystarczają mi najpiękniejsze nawet modlitwy, jeśli nie są osłodzone Anielskim Pozdrowieniem”. I Matka Boża wysłuchała go. Pewnego razu gdy modlił się w kaplicy ujrzał NMP, która prowadziła za sobą trzy królowe. Każda królowa zaś wiodła za sobą orszak, a w każdym orszaku było 50 dziewic. „Oto sposób, które daje Trójca Święta dla odrodzenia świata” – rzekła Maryja do Dominika. „Pozdrowienie Anielskie jest treścią i podstawą Ewangelii i zbawieniem dla każdej duszy. Ucz ludzi odmawiać je, ale z rozważaniem życia Jezusa i życia mojego” Potem wyjaśniła co mają przedstawiać trzy królowe i ich orszaki: pierwsza – ubrana w białe szaty – przedstawia tajemnice radosne życia Maryi, druga – ubrana w szaty czerwone jak krew – symbolizuje Mękę Pana naszego, która mieczem boleści przeszyła duszę Matki Najświętszej, a trzecia – ubrana w złocie – to słaby odblask chwały Zmartwychwstałego, w której NMP ma swój udział. „Jak będziesz odmawiał Pozdrowienie Anielskie, to każdy dziesiątek przeplataj Modlitwą Pańską, która zawiera prośbę o wszelkie dobra doczesne i wieczne”.

Tak Maryja uczyła Dominika odmawiać Różaniec i w takiej postaci dotarł on do naszych czasów. Jedyna zmiana wprowadzona została przez papieża św. Piusa V, dominikanina. Nie była to zresztą zmiana w pełnym tego słowa znaczeniu. Papież zatwierdził oficjalnie formę Różańca, w której do Pozdrowienia Anielskiego dodano „drugą część zdrowaśki” (od słów Święta Maryjo...), a więc uznał taką jego formę jaką odmawiamy do dzisiaj Było to uprawomocnienie zwyczaju modlitewnego, który już od kilkuset lat trwał w Kościele” (Maria K.Kominek Ops http://www.krajski.com.pl/rosary.htm).


reprod. ze strony: http://dastudnia.pl/dominik.php

Nie od razu imię Jezus zostało włączone do odmawianego Pozdrowienia Anielskiego. O szczegółach z związanych z włączeniem imienia Pana do modlitwy różańcowej można przeczytać pod zakładką CO TRZEBA WIEDZIEĆ O RÓŻAŃCU ŚWIĘTYM. A tutaj zapoznajmy się z legendą o pewnym mnichu, który szczególną czcią obdarzał to imię:

„Jest w zakonie kaznodziejskim brat imieniem Walter z Meisenburga, mąż szlachetny i wielce pobożny, który opuścił swoją prebendę przy kościele katedralnym w Trewirze oraz inne posiadłości. W szesnastym roku życia wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego i osiągnął tak wysoki stopień pobożności i wiedzy, że w wielu domach był przeorem, a w zakonie wybornym lektorem. Ten został z wielkim naleganiem wezwany przez jednego z książąt Rzeszy i przybył, aby radzić o jego zbawieniu i wysłuchać jego spowiedzi.

W noc przed tą spowiedzią spał ze mną w tym samym domu i sypialni. Wśród ciszy nocnej zaczął nagle wołać we śnie: "Niech będzie pochwalony Jezus, owoc żywota Twojego !". Kiedyśmy to usłyszeli, zdziwiliśmy się i uradowali zarazem. Z nastaniem ranka poszedłem po kryjomu do tego brata i spytałem go, cóż mógł takiego śnić, że wołał tak głośno. Odpowiedział mi: "Od wielu lat mam w zwyczaju, aby do "Pozdrowienia Anielskiego" dodawać imię Jezus, tak że mówię: "I błogosławiony jest Jezus, owoc żywota Twojego". I oto zdarzyło się tej nocy, że nikczemny nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, pełen zawiści o zbawienie księcia, którego właśnie miałem wyspowiadać, poddawał mnie udrękom. Głosem pełnym lęku wydobyłem jednak z siebie owo zwykłe swoje pozdrowienie i kiedy je wymawiałem, diabeł odszedł ode mnie”.

Źródło: Rainer Scherschel „Różaniec modlitwa Jezusowa Zachodu” – patrz bibliografia).

RÓŻANIEC – WIENIEC Z RÓŻ DLA MARYI

„Caesariusz Heisterbach (+1240) wspomina w swych pismach o tym, że pewien zakonnik z opactwa w Himmerod k. Trwiru, miał zwyczaj codziennie odmawiać 50 "Ave Maria" przed głównym posiłkiem. Te 50 "Ave Maria" otrzymało w XIII wieku imię rosarium - Różaniec. Dowodem na to jest pewne opowiadanie z drugiej połowy XIII w. pochodzące z tradycji cysterskiej. Należało ono do tak zwanego Starego Pasjonału, jednego z najwcześniejszych zbiorów legend. Oto jego treść:

„W pewnym mieście żył uczeń, któremu stworzono wszelkie warunki do nauki. Jednakże lenistwo i brak zainteresowania sprawiły, że mimo surowej nauczycielskiej chłosty, nie nauczył się niczego. W głowie miał tylko światowe zachcianki. Przy całym swym zepsuciu, przyswoił sobie jednak i zachował chwalebny zwyczaj, aby na cześć Najświętszej Maryi Panny każdego dnia wić wieniec na Jej statuę i zdobić nim Jej głowę. Jeśli na przykład w śnieżną zimę nie znajdował kwiatów, tak długo szukał i odgrzebywał śnieg, aż znalazł dość zieleni, ażeby uwić wianek.

Idzie do swej figury, naszej Pani Maryi, ziele natnie, wieniec złoży i na głowę Maryi włoży: "Pani, mało dobrego we mnie, ale każdego dnia niech tyle zrobię – wianek uwiję Tobie". I oto zdarzyło się, że odczuł w sobie poruszenie łaski oraz chęć wstąpienia do klasztoru. Wszyscy najbliżsi i przyjaciele doradzali mu to i pomogli, aby został przyjęty przez szarych mnichów, cystersów.

Żył tam jak inni, według ścisłej reguły, ku swemu zadowoleniu. Aż pewnego dnia przechodził obok statuy Najświętszej Panienki i przypomniał sobie tak miły niegdyś, a tak zaniechany zwyczaj. Życie klasztorne nie pozwalało bowiem szukać codziennie kwiatów i zieleni dla uwicia wieńca. Zasmuciło go to tak bardzo, że już myślał, aby opuścić klasztor. Jednakże pewien stary mnich, któremu zwierzył się ze swej troski, wskazał mu sposób, w jaki mógłby codziennie uwijać i nakładać Matce Bożej wieniec o wiele milszy, niż można to uczynić z kwiecia i zieleni.

"Jeśli chcesz życiem nowym cieszyć Maryję Królową, z szlachetnych czynów wianek w każdy dzień niech dostanie. Wplataj weń słowa chwały, ślubuj i bądź w tym stały, że do końca już dni swoich, gdy reguła ci pozwoli, po pięćdziesiąt "Zdrowaś Maryjo" codziennie odmawiać będziesz. To już będzie cały wieniec, który Ona bardziej ceni niźli lilie, niźli róże". Młody mnich z radością przyjął zwyczaj poświęcania Matce Bożej codziennie – zamiast wieńca z kwiatów czy zieleni – pięćdziesięciu "Zdrowaś".

Błogosławieństwo Boże nie kazało długo na siebie czekać, bo mnich wzrastał w cnocie i dzielności, i zyskiwał uznanie pośród braci tak dalece, że pewnego dnia otrzymał od opata polecenie odbycia podróży w sprawach zakonu. Po drodze zsiadł z konia na leśnej polanie, całej w przepychu lata, aby zmówić swoje codzienne pięćdziesiąt "Zdrowaś". Dwóch rozbójników upatrzyło sobie jego konia i skrycie za nim podążyło, aby w zaroślach przy sprzyjającej okazji, obrabować.

Kiedy mnich zaczął się modlić, zbójcy ujrzeli szlachetną Panią, która zrywała z jego ust jedną różę po drugiej, następnie ułożyła je w jeden wspaniały wieniec z pięćdziesięciu róż, po czym włożyła go sobie na głowę i znikła.

Gdy zbójcy napadli na mnicha, by zabrać mu konia, chcieli się dowiedzieć, kim była ta piękna pani. Mnich nic jednak o niej nie wiedział, ponieważ tylko oni sami widzieli tę cudowną postać. W końcu pojął, co się stało – to Najświętsza Maryja Królowa dała znak. Pełen radości oddał chwałę Jej i Bogu. Potem wyjaśnił wszystko zbójcom i opowiedział im o łasce Chrystusa, która stała się jego udziałem i wyrwała go z grzechu, podobnie jak teraz winna ich nawrócić.

Po tych słowach i cudownym znaku, zbójcy zastanowili się nad sobą i ogarnięci skruchą, nawrócili się. Towarzyszyli mnichowi do klasztoru, po czym sami stali się dobrymi i pobożnymi braćmi”.

Źródło: Rainer Scherschel „Różaniec modlitwa Jezusowa Zachodu” – patrz bibliografia).

Patrz także w CIEKAWOSTKACH RÓŻAŃCOWYCH - „Różańcowe zwycięstwo Dürera

RÓŻANIEC DO SIEDMIU RADOŚCI MATKI BOŻEJ



„Nabożeństwo „Różańca do siedmiu Radości Matki Bożej” powstało na początku XV wieku w środowisku franciszkańskim. Związana jest z nim piękna historia młodego nowicjusza Jakuba de Coronis, który wstąpił do zakonu franciszkanów ze względu na miłość do Matki Bożej.

W domu rodzinnym zawsze stroił wieńcami świeżych kwiatów obraz Bogarodzicy. Kiedy w nowicjacie nie miał do tego sposobności, postanowił opuścić klasztor i powrócić do domu rodzinnego, do dawnych praktyk związanych z nabożeństwem do Najświętszej Maryi Panny. Po podjęciu tego zamiaru ukląkł jeszcze do modlitwy, wtedy stanęła przed nim Maryja i przemówiła tymi słowami: „Synu mój, nie smuć się, że w tej klasztornej ciszy i cofnięciu od świata, nie możesz ofiarować mi kwiatów. Chcę cię pouczyć, w jaki sposób będziesz mógł zamiast tych tak bardzo łatwo więdnących kwiatów ofiarować inne, powstałe z pobożnych modlitw, a szczególnie z tej, którą mnie Anioł pozdrowił. Odmów dziesięć razy „Pozdrowienie Anielskie” i raz „Modlitwę Pańską” na pamiątkę tej radości, jakiej doznałam przy wcieleniu Syna Bożego. Potem odmów drugi raz to samo, na pamiątkę tej radości, jakiej doznałam, kiedy odwiedziłam Elżbietę. Po raz trzeci powtórz to na pamiątkę owej nieskończonej radości, jakiej doznałam w chwili, kiedy bez boleści porodziłam Boskiego Syna. Po raz czwarty pozdrów mnie tak samo na pamiątkę radości, jakiej serce moje doznało, kiedy moją dziecinę Jezus, królom do uwielbienia oddałam. Po raz piąty pozdrów mnie dziesięć razy „Pozdrowieniem Anielskim”, przypominając mi ową nie do opisania radość, kiedy odnalazłam Dziecię Jezus, które tak długo i w gorzkim bólu szukałam. Po raz szósty – na pamiątkę chwalebnego zmartwychwstania Syna mojego. A w końcu, po raz siódmy pozdrów mnie z tą samą czcią na pamiątkę tej słodkiej i niewypowiedzianej radości, która się stała moim udziałem, kiedy zostałam wzięta do nieba”.

Po tych słowach Jakub został uwolniony od pokusy opuszczenia klasztoru i zaraz rozpoczął praktykowanie wskazanego pobożnego ćwiczenia. Jak podaje legenda, mistrz nowicjatu pewnego razu ujrzał, jak anioł brał przecudnie piękne róże i jedną po drugiej nawlekał na nitkę, a po każdej dziesiątce róż, wkładał złotą lilię. Tak powtarzało się siedem razy. Potem połączył to wszystko w wieniec i włożył na głowę młodzieńcowi, który klęczał zatopiony w modlitwie. W taki sposób zrodziło się nabożeństwo, które praktykował już święty Bernardyn ze Sieny i które w Polsce rozpowszechnił franciszkanin błogosławiony Władysław z Gielniowa. Do dzisiaj w zakonie franciszkańskim nie tylko pamięć, ale i praktyka rozważania siedmiu radości Matki Najświętszej jest zachowana” (o.Bogdan Kocańda OFMConv „Rycerz Niepokalanej nr 6(553) z 2002 r.)

O SPALONYM WOTYWNYM KOŚCIELE

Wśród rozlicznych różańcowych legend znajdują się i takie, które piętnują niewłaściwe postawy czcicieli Matki Najświętszej i Jej ulubionego nabożeństwa. Legendy te wymieniają kary, które spadają na tych, którzy próbują nadużywać mocy Różańca i zaczynają wykorzystywać go do ziemskich celów: dla zdobycia sławy, majątku... Znamienne, że kara zawsze służy nawróceniu. Przykładem może być opowieść o pewnej, spalonej Bożym gniewem, różańcowej świątyni.

Był sobie kapłan, który ślubował zbudować świątynię na cześć Matki Bożej Różańcowej – w podziękowaniu za łaski, jakich doświadczył on sam i jego parafianie... Łaski były niemałe, więc i kościół miał być okazały. A wszystko dzięki książce, która przed laty wpadła w ręce proboszcza i tchnęła w jego serce gorące postanowienia.

Pewnego zimowego wieczoru, kiedy za oknem szalały rozwichrzone płatki śniegu, gorliwy kapłan czytał – jak miał codziennie w zwyczaju – pobożną lekturę. Ale ten wieczór miał mieć dla niego szczególne znaczenie. Podczas czytania pism świętego Ludwika de Montforta natknął się na słowa, które kazały mu rzucić się na kolana i złożyć na ręce Matki Najświętszej uroczyste ślubowanie.... Znalazł słowa Maryi wypowiedziane do świętego Dominika: „Drogi Dominiku, czy wiesz, jakiej broni Trójca Najświętsza chce użyć dla poprawy świata ? Chcę, abyś wiedział, że w tej walce taranem jest „Zdrowaś Maryjo” – modlitwa, która jest kamieniem węgielnym Nowego Testamentu. Dlatego też, jeśli chcesz dotrzeć do tych setek dusz i pozyskać je dla Boga, głoś Różaniec święty”... Czytał dalej: „Zanim zrobicie cokolwiek innego, księża powinni spróbować rozniecić umiłowanie modlitwy w sercach ludzkich, a szczególnie umiłowanie Różańca świętego. Gdyby tylko wszyscy zaczęli go odmawiać i gdyby wytrwali w tym, Bóg w swym miłosierdziu nie mógłby odmówić im swej łaski. Tak więc chcę, abyś głosił Różaniec święty”.

Bogobojny kapłan przejął się tym, co przeczytał. Zaraz też złożył ślubowanie, że będzie nauczał o Różańcu i wzywał ludzi, by zaczęli go odmawiać. Jako znak swego przyrzeczenia, zawiesił przed obrazem Matki Bożej swój różaniec. Przychodzącym do małego, drewnianego kościółka parafianom, pokazywał wizerunek Maryi i zapraszał do modlitwy różańcowej.

Wkrótce okoliczni mieszkańcy zaczęli nazywać tę parafię parafią różańcową, wszystkim rodzinom udzielił się bowiem zapał proboszcza. A kiedy okazało się, że ta prosta modlitwa czyni wielkie cuda, że nawróciła nawet najbardziej zatwardziałych grzeszników, że uzdrowiła wielu chorych, że pojednała zwaśnionych, że wybłagała powołania do służby Bożej, wtedy kapłan ten, wspólnie z parafianami, postanowił, że wybuduje nowy kościół jako dziękczynne wotum za otrzymywane przez ludzi łaski.

W jego zachwyconych oczach spełniały się słowa świętego Amadeusza, biskupa Lozanny: „Ona zaś, osiągnąwszy najwyższe szczyty cnót, otoczona oceanem Bożych łask, sprowadzała na spragniony i wierny lud obfite strumienie łask, którymi sama cieszyła się w największym stopniu. Przynosiła zdrowie dla duszy. Miała moc wskrzeszania ze śmierci ciała i duszy. Któż odszedł od Niej chory lub smutny albo nieświadom Bożych tajemnic ? Któż nie powrócił w szczęściu i radości do swych spraw, otrzymawszy od Matki Pana, czego pragnął ?”.

Proboszcz marzył, by wybudowana świątynia stała się miejscem wielkiej różańcowej modlitwy i różańcowego apostolstwa nie tylko na najbliższe okolice, ale nawet aż po najdalsze horyzonty... Niebawem, na najwyższym okolicznym pagórku, stanął okazały kościół. Wszyscy twierdzili zgodnie, że jest piękny: w ściany wstawiono wysokie okna z pięcioma witrażami z każdej strony, a ołtarzową nawę, z wielkim obrazem Matki Bożej, otaczało piętnaście plafonów przedstawiających tajemnice różańcowe.

Miejsce to przyciągnęło niebawem rzesze pielgrzymów. Z każdym rokiem przybywało ich coraz więcej, a wieść o dziejących się w nim cudach, rozchodziła się coraz dalej i dalej. W końcu ksiądz proboszcz dał się przekonać okolicznym gospodarzom, że trzeba zapewnić pielgrzymom godziwe warunki pobytu w różańcowym sanktuarium. W parafii zaczęły więc powstawać zajazdy i małe hotele dla pobożnych pątników. Na terenie kościelnym zbudowano sklepiki, przy stoliku w kruchcie zasiadł braciszek zapisujący intencje i zbierający ofiary. Uboga dotychczas wioska, szybko zaczęła się bogacić.

„Nie ma w tym nic złego, wszystko to przecież dla większej chwały Panny Maryi” – myśleli wszyscy, i pobożny proboszcz, i oddani mu parafianie, chcąc zagłuszyć rodzące się w nich, ciche wątpliwości. Tymczasem kościelne skarbony wypełniał pątniczy grosz, interes kwitł i więcej było zajęcia z liczeniem pieniędzy, niż z przepowiadaniem... Pewnego dnia złote dukaty przesłoniły Boga zupełnie. Wówczas Pan pojawił się w sposób, którego nikt nie oczekiwał...

Pewnej nocy rozszalała się burza tak straszna, że później najstarsi ludzie w okolicy przysięgali, iż tylko sam Bóg mógł ją zesłać, bo takowych burz na świecie nie ma. Burza była rzeczywiście niezwykła, bo kiedy na świecie zrobiło się ciemno, wśród ryku wiatru i nieposkromionej ulewy uderzył tylko jeden piorun. Suchy trzask przetoczył się po niebie, a stojąca na pagórku różańcowa świątynia zapłonęła jak jasna pochodnia. Kościół spłonął doszczętnie.

Kiedy smutny proboszcz i jego ludzie weszli między dymiące zgliszcza, przez kapłana przebiegł dreszcz przerażenia. Resztki spalonej świątyni wyglądały jak ów różaniec, który ofiarował Maryi podczas ślubowania. Przypominało mu o tym pięć nieforemnych kształtów zwalonych murów, wyższe kopce zwęglonych desek tam, gdzie były wstawione jasne okna, a w miejscu prezbiterium rozsypana była na kształt krzyża ściana ołtarzowa. Ołtarz przypominał srebrny medalik zamykający krąg różańca.

Proboszcz zrozumiał, że Maryja domagała się, by Jej sanktuarium było domem modlitwy, a nie jaskinią, w której zbójcy dzielą się łupami odebranymi Bogu... I zapłakał kapłan... Nazajutrz rano próżno szukano go w parafii. Słuch o nim zaginął na zawsze... Powiadają, że ten kapłan resztę życia spędził jako pokutnik. Ludzie mieli nazywać go różańcowym pustelnikiem, bo na szyi nosił różaniec zrobiony z nadpalonych kawałków drewna. Nikt nie wiedział, że paciorki tego różańca pochodzą ze spalonej świątyni – z belek, które zagniewany Bóg poraził piorunem.

Nie przestawajmy „nieustannie prosić Maryję o łaskę chwili obecnej – pisał dominikanin Reginald Garrigou-Lagrange, profesor Jana Pawła II.

Jest to łaska o jaką błagamy Ją, kiedy modlimy się: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz”. Prosimy o tę najszczególniejszą łaskę, która zmienia każdą chwilę, czyni nas zdolnymi do podejmowania obowiązków całego dnia i otwiera nasze umysły na wielkość owych wszystkich małych rzeczy, które noszą w sobie odniesienie do wieczności. Prośmy więc o łaskę, byśmy mogli żyć pełnią przemijającej chwili, szczególnie czasem modlitwy...

Różaniec nie służy zbieraniu skarbów na ziemi. Ma on na celu przygotowanie nas w naszym „teraz” na wieczne „teraz” w Bożej obecności. Zapomniał o tej nauce proboszcz wotywnego kościoła, zapomnieli jego parafianie... Nie zapomnijmy o tym my...” Źródło: Łaszewski Wincenty opr. „Legendy i opowieści różańcowe” – patrz bibliografia

LEGENDY POLSKIE



MODLITWA STAREJ KOBIETY

Gdzieś w pewnym mieście mieszkała sobie stara kobieta. Mieszkańcy miasta przechodząc co dzień obok jej domu widzieli ją jak siedząc na ganku modli się na różańcu. Paciorki różańca szybko przesuwały jej się w palcach. Mieszkańcy byli zadowoleni, że choć jedna osoba w ich miejscowości modli się codziennie za nich. Któregoś dnia przechodząc zobaczyli kobietę siedzącą jak co dzień na ganku, ale chyba śpiącą bo paciorki pozostawały nieruchome w jej dłoniach. Tymczasem kobieta zobaczyła, że nie siedzi jak zwykle na ganku a znajduje się w dużym, jasnym pokoju. Na środku stał stół. Za stołem zobaczyła nie kogo innego a samego Pana Jezusa siedzącego ze swą Umiłowaną Matką. Po bokach stali Aniołowie. A przed stołem stał Archanioł z mieczem w dłoniach.

„Kobieto umarłaś dzisiejszego dnia i oto stoisz na sądzie nad sobą” - rzekła Pan Jezus. Zaczął przeglądać księgi jakby żywota owej kobiety i rzekł: - „Za swoje liczne grzechy zostajesz skazana na wieczne potępienie”. Anioł z mieczem ruszył w kierunku kobiety. Padła na kolana i zaczęła prosić najpierw Pana Jezusa potem Jego Matkę o litość i miłosierdzie. Ale Pan Jezus choć bardzo smutny pozostawał nie ugięty. Wtedy kobieta zaczęła prosić Matkę Jego: „Matko Boża przecież ja tyle czasu poświęcałam na modlitwę, tyle Różańców odmówiłam, proszę zlituj się nade mną.” Maryja popatrzyła smutno na kobietę, potem szepnęła coś Swojemu Synowi i powiedziała pokazując w róg pokoju:

„Oto garniec z Twoimi modlitwami, zajrzyj do niego”. Kobieta zbliżyła się wolno, z lekiem i podniosła pokrywę. Zobaczyła czarną otchłań. Pełno też było tam złotych kulek które zostawały w mig połknięte przez ukazujące się z ciemności czarne węże. Były też złote kulki połykane przez inne węże czerwonego koloru. - „To są twoje modlitwy - rzekła Maryja - złote kulki to Twoje modlitwy. Czarne węże połykają modlitwy odmawiane na pokaz dla innych. Czerwone węże połykają modlitwy szczere, ale gubiące się w zwątpieniu jakie rodziło Twoje serce. Zwątpieniu czy modlitwa zostanie wysłuchana. Były one szczere ale odmawiane przez zwątpienie jakby bez wiary”. Kobieta zajrzała jeszcze raz do garnca. Powoli wzrok jej przyzwyczajał się do ciemności i na samym dnie zobaczyła maleńką iskierkę do której nie zbliżał się żaden wąż a nawet jakby uciekały od niej. Sięgnęła ręką i wyjęła ową iskierkę zanosząc Matce Bożej. Matka uśmiechnęła się i rzekła: - „Pamiętam. Byłaś wtedy jeszcze małym dzieckiem. Kładąc się spać ucałowałaś swoją matkę na dobranoc i podeszłaś do Mojego obrazu, przesłałaś mi pocałunek i powiedziałaś „To jest moja druga mamusia którą kocham nad wszystko”. To było powiedziane czystym sercem i z prawdziwą miłością” - Matka Boża pomyślała chwilę, po czym zaczęła szeptać coś Swojemu Synowi do ucha.

„Kobieto - rzekł Pan Jezus - Moja Matka dla tej jednej modlitwy uprosiła łaskę dla Ciebie. Otrzymujesz jeszcze jedną szansę”. W tym samym momencie kobieta obudziła się na swoim ganku. Od tej pory nikt jej już nie widywał na ganku, ale każdy czuł jej pomoc i kiedy umarła mieszkańcy byli szczęśliwi bo wiedzieli, że teraz mają swoją orędowniczkę bezpośrednio przed tronem Pana. (Legendy chrześcijańskie).

http://adonai.pl/opowiadania/duchowe/?id=59

„Szczególne związanie tej modlitwy z Matką Bożą nadaje jej ciepły, serdeczny ton, sprawia, że wielu sięga po nią w chwilach trudnych, gdy człowiek niejako odruchowo pragnie matczynej bliskości i pomocy” (Ilustrowana Encyklopedia dla młodzieży).

LEGENDA O ŹRÓDEŁKU PRZY MURACH MIEJSKICH

U podnóża Baszty Krakowskiej wybijało źródełko nigdy nie zamarzającej wody tworzącej w ocembrowaniu biały osad o zapachu i smaku siarki. Na zamku sądeckim straż przy bramie pełnili młodzi, odważni rycerze. Co jakiś czas ginęli bez śladu – nikt nie mógł dojść co się z nimi stało. Szykano więc odważnego rycerza, który wyśledziłby co odciąga strażników od obrony zamku i dlaczego przepadają bez wieści.

Znalazł się taki śmiałek, uzbrojony w halabardę stanął nieopodal Baszty Kowalskiej na straży. Miał też przy sobie kredę święconą i różaniec. Kredą zakreślił wokół siebie koło, różańcem okręcił dłoń. Gdy minęła północ młody rycerz usłyszał piękne śpiewy, muzykę i wyłaniające się ze źródełka nimfy, które zapraszały go do tańca. Spostrzegł rycerz, że muszą to być istoty, które były przyczyną zguby jego poprzedników. Nie wychodząc z zakreślonego kręgu rzucił różaniec do źródełka. Rozprysnęła się zeń woda, nimfy zamieniły się w czarownice i na ożgach odleciały w noc. A rycerz stwierdził: „Te nimfy pannice to czarownice winne zguby rycerzy”.

Zamek królewski w Nowym Sączu to budowla wzniesiona jeszcze za panowania Kazimierza Wielkiego. Wybuch zamku w 1945 roku wstrząsnął wzgórzem zamkowym, co sprawiło, że zwały ziemi i kamieni przysypały źródełko z siarczaną wodą. Do dziś zachowały się jedynie resztki murów obronnych oraz zrekonstruowana Baszta Krakowska, a na terenie ruin znajduje się park miejski. (Legendy polskie). http://legendypolskie.com.pl/component/k2/legenda-o-źródełku-przy-murach-miejskich/164-legenda-o-źródełku-przy-murach-miejskich.html

CUDOWNY RÓŻANIEC

Pewien chłop imieniem Tomasz mieszkał w Ujanowicach, bardzo kochał swoją matkę. Radził się jej we wszystkich sprawach, a ona zawsze mu pomagała. Kiedy zachorowała Tomasz robił wszystko, aby jej pomóc. Szukał doktorów, woził ich, płacił za drogie leki. Niestety uczeni nie potrafili jej pomóc. Matka wiedziała, że niedługo już pożyje i kiedy Tomasz wrócił od doktora zawołała go do siebie i wręczyła swój największy skarb - różaniec. Powiedziała mu, że zawsze powinien nosić go z sobą a nic złego mu się nie przydarzy, ponieważ jeśli on pamięta o różańcu to Matka Boża też o nim nie zapomni. Kobieta wkrótce zmarła. Syn długo nie mógł pogodzić się ze stratą matki, jednak musiał pracować, aby utrzymać rodzinę. Wraz z nastaniem żniw wyszedł na pole nad rzeką aby zebrać plony.

Cieszył się, bo w tym roku pszenica nadzwyczaj obrodziła. Naostrzył kosę i zabrał się do pracy. Wtem zobaczył mężczyznę wychodzącego z wody. Zainteresował się tym. Spostrzegł, że ma na sobie ubranie zupełnie przemoczone. Jego twarz była sina, opadały na nią długie, szarawe włosy. Przypomniał sobie opowiadania starszych o topielcach i od razu pojął, że ma przed sobą prawdziwego. Topielec zbliżał się do niego. Tomasz jednak nie mógł uciekać, zdawało mu się, że nogi wrosły mu w ziemię. Sięgnął do kieszeni i założył na szyję różaniec. Topielec chwycił go, jednak nie mógł ruszyć z miejsca. Szarpał się z nim przez chwilę. Tomasz widział jak boi się różańca. Po chwili maszkara dała za wygraną i oddaliła się do rzeki. Tomasz pobiegł do domu i opowiedział o swojej przygodzie. Niezwłocznie udał się też na cmentarz, aby podziękować matce za ostatnią radę która uratowała mu życie. (http://www.laskowa.pl/kultura/legendy/o-topielcach).

NA DZIADKOWYM MOSTKU

opowieść z Pcimia

Dawniej Raba często zmieniała swoje koryto, więc nie budowano wielu stałych mostów. Gospodarze przejeżdżali rzekę brodem, a do chodzenia służyły proste kładki z jednej, najwyżej dwóch desek. Taka kładka była również na Roli Dziadkowej w Pcimiu.

Szedł raz do domu Kuba, który służył w wojsku, w ułanach i właśnie miał urlop. Musiał przejść przez olszynę nad Rabą i przez ów mostek. Strach iść taką drogą, bo w Rabie czyhają topielce, a przy ścieżce na mostek ukazywało się tajemnicze widmo: wysoki jak słup chłop w kapeluszu.

Kuba nie spotkał się z widmem, ale ledwo zszedł z mostku objawił mu się inny duch. Kuba odważnie spytał: - Czego żądasz ? A widmo odpowiedziało: - Różańca. Kuba wyjął szablę i przejechał jej szpicem po ziemi. Jakimś cudownym sposobem na końcu szabli zahaczył się różaniec, który Kuba podniósł i na owej szabli podał zjawie, po czym już szczęśliwie wrócił do domu. (http://www.genealogia.okiem.pl/forum/viewtopic.php?f=31&t=20122).

„Nie będziecie mieć innej broni oprócz Różańca” - powiedziała Matka Boża w Akita (13.10.1973).

LEGENDY I OPOWIEŚCI ŚWIĘTEGO LUDWIKA


reprod. z „Rycerza Niepokalanej nr 7-8/2007

Święty Ludwik Maria Grignion de Montfort w swoim dziełku „Przedziwny sekret Różańca Świętego” przytacza kilka legend i opowieści, które często wydawać się mogą zupełnie niewiarygodne. Mając świadomość tego, sam autor w rozdziale „Cuda” zamieścił następujące wyjaśnienie:

„Jestem pewien, że czytając fakty opowiadane w tej książeczce, dusze silne i krytyczne dni dzisiejszych będą wątpiły, jak to się zwykle robi, o ich autentyczności. Natomiast ja nie uczyniłem nic innego, jak tylko przepisałem te fakty od dobrych autorów współczesnych i po części, z niedawno wydanej książki Czcigodnego Ojca Antonina Thomas z Zakonu Braci Kaznodziei, zatytułowanej "Mistyczny klomb różany"...

Jestem zdania, że nie trzeba być ani zbyt łatwowiernym, ani zbytnio krytycznym, ale we wszystkim trzeba utrzymać złoty środek, jeżeli chce się odkryć, gdzie na pewno jest prawda i cnota. Jednak wiem również, iż tak, jak miłość wierzy łatwo w to, co nie jest przeciwne wierze i dobrym obyczajom... tak pycha prowadzi do odrzucenia prawie wszystkich faktów chociaż są stwierdzone, pod pretekstem, że nie czyta się w nich w Piśmie Świętym”

Oto wybrane przykłady:

RÓŻANIEC ŚWIĘTEGO DOMINIKA

„Święty [Dominik], natchniony rzeczywiście przez Ducha Świętego i pouczony przez Najświętszą Dziewicę oraz przez doświadczenia swoje osobiste, dopóki żył, głosił zawsze Różaniec święty przykładem i słowem, w miastach i wsiach, wielkim i małym, mądrym i nie uczonym, katolikom i heretykom. Różaniec święty odmawiany przez niego każdego dnia, był jego przygotowaniem do kazania i jego dziękczynieniem po kazaniu.

Będąc pewnego dnia – w święto świętego Jana Ewangelisty – w kościele Naszej Pani w Paryżu, w jednej z kaplic za ołtarzem głównym, aby przygotować się do kazania przez odmówienie, jak zwykle – Różańca, zjawiła się Najświętsza Dziewica, która tak mu mówiła: "Dominiku, kazanie, które ty sobie przygotowałeś, jest dobre, jednak o wiele lepsze jest to, które Ja ci przedstawię" i mówiąc to podała mu kartkę, na której było napisane kazanie.

Święty Dominik przeczytał je, zasmakował, przeniknął się nim cały i podziękował niebieskiej Dawczyni. Kiedy przyszedł moment kazania, wszedł na ambonę i powiedziawszy na cześć Ewangelisty nic innego, tylko to, że on zasłużył sobie, aby być stróżem Królowej Nieba, oświadczył dostojnemu zgromadzeniu, przyzwyczajonemu słuchać tylko zaspakajających ciekawość i wykwintnych kazań, że on nie będzie się wyrażał mądrymi słowami mądrości ludzkiej, lecz z prostotą i siłą Ducha Świętego.

To powiedziawszy mówił im o Różańcu, wyjaśniając im słowo po słowie - jak zrobiłby to mówiąc do dzieci - „Pozdrowienie Anielskie”, posługując się myślami i argumentami bardzo prostymi, czytanymi przedtem z kartki podanej mu przez Najświętszą Dziewicę”.

Fakt ten jest wzięty z książki błogosławionego Alana de Rupe: "O godności Psałterza Maryi" i przytoczony przez uczonego Kartagińczyka. Gdzie indziej błogosławiony Alan pisze: „Wszyscy kaznodzieje na początku kazania każą odmawiać wiernym "Pozdrowienie Anielskie", aby zapewnić sobie Boską łaskawość. Ten zwyczaj pochodzi z jednego objawienia Najświętszej Dziewicy świętemu Dominikowi.

„Synu mój – powiedziała Ona – nie dziw się, że ty i inni nie jesteście skuteczni w waszym głoszeniu. Pracujecie na ziemi nie użyźnionej jeszcze deszczem. Wiedzcie, że kiedy Pan Bóg chciał odnowić świat, zesłał najpierw deszcz "Pozdrowienia Anielskiego"; w taki sposób a nie inny, został świat odnowiony. W waszych kazaniach zachęcajcie do odmawiania Mojego Różańca, wtedy właśnie otrzymacie wiele nawróceń". Tak czynił zawsze święty Dominik i to wyjaśnia sukces jego głoszenia.

Dopóki śladami świętego Dominika kaznodzieje polecali nabożeństwo Różańca świętego, pobożność i zapał kwitły w Zgromadzeniach zakonnych wiernych tej praktyce, a także w świecie chrześcijańskim. Od kiedy natomiast zlekceważyło się ten dar otrzymany z Nieba, nie widziało się nigdzie nic innego, jak grzechy i nieporządki.



Flammin, a za nim liczni autorzy, przytaczają przykład, jak to jedna panienka z wyśmienitej rodziny, nazywająca się Aleksandra, cudownie nawrócona i zapisana przez świętego Dominika do Bractwa Różańca, objawiła się po śmierci Świętemu, aby poinformować go, że została skazana na siedemset lat czyśćca, z powodu popełnionych win i przyczynienia się przez swoje próżności światowe do tego, że popełniali je inni. Prosiła go, aby zechciał postarać się dla niej o ulgę, zwracając się do braci od Różańca o modlitwę za nią.

Po piętnastu latach, dusza ta znów objawiła się świętemu Dominikowi dziękując mu za to, że tak szybko została uwolniona z czyśćca przez modlitwy, o które prosiła braci od Różańca. Potem wyznała Świętemu, że przyszła także prosić go w imieniu dusz czyśćcowych, aby zechciał propagować Różaniec święty za zmarłych oraz by zachęcał także ich krewnych, aby pozwolili im uczestniczyć w zasługach swoich własnych Różańców. Dusze te odwdzięczą się im hojnie, jak tylko pójdą do nieba.



Pewna osoba była tak pobożna i gorliwa, że swoim świętym życiem zadziwiała najsurowszych zakonników Kościoła Bożego. Pewnego dnia, chciała prosić o radę świętego Dominika i dlatego, kiedy spowiadała się u niego, ten zadał jej jako pokutę odmówić jeden Różaniec i zalecił jej tak odmawiać go we wszystkie dni. Ona jednak zaczęła się wymawiać, mówiąc, że wszystkie jej ćwiczenia są dobrze zorganizowane, że każdego dnia zdobywała odpusty ze stacji rzymskich, że nosi łańcuch i włosienicę, że biczuje się wiele razy na tydzień, że pości często i czyni inne pokuty. Święty jednak nalegał, aby przyjęła jego radę, lecz ona, uparta, nie chciała, aż do tego stopnia, że opuściła konfesjonał, prawie zgorszona sposobem postępowania tego nowego kierownika duchowego, który chciał przekonać ją, aby przyjęła nabożeństwo nie według jej gustu.

Jednak kilka dni potem, ta pobożna osoba, będąc na modlitwie, została porwana w ekstazę. Zobaczyła duszę swoją obowiązaną stawić się przed Bożym Sędzią. A oto święty Michał kładzie na jednej szali wagi jej pokuty i modlitwy, na drugiej jej grzechy i niedoskonałości, potem podnosi wagę...

O, biada ! Szala dobrych czynów nie opada, ale wznosi się, wznosi... Bardzo zasmucona wzywa Miłosierdzie Boże i zwraca się do Najświętszej Dziewicy, swojej obrończyni, która rzuca na szalę dobrych uczynków ten jeden Różaniec odmówiony przez nią za pokutę. Szala obniża się, zrównoważając i grzechy, i dobre czyny. Najświętsza Dziewica potem wyrzuca jej, że nie chciała iść za radą Jej sługi, by odmawiała każdego dnia Różaniec święty... Uczcie się na tym przykładzie, o dusze, jak jest skuteczną, cenną i ważną praktyka Różańca świętego i rozmyślania jego tajemnic.



„Pewnego dnia podczas gdy św.Dominik prawił kazanie we francuskim miasteczku, przyprowadzono do niego heretyka, który był opętany przez demony, ponieważ publicznie kwestionował modlitwę różańcową. Wtedy św. Dominik w imię Boże rozkazał demonom, by powiedziały, czy rzeczy, jakich nauczał odnośnie Różańca w swych kazaniach są prawdziwe. Duchy piekielne odpowiedziały wrzeszcząc, że wszystko to, co św. Dominik powiedział o Matce Bożej i Różańcu jest prawdą. I dodały ponadto, że nie mają żadnej mocy nad sługami Maryi i że w chwili śmierci wiele dusz grzesznych zbawia się wzywając Błogosławionej Dziewicy. Na koniec rzekły, że były zmuszone powiedzieć, że nikt nie idzie na potępienie, jeśli trwa w nabożeństwie do Maryi i wiernie odmawia Różaniec, gdyż Maryja uzyskuje dla grzeszników przed śmiercią szczerą skruchę. Toteż św. Dominik kazał ludowi odmówić Różaniec i jakiż cud! Przy każdym wezwaniu Matki Bożej wychodziło z ciała heretyka wiele demonów w formie żarzących się węgli, aż po odmówieniu Różańca pozostał on całkowicie uwolniony. Wobec tego cudownego faktu nawróciło się wiele heretyków”. Źródło: http://powolanie-zakonne.blogspot.com/2012/03/matka-boza-jest-postrachem-demonow.html

BŁOGOSŁAWIONY ALAN DE RUPE

Wszystkie rzeczy, nawet najbardziej święte, kiedy szczególnie zależą od woli ludzkiej, ulegają zmianom. Dlatego nie trzeba dziwić się jeżeli Bractwo Różańca żyło swoją pierwszą gorliwością tylko na przestrzeni około stu lat od jego powstania, a potem zostało powoli pogrzebane w niepamięci. Z pewnością przyczyniły się do zaniedbania Różańca świętego – złośliwość i zazdrość szatana, który chciał, aby przestały płynąć łaski Boże przyciągane na świat przez to nabożeństwo, jak to, niestety, stało się.

W 1349 roku sprawiedliwość Boża zasmuciła wszystkie królestwa Europy najstraszliwszą zarazą, jaką się kiedyś widziało, która ze Wschodu rozszerzyła się we Włoszech, Niemczech, Francji, Polsce i na Węgrzech, pustosząc prawie wszystkie te kraje w taki sposób, że na stu ludzi ocalał tylko jeden człowiek, tak że w przeciągu lat trwania zarazy, miasta całkowicie opustoszały.

Po tym biczu Bożym nastąpiły dwa następne: herezja biczujących i bolesna schizma 1376 roku. Kiedy w końcu, dzięki miłosierdziu Bożemu, te bolesne wydarzenia zakończyły się, Najświętsza Dziewica poleciła Alanowi de Rupe, sławnemu doktorowi i słynnemu kaznodziei dominikańskiemu z klasztoru w Dinan w Anglii, aby odnowić stare Bractwo Różańca świętego. W ten sposób, z rozporządzenia Najświętszej Dziewicy, zaszczyt ponownego ustanowienia tego sławnego Bractwa, dostał się także zakonnikowi z tej samej prowincji.

„Błogosławiony Alan z całą rezolutnością dołożył ręki do tego wielkiego dzieła w 1460 roku, kiedy to nasz Pan – jak to podaje on sam – powiedział mu pewnego razu z Hostii świętej: "Znowu ty Mnie krzyżujesz". "Co mówisz, Panie ?" – odpowiedział Alan przestraszony... "Tak, twoje grzechy krzyżują Mnie – odpowiedział Pan – i naprawdę wolałbym być ukrzyżowany drugi raz, niż widzieć Ojca Mego obrażanego przez twoje grzechy przeszłe i te, które popełniasz także teraz ! Ponieważ jednak masz tyle wiedzy i wszystkiego tego, co potrzeba, aby głosić Różaniec Mojej Matki i pouczać, i wyciągać tym środkiem wiele dusz z nieporządku, i zbawić je, i przeszkodzić także innemu wielkiemu złu – ty tego nie robisz. I w ten sposób winien jesteś grzechów, które się popełniają".

Te straszne wyrzuty doprowadziły błogosławionego Alana do głoszenia Różańca świętego, bez żadnych ociągań.

Także Najświętsza Dziewica, aby zachęcić go do głoszenia z coraz większą gorliwością Różańca świętego, powiedziała mu pewnego dnia: "Ty w młodości byłeś wielkim grzesznikiem i ja uprosiłam tobie u mojego Syna nawrócenie, modląc się za ciebie i pragnąc nawet, jeżeli to było możliwe, cierpieć cokolwiek, aby tylko cię zbawić, ponieważ nawróceni grzesznicy są Moją chwałą, i aby uczynić cię godnym głoszenia Różańca świętego wszędzie".

I święty Dominik powierzył błogosławionemu Alanowi wielkie owoce otrzymane za pośrednictwem tego pięknego nabożeństwa nieustannie przez niego głoszonego. Powiedział mu: "Widzisz owoc jaki zebrałeś głosząc Różaniec święty ? Czyńcie to samo również i wy: ty i wszyscy, którzy kochacie Najświętszą Dziewicę, jeżeli chcecie pociągnąć tą świętą praktyką Różańca wszystkie narody do prawdziwej umiejętności cnoty".



KORONA RÓŻ

Odkąd błogosławiony Alan przywrócił do czci to nabożeństwo, głos publiczny, który jest głosem Bożym, nazwał je "Różańcem", słowem, które oznacza koronę z róż, aby zaznaczyć, że ile razy odmawia się pobożnie Różaniec, wkłada się na głowy Jezusa i Maryi koronę ze stu pięćdziesięciu róż białych i szesnastu czerwonych róż Nieba; róż, które nigdy nie stracą nic ani ze swej świeżości, ani ze swego blasku.

Najświętsza Dziewica przyjęła i potwierdziła tę nazwę "Różaniec", podkreślając wielu swoim czcicielom, że ile "Zdrowaś Maryjo" odmówiliby ku Jej czci, tyle ofiarowaliby Jej najprzyjemniejszych róż, i ile by zmówili Różańców, tyle koron z róż.

Kroniki świętego Franciszka opowiadają, że jeden młody zakonnik miał godne pochwały przyzwyczajenie odmawiania każdego dnia przed jedzeniem koronki Najświętszej Dziewicy. Pewnego razu, nie zmówiwszy jej jeszcze, nie wiadomo z jakiego powodu, poprosił przełożonego, aby mógł odmówić ją zanim zasiądzie do stołu. Otrzymawszy na to pozwolenie, udał się do celi.

Ponieważ opóźniał się dosyć, przełożony posłał jednego brata, aby go zawołał. O dziwo ! Ten zastał go całego w blasku światła niebieskiego z Najświętszą Dziewicą i dwoma aniołami przy boku, i widział, że z jego ust, na każde "Zdrowaś Maryjo" wychodziła piękna róża zebrana starannie przez aniołów, aby ozdobić głowę Najświętszej Dziewicy, widzialnie zadowolonej z takiej czci. Ten widok był podziwiany także przez dwóch innych braci, posłanych także, aby zobaczyć, jaka był przyczyna opóźnienia, ponieważ Najświętsza Dziewica nie zniknęła wpierw, zanim została Jej odmówiona cała koronka.

Różaniec 150 "Ave Maryja" jest więc wielka koroną i Różaniec 15 "Ojcze nasz" małą koroną kwiatów lub róż niebieskich złożonych na głowach Jezusa i Maryi. Jak róża jest królową wszystkich kwiatów, tak Różaniec jest różą, pierwszą wśród praktyk pobożnych.



Diabeł zazdrosny wielkich owoców, które błogosławiony Tomasz od świętego Jana, sławny głosiciel Różańca świętego, zbierał tym nabożeństwem, poprzez złe traktowanie doprowadził go do długiej i przykrej choroby, którą lekarze uznali za nieuleczalną. Co więcej, pewnej nocy, w której myślał, że już umrze, pojawił mu się pod strasznymi postaciami. On jednak, wznosząc pobożnie oczy i serce do obrazu Najświętszej Dziewicy zawieszonego nad łóżkiem, zawołał do Niej od razu ze wszystkich swoich sił: "Pomóż mi, podtrzymaj mnie, najsłodsza Matko moja !". I oto Matka Niebieska bierze go za rękę i mówi mu: "Nie bój się Tomaszu, synu Mój; przychodzę podtrzymywać cię. Wstań, wstań i dalej głoś nabożeństwo Mojego Różańca, jak już to czynisz. Ja obronię cię od wszystkich twoich nieprzyjaciół”.

Na te słowa diabeł uciekł i chory, powstając całkowicie uleczony, podziękował Najświętszej Dziewicy, nie bez obfitych łez, i zaczął znowu głosić Różaniec z cudownym skutkiem.



Najświętsza Dziewica jest przychylna nie tylko głosicielom Różańca. Ona wynagradza także wspaniale tych, co własnym przykładem pociągają innych do tego nabożeństwa.

Alfons, król Leonu i Galicji, pragnąc, aby cała jego rodzina czciła Matkę Najświętszą Różańcem, w celu zachęcenia ich do tego własnym przykładem, pomyślał nosić przy boku wielki różaniec, bez zobowiązania się jednak do odmawiania go. W ten sposób doprowadził cały swój dwór do odmawiania tej modlitwy. W niedługim czasie mógł stwierdzić, jak Matce Najświętszej podobała się jego inicjatywa,

Złożony chorobą szybko doszedł do stanu końcowego, więc uważano, że umarł. Tymczasem on tylko był porwany w ekstazę przed trybunał Boży, gdzie widział szatanów, którzy oskarżali go o wiele jego przestępstw. Widział też Boskiego Sędziego w momencie skazania go na kary wieczne.

Wizja straszna, ale po niej nastąpiła inna, bardzo pocieszająca. Oto, rzeczywiście, Matka Najświętsza zbliża się do Boskiego Syna i wstawia się za nim. Ponieważ szatani położyli na jednym talerzu wagi grzechy króla, Ona śpieszyła z położeniem na drugim talerzu wielkiego różańca, który Alfons nosił ku Jej czci, a także Różańce, które swoim przykładem zachęcił do odmawiania. Natychmiast szala ta opuściła się, a wtedy Najświętsza Dziewica, patrząc na Alfonsa łaskawym okiem, mówiła mu: "Uprosiłam ci od Syna, jako nagrodę za małą przysługę, jaką Mi zrobiłeś nosząc różaniec, abyś żył jeszcze kilka lat, a więc wykorzystaj je dobrze i czyń pokutę".

Przychodząc do siebie Alfons zawołał: "O błogosławiony Różaniec Maryi Dziewicy, któremu zawdzięczam uniknięcie potępienia wiecznego". I odzyskawszy zdrowie, odznaczał się zawsze, póki żył, nabożeństwem do Różańca świętego, odmawiając go każdego dnia.

Niech ci, którzy mają nabożeństwo do Najświętszej Dziewicy, pomyślą o tym, aby zdobyć możliwie największą liczbę wiernych dla Bractwa Różańca, za przykładem tych świętych i tego Króla. Tutaj, na ziemi, będą cieszyli się Jej łaskawością, a pewnego dnia otrzymają życie wieczne.



Uczony Kartagińczyk z zakonu świętego Franciszka przytacza wraz z innymi autorami, że w 1482 roku, kiedy to czcigodny ojciec Jakub Sprenger i jego współbracia z wielką gorliwością starali się odnowić praktykę i Bractwo Różańca w Kolonii, dwaj sławni kaznodzieje, zazdrośni wielkich owoców otrzymanych przez tamtych poprzez ich specjalne nabożeństwo, zaczęli ośmieszać je w swoich kazaniach, przez co, dzięki ich talentowi i wielkiemu szacunkowi, którym się cieszyli, zdołali odciągnąć wielu od tego nabożeństwa.

Jeden z nich nawet, aby pewniej zrealizować swój przewrotny plan, ułożył specjalną przemowę i powiadomił, że wygłosi ją w następną niedzielę. Gdy przyszła jednak godzina kazania, nie zjawił się. Czekano na niego, lecz na próżno. Niektórzy udawszy się, aby zobaczyć, co się z nim stało, znaleźli go umarłego. Nikt nie był przy nim obecny !

Jego kolega, uważając to, co się stało za zwykły wynik przyczyn naturalnych, myślał, by zastąpić nieszczęśliwego w smutnej imprezie zniesienia Bractwa Różańca. Ale i jego dosięgło zło, ponieważ, w momencie kazania, został przez Boga dotknięty paraliżem, który pozbawił go ruchu i słowa.

Uznając wówczas winę własną i zmarłego kolegi, zwrócił się w sercu swoim do Najświętszej Dziewicy, obiecując Jej, że będzie głosił wszędzie Różaniec z nie mniejszą gorliwością od tej, której dotąd używał aby go zwalczać. I prosił Ją, by dla tej sprawy przywróciła mu siły i słowo. Łaskawa Dziewica Najświętsza wysłuchała go i nowy Szaweł, zmieniony z prześladowcy w apostoła Różańca odwołał publicznie swój błąd i odtąd już zawsze, z wielką gorliwością i wymową głosił Różaniec święty.



Święta Matylda pragnęła wiedzieć, w jaki sposób mogłaby najlepiej dać dowód czułości swego nabożeństwa do Matki Bożej. Pewnego dnia została porwana w duchu i zobaczyła Najświętszą Dziewicę, która na piersi miała napisane złotymi literami Pozdrowienie Anioła.

"Wiedz - powiedziała jej – córko moja, że nikt nie może uczcić Mnie pozdrowieniem przyjemniejszym od tego, które Najczcigodniejsza Trójca do Mnie za pośrednictwem Anioła skierowała i którym podniosła Mnie do godności Matki Boga. Dzięki słowu "Ave", co znaczy Ewa, pojęłam jak Bóg, w swojej wszechmocy, zachował Mnie od każdej plamy grzechu i od cierpień, którym pierwsza niewiasta została poddana.

Imię "Maryja", co znaczy Pani Światła, wyraża to, że Pan Bóg napełnił Mnie mądrością i światłem, abym rozjaśniała, jak świetlana gwiazda niebo i ziemię. Słowa "pełna łaski" przypominają Mi, że Duch Święty wypełnił Mnie tyloma łaskami, że mogę udzielać ich z obfitością tym wszystkim, którzy o nie proszą przez Moje wstawiennictwo.

Kiedy mówicie - "Pan jest z Tobą", w moim sercu odnawia się niewypowiedziana radość jaką odczułam, kiedy wcieliło się we Mnie Słowo Boże. Słysząc słowa; "Błogosławiona jesteś między niewiastami", wychwalam miłosierdzie Boże, które Mnie wyniosło do tak wielkiego stopnia szczęścia. Kiedy w końcu słyszę: "I błogosławiony owoc Twojego łona, Jezus", całe niebo raduje się, a Ja z nim, widząc Jezusa, Mojego Syna uwielbionego i chwalonego za to, że zbawił ludzi".



Pewien człowiek – opowiada błogosławiony Alan – próbując bezskutecznie wszelkiego rodzaju praktyk pobożnych, aby uwolnić się od złego ducha, który nim owładnął, pomyślał, by zawiesić sobie na szyi różaniec. To przyniosło mu ulgę, ale stwierdzając, że kiedy go zdejmował, szatan znowu zaczynał męczyć go okropnie, postanowił nosić go dzień i noc. W ten sposób nie był więcej napastowany, gdyż jest rzeczą aż nazbyt jasną, że nie może on znieść tak strasznego łańcucha.

Błogosławiony Alan twierdzi, że on sam uwolnił wielką liczbę opętanych nie inaczej, jak kładąc im na szyję koronkę różańca.



Ojciec Jan Amat, z zakonu dominikanów, głosił rekolekcje w Wielkim Poście w jednej dzielnicy Królestwa Aragony. Pewnego dnia została przedstawiona mu dziewczyna opętana przez szatana. Próbując już wiele razy egzorcyzmować ją, lecz bezskutecznie, założył jej na szyję swój własny różaniec. Wtedy zaczęła szaleć krzycząc i wyjąc straszliwie: "Precz z tymi ziarenkami, które mnie męczą, zdejmijcie mi je !", co ojciec uczynił z litości względem tej biednej córki. Dotknęła go jednak niewątpliwa zemsta diabła.

W nocy, ci sami szatani rzucili się na niego podczas gdy odpoczywał, starając się posiąść jego osobę. On jednak, swoim różańcem, który z całej siły ściskał w rękach, bo chcieli mu go wyrwać, zbił ich energicznie i odpędził. Nie na próżno wzywał Najświętszą Dziewicę: "Nasza Pani od Różańca świętego, pomóż mi !"

Następnego dnia, udając się do kościoła, spotyka nieszczęśliwą dziewczynę, jeszcze opętaną, a jeden z diabłów, którzy ją trapili, mówi mu: "O bracie, gdybyś ty się nie chwycił tego twego różańca, wygarbowalibyśmy ci skórę !". Wtedy ojciec rzucił znowu swój różaniec na szyję dziewczyny, mówiąc: "Przez Najświętsze Imiona Jezusa i Maryi, Jego Najświętszej Matki i przez moc Różańca świętego, rozkazuję wam, o złe duchy, wyjdźcie natychmiast z tego ciała !". Egzorcyzm był skuteczny; szatani musieli usłuchać i dziewczyna została uwolniona.

Te fakty mówią, jak wielka jest siła Różańca świętego, aby zwyciężyć wszelkiego rodzaju pokusy diabelskie i wszelkiego rodzaju grzechy. Błogosławione ziarenka różańca – oddalają szatana.



Mówił błogosławiony Alan de Rupe i razem z nim inni autorzy, wśród których także Bellarmin, że pewien dobry kapłan poradził swoi trzem penitentkom – a były to trzy siostry – odmawiać pobożnie, każdego dnia przez cały rok i bez żadnego roztargnienia – Różaniec święty, w celu przyozdobienia pięknym płaszczem chwały Najświętszą Dziewicę. To sekret, który, jak mówił, otrzymał z nieba.

Trzy posłuszne siostry wiernie odmawiały Różaniec przez jeden rok. W dniu oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, pod wieczór, kiedy już były w łóżku, Najświętsza Dziewica w towarzystwie świętej Katarzyny i świętej Agnieszki weszła do pokoju okryta płaszczem całym błyszczącym od światła, na którym czytało się, napisane w różny sposób złotymi literami: "Zdrowaś Maryjo, Łaski pełna". I zbliżywszy się do starszej siostry , powiedziała jej: "Pozdrawiam cię, córko moja, która tak często i tak dobrze mówiłaś Mi: "Ave Maria !" Przyszłam tutaj podziękować ci za ten piękny strój, który mi zrobiłaś. Także dwie święte dziewice podziękowały jej i zniknęły razem z Matką Najświętszą.



Jednak szybko pojawiły się znowu. Minęła bowiem zaledwie godzina, gdy Najświętsza Dziewica powróciła z tymi samymi towarzyszkami – ubrana tym razem w płaszcz zielony, nie wyhaftowany w złocie i nie błyszczący, i zbliżyła się do łóżka drugiej siostry. Także jej podziękowała za ten piękny habit, który Jej zrobiła odmawiając Różaniec. Jednak nie uszło uwagi tej drugiej siostry, że Najświętsza Dziewica objawiła się jej w płaszczu mniej błyszczącym, więc zapytała o powód: "Ponieważ – odpowiedziała jej Matka Najświętsza – twoja starsza siostra zrobiła Mi płaszcz o wiele piękniejszy, odmawiając Różaniec o wiele lepiej niż Ty.

Znowu minęła zaledwie godzina i oto znowu pojawiła się Najświętsza Dziewica – przyodziana tym razem w łachmany brudne i podarte, po czym rzekła do najmłodszej siostry: "Córko Moja, tak Mnie ubrałaś: dziękuję"... Zmieszana dziewczyna zawołała: "Czy to możliwe, Pani moja ? Ja, ja ubrałam Cię tak źle ? Z łaski swojej przebacz mi i zechciej dać mi trochę czasu, bym mogła przygotować Ci piękniejszy płaszcz, lepiej odmawiając Różaniec".

Kiedy wizja znikła, biedna, najmłodsza siostra, zasmucona, opowiedziała spowiednikowi to, co się jej przydarzyło, a ten polecił jej, aby jeszcze przez rok odmawiała Różaniec, ale z większą pobożnością. Tak też uczyniła.

Gdy minął rok, jeszcze w tym samym dniu Oczyszczenia, pod wieczór, trzy siostry ponownie zobaczyły Najświętszą Dziewicę, która znów przyszła w towarzystwie świętej Katarzyny i świętej Agnieszki. Obie święte niosły korony. Matka Najświętsza, ubrana w piękny płaszcz, tym razem objawiając się trzem siostrom powiedziała: "Nie obawiajcie się niczego, córki moje, pójdziecie do nieba. Już jutro wejdziecie do niego i wielka będzie wasza radość". Wszystkie trzy odpowiedziały Jej jednogłośnie: "Nasze serca są przygotowane, kochana Pani, niczego nie pragniemy". Tej samej nocy trzy siostry zasłabły, wezwały kapłana i podziękowawszy mu przedtem za tę świętą praktykę, której je nauczał, otrzymały od niego ostatnie sakramenty.

Słodkie oczekiwanie przeciągnęło się aż do godziny Komplety, po której Najświętsza Dziewica objawiła się znowu, razem z wielką liczbą dziewic szczęśliwych z powierzenia im zadania ubrania w białe tuniki wszystkich trzech sióstr. Przy śpiewie chórów anielskich zmarły. A śpiew ten mówił: "Przyjdźcie oblubienice Chrystusa, przyjdźcie przyjąć koronę, którą przygotowałyście sobie same na wieczność".

Wyciągnijcie kilka nauk z tej historii:

Jak bardzo ważną jest rzeczą mieć dobrych spowiedników, którzy by zasugerowali święte praktyki pobożności, a w szczególny sposób – Różaniec święty.

Jak bardzo ważną rzeczą jest odmawiać Różaniec z uwagą i pobożnością.

Jak łaskawa i miłosierna jest Najświętsza Dziewica względem tego, kto żałuje i postanawia sobie czynić lepiej niż w przeszłości.

Jakże Ona jest hojna w wynagradzaniu za życia, przy śmierci i w wieczności, naszych małych posług, jakie Jej wiernie oddajemy.



„Czyta się w życiu bł.Ermanno, ze Zgromadzenia Premostrarenso że kiedy odmawiał Różaniec z uwagą i nabożeństwem, rozmyślając jego tajemnice, objawiła mu się Najświętsza Dziewica cała błyszcząca światłem, zachwycająca pięknością i majestatem. Kiedy następnie oziębiło się jego nabożeństwo i nie odmawiał już inaczej Różańca, jak tylko z pośpiechem i w roztargnieniu, Matka Najświętsza objawiła mu się pewnego razu z obliczem zmarszczonym, smutnym i pochmurnym. Ermanno okazał swoje zdziwienie dla takiej zmiany, lecz Najświętsza Dziewica powiedziała mu: „Objawiam ci, jaka jestem teraz w twojej duszy, ponieważ ty od pewnego czasu traktujesz mnie jak osobę nic nie znaczącą, godną odrzucenia. Gdzie jest ten czas, kiedy pozdrawiałeś Mnie z szacunkiem i uwagą rozmyślając Moje tajemnice i podziwiając Moją wielkość?”.

Przytoczone powyżej świadectwa pochodzą z książki: „Przedziwny sekret Różańca Świętego” św.Ludwik Maria Grignion de Montfort Montfortiański Ośrodek Maryjny Rzym 1960

OPOWIEŚCI RÓŻAŃCOWE


DŁUGA DROGA DO „ZDROWAŚKI” RÓŻAŃCOWEJ

„Najstarsze formy "Zdrowaś Maryjo" pochodzą z liturgii Wschodu, gdzie znajdują się najwcześniejsze świadectwa. W grekojęzycznej tak zwanej "liturgii Jakubowej" pojawia się następujący tekst: "Bądź pozdrowiona pełna łaski. Pan jest z Tobą. Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona, gdyż urodziłaś Odkupiciela naszych dusz". Także w greckiej liturgii Markowej Kościoła egipskiego, tekst zawartej w niej modlitwy brzmi niemal dosłownie. Zalecenie z kalendarza liturgicznego, że modlitwę tę trzeba odmawiać trzykrotnie, umacnia domysł, że "Zdrowaś Maryjo" od początku znajdowało zastosowanie jako modlitwa powtarzalna...

Trudno jest wyrokować o wieku i pochodzeniu określonych tekstów w starych liturgiach wschodnich, ponieważ w późniejszych czasach często przyjmowano nowe elementy z innych liturgii. Jednak godne uwagi jest to, że o przyjęciu "Zdrowaś Maryjo" ze Wschodu przez liturgię zachodnią, zadecydowało prawdopodobnie święto Zwiastowania, kiedy ujawniło się ono w liturgii i czytaniach z Pisma Świętego związanych z tym świętem. Tym samym owa "tradycja" biegnąca ze Wschodu na Zachód, dokonywała się na wspólnej płaszczyźnie pojęć biblijnych...

Jeśli ofertorium z tekstem "Zdrowaś Maryjo" wprowadzone zostało wraz z Maryjnym świętem Zwiastowania, musiało to nastąpić za pontyfikatu Sergiusza I (687-701), Syryjczyka z Palermo, który wprowadził w Rzymie też inne zwyczajowe na Wschodzie święta maryjne”. Fakt wejścia "Zdrowaś Maryjo" do liturgii, mógł wybitnie sprzyjać rozpowszechnianiu się jej w modlitwie prywatnej. Najpóźniej od IX wieku, znana już była praktyka odmawiana tej modlitwy najpierw w klasztorach, a potem wśród ludzi świeckich...

Od XI wieku zaczęły mnożyć się świadectwa prywatnego odmawiania i częstego powtarzania tej modlitwy. Święty mnich i pustelnik Aybert z Hennegau († 1140) "sto razy dziennie klękał i pięćdziesiąt razy padał na ziemię oparty na rękach, za każdym razem odmawiając „Zdrowaś Maryjo...”. Również współczesny Bernardowi z Clairvaux (ok.1090-1153) mnich Rainaldus kiedy w objawieniu dowiedział się, że musi umrzeć, wytrzymał tę próbę dzięki nieustannie odmawianemu Zdrowaś Maryjo: „Odtąd, jak długo jeszcze leżał na swoim łóżku, odmawiał nieustannie sercem i ustami pozdrowienie dla Dziewicy Matki, które od dawna zwykł był często powtarzać i ze słowami tego najsłodszego wezwania wyzionął swego błogosławionego ducha”. Błogosławiona Ascelina z Boulancourt (1120-1195), bliska krewna Bernarda z Clairvaux... w pewne dni odmawiała trzysta, a w dni świąt i wspomnień Maryi, nawet tysiąc razy "Zdrowaś Maryjo"... Ida z Löwen (ok.1226 r.) „codziennie tysiąc sto razy klękała i tyleż razy powtarzała, albo recytowała takąż ilość pozdrowień dla Błogosławionej Matki i Dziewicy”. Błogosławiona Benvenuta Briani († 1291 r.) odmawiała codziennie tysiąc, w niedzielę dwa tysiące, a w święto Zwiastowania – trzy tysiące Pozdrowień Anielskich. Natomiast święta Maria z Oigny († 1213) do każdego z odmawianych 150 Psalmów miała zwyczaj dodawać jedno Zdrowaś Maryjo na kolanach,

Nie tylko dzisiaj trudno jest nam zrozumieć i zaakceptować tak wybujałą gorliwość w odmawianiu „Zdrowasiek”, ale i w tamtych czasach spotykało się to z dużym krytycyzmem, gdyż ilość tych modlitw często daleko odbiegała od jakości. Było to bowiem mechaniczne, żeby nie powiedzieć – bezrozumne ich „odklepywanie”. W związku z tym, podjęto starania zmierzające do ograniczenia tych modlitw powtarzalnych. A wszystko zaczęło się od Irlandii.

„Psałterz miał w tym kraju własną nazwę, która brzmiała: "tri coecait", czyli trzy pięćdziesiątki... Wprawdzie podział Psałterza na trzy pięćdziesiątki nie jest wynalazkiem Irlandczyków, gdyż spotyka się go już u Orygenesa, Hilarego z Poitiers, Augustyna, Grzegorza z Tours i innych, jednakże dzięki irlandzkiej praktyce modlitewnej i pod irlandzkim wpływem, stał się on popularny na kontynencie. Odmawiano jedną lub więcej pięćdziesiątek, zwłaszcza dla odbycia pokuty albo jako modlitwę za zmarłych. Aby jednak móc modlić się psalmami, potrzebne były jeszcze pewne wstępne warunki... czyli odpowiednie wykształcenie, a przede wszystkim umiejętność czytania i dysponowania odpisem psalmów. We wczesnym i dojrzałym średniowieczu, krąg ludzi zdolnych do odmawiania trzech pięćdziesiątek był bardzo wąski i ograniczał się przeważnie do klasztorów oraz cienkiej, górnej warstwy szlachty.

Skoro świeccy nie znający języka łacińskiego musieli i chcieli przecież, odprawić zadaną sobie przy spowiedzi pokutę, i jeśli rozpowszechnione księgi pokutne przewidywały jedną, dwie lub trzy "pięćdziesiątki" dla odbycia nałożonej pokuty, to ci wszyscy, co nie mogli odmawiać psalmów, musieli mieć możność odbycia pokuty zastępczej. I tak, obok cielesno-ascetycznych form pokuty jak klęknięcia, prostracje, głębokie pokłony połączone z aktami strzelistymi, pojawiła się tu przede wszystkim Modlitwa Pańska, gdzie każde "Ojcze nasz" połączone z pokutnymi ćwiczeniami cielesnymi, zastępowało jeden psalm.. Stąd niedaleka już była droga do modlitwy "Zdrowaś Maryjo" odpowiednio ujętej liczbowo w połączeniu z klęknięciami.

Jeszcze tylko trzeba było, aby "Zdrowaś Maryjo" uzyskało podobną popularność co "Ojcze nasz", a już mogły wszystkie praktyki przeniesione z modlitwy psałterzowej na "Ojcze nasz", znaleźć zastosowanie w modlitwie maryjnej. Ta ewolucja odbyła się rzeczywiście na dużą skalę w stuleciach od XI do XIII. W wyniku oddziaływań irlandzkich ksiąg pokutnych, określone liczby psalmów były stopniowo zastępowane przez tyleż "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryjo" liczonych na odpowiednich sznurach do modlitwy.

„Zdrowaś Maryjo” na Zachodzie od początku przyjęło się jako wezwanie imienia Maryi, podczas gdy imię Jezusa jako dopowiedzenie do „owocu Twojego łona”, zupełnie nie występuje przed połową XIII wieku. Dopiero od tego czasu pojawia się, choć początkowo – z rzadka. W ciągu IV wieku zaczęto dodawać do przyjętego dotąd brzmienia „Ave” - imię Jezus albo Jezus Chrystus oraz Amen na zakończenie modlitwy.

Z biegiem lat, aż do czasu zakładania Bractw Różańcowych pod koniec XV wieku, "Zdrowaś Maryjo", w ramach opisanych tutaj zwyczajów modlitewnych, nie tylko występowało obok "Ojcze nasz", lecz niemal całkowicie je zastąpiło. "Zdrowaś Maryjo" osiągnęło więc już w dojrzałym średniowieczu pozycję uprzywilejowaną wśród popularnych modlitw powtarzalnych, dorównując niemal znaczeniem modlitwie "Ojcze nasz".

(Źródło: Rainer Scherschel „Różaniec modlitwa Jezusowa Zachodu” – patrz bibliografia).



ŁAŃCUCH RÓŻAŃCOWY

„Hrabia de Morgenae, człowiek bardzo zacny i szlachetny, mieszkał w pięknym pałacu w swoich rozległych posiadłościach. Miał on dwie córki, które bardzo kochał, ale bardzo mało się nimi zajmował, gdyż po śmierci żony zmarłej po ośmiu latach pożycia małżeńskiego, wychowanie i edukację swoich córek powierzył guwernantce, która, na szczęście, będąc osobą cnotliwą, umiała wszczepić zasady moralne i pobożność w serca swych wychowanek.

Hrabia, choć bardzo cenił religie, nie zachowywał jednak jej praktyk. Pod tym względem istniał rozdźwięk pomiędzy nim a córkami, które niezmiennie bolały nad religijną obojętnością ojca. Wprawdzie nigdy nie zwierzały się z tym bólem przed swą zacną nauczycielką, ta jednak odgadywała je doskonale. Tak więc, pewnego dnia, nauczycielka zrobiła panienkom następującą propozycje:

- Czy nie zechciałybyście, byśmy zawiązały miedzy sobą łańcuch wytrwałej i nieustannej modlitwy o nawrócenie osoby najdroższej naszemu sercu ? Otóż, drogie moje, codziennie jedna z nas rano, druga w południe a trzecia wieczorem odmówi w tej intencji cząstkę Różańca świętego. – Panienki z radością przyjęły propozycję. Trzy pobożne serca zrozumiały się wzajemnie i przez cztery lata modliły się w ten sposób, nie wymawiając nigdy imienia osoby, za którą się modlą. Ale łączyła je jedna myśl: wyprosić nawrócenie hrabiego de Morgenae.

- Ach ! Z tymi kobietami ! – mówił hrabia. – Ciągle są zatopione w swoich haftach, łańcuchach i łańcuszkach. Trzy panie uśmiechnęły się łagodnie, a hrabia dalej palił swoją ulubioną fajkę, nie domyślając się niczego. Kobiety bowiem nazwały "łańcuchem" tę modlitwę gorącą, nieustanną i cichą. A czyż ta nazwa nie odpowiada najlepiej Różańcowi Maryi ?... Czyż nie był to prawdziwy łańcuch wiążący ziemię z niebem ? Hrabia de Morgenae nie przypuszczał nawet, że tak poważne myśli zajmowały jego córki i zacną nauczycielkę. Jednak Bóg przyłożył siekierę do tego zatwardziałego korzenia.

Pewnej niedzieli hrabia skończył właśnie swą toaletę i ku wielkiemu zdziwieniu pań, udał się do kościoła na Mszę świętą. One jednak nie okazały na zewnątrz żadnego zdziwienia i usilnie ukrywały uczucie radości wyrywające się z ich serc. Jakiś czas potem hrabia de Morgenae wziął udział w rekolekcjach prowadzonych w parafii przez jednego zakonnika z Zakonu Kaznodziejskiego. Wreszcie na Wielkanoc przystąpił do Stołu Eucharystycznego, przy którym nie widziano go od trzynastu lat. Łańcuch różańcowy przyprowadził znów jedną duszę do Boga. Dusza ta była martwa, lecz odzyskała życie. Ileż to razy łańcuch różańcowy wytrwale odmawiany, przywrócił Bogu zbłąkane dusze !” („Różaniec nr 2/2003).



RÓŻANIEC, PROSIAK I LODOWY MOST

„Kiedy ojciec Łukasz Desilets w 1867 roku został wysłany do małego miasteczka Cape de la Madeleine nad rzeką Św.Wawrzyńca w Kanadzie, zastał tam stary kościółek i ubogą w wiarę parafię. Choć biedny zakonnik robił co mógł, aby ożywić religijne życie w swojej parafii, wciąż napotykał dziwny opór...

Pewnego dnia, wracając z zakrystii gdzie na próżno czekał na penitentów, udał się do kościoła na krótką modlitwę przed posągiem Matki Bożej. Gdy zakonnik wszedł do kościoła, spostrzegł, że przed statuą Najświętszej Panny stoi mały prosiaczek z różańcem w zębach. „Oto ludzie porzucają swoje różańce, a podnoszą je z ziemi zwierzęta” – powiedział Ojciec Łukasz... Przepraszając za to, uklęknął przed figurą Maryi i przyrzekł poświęcić resztę swojego życia rozszerzaniu nabożeństwa Różańca w swojej parafii. Następnego zaś dnia wygłosił kazanie pt. „Świnia i różaniec”...

To był przełom. Stopniowo zaczął budzić się entuzjazm i wiara. Wierni jakby otrząsnęli się z sennego letargu. Różaniec cieszył się na nowo popularnością, a kościół, który z trudem mieścił 60 osób, stał się zbyt mały dla parafii.. Ludzie zaczęli mówić o nowej świątyni. Do jej budowy potrzebny był jednak kamień, który wydobywano po drugiej stronie wartkiej rzeki św.Wawrzyńca. Niestety, z braku mostu nie dało się go przewieźć. Jedyną nadzieją byłaby skuta lodem rzeka, przez którą można by przewozić kamienie. Jednak zima 1878/79 była umiarkowana i lód nie pokrył rzeki. Mieszkańcy zaczęli już myśleć o rozbiórce starego kamiennego kościoła. Wtedy proboszcz poprosił parafian o odmawianie Różańca świętego w intencji „lodowego mostu”. Obiecał również, że będzie on poświęcony Królowej Różańca.

14 marca ciepły wiatr zaczął kruszyć lody w górze rzeki. Kra zaczęła spływać w dół. Gdy lód nagromadził się tuż za przylądkiem i było go tak dużo, że sięgał od brzegu do brzegu, przyszedł silny mróz. 16 marca mężczyźni wzięli się do pracy i umocnili ów „lodowy most”. Podczas pracy nie martwili się niebezpieczeństwem. Patrząc na światełko bijące z okien probostwa, mówili do siebie: „Nie ma się czego bać, proboszcz odmawia Różaniec”. Przez osiem dni lodowym mostem parafianie zwozili na saniach ciężkie kamienie. Duże wiry, które znajdowały się zaledwie kilka stóp od mostu, były wielkim niebezpieczeństwem, lecz podczas pracy nie wydarzył się żaden wypadek. Aż 175 sań pracowało przy przewożeniu kamieni... W 1924 roku, na pamiątkę cudownego wydarzenia Oblaci Maryi Niepokalanej, na małej rzece przepływającej przez teren sanktuarium, zbudowali most o nazwie „Różaniec”.

Nowy kościół parafialny w Cape de la Madeleine został otwarty dla kultu już 3 października 1880 roku. W kolejnych latach stary kościółek został poświęcony Matce Bożej Różańcowej, zgodnie z obietnicą ojca Desiletsa. 22 czerwca 1888 kościółek zyskał rangę Sanktuarium. W tym też dniu, gdy pielgrzymi już się rozeszli, przybył na plebanię kaleki człowiek o imieniu Pierre Lacroix.. Ojcowie Łukasz i Fryderyk poprowadzili go do Sanktuarium, aby się pomodlić przed figurą Matki Bożej... Statua Matki Bożej została wyrzeźbiona z oczami spoglądającymi w dół. Kiedy zaczęli się modlić, nagle Jej oczy szeroko się otwarły i wszyscy zobaczyli, jak spogląda w górę. To nie było złudzenie optyczne. Twarz Madonny była wyraźnie widoczna, oświetlona przez słońce, które wpadało przez jedno z okien i oświetlało świątynię. Cud ten trwał około 10 minut. Jednak wyraz Jej twarzy był smutny i zatroskany...

Wieść o tym cudzie, podobnie jak o „lodowym moście”, przyciągały pielgrzymów, którzy przybywali coraz liczniej, aż Sanktuarium stało się najczęściej odwiedzaną świątynią Kanady. W roku 1904 cudowna figura Matki Bożej została ukoronowana przez papieża Piusa X, a w r.1988 odwiedził to miejsce papież Jan Paweł II. Statua Maryi w Cape de la Madeleine jest jedyną ukoronowaną w Kanadzie”. (wg Stanisławy Gamrat „Królowa Różańca Świętego nr 1(9)/ 2014 – tam znajdziesz całość).



ADAMOWE RÓŻAŃCE

Znany polski aktor teatralny, filmowy i radiowy; reżyser - Adam Mularczyk (1923-1996) „żywił szczególny kult dla Matki Bożej i różaniec zawsze miał przy sobie – wspomina Zofia Wróblewska-Mularczyk, żona aktora. Czasem było to arcydzieło z drewna sandałowego, czasem skromne szklane paciorki, a czasem ubożuchny plastikowy różańczyk. Szanował je wszystkie jednakowo i modlił się na nich żarliwie, tak jak go nauczyła siostra Teresa, szarytka w szpitalu zakaźnym w Warszawie.

Różańce Adama miały tę właściwość, że zawsze gdzieś ginęły i odnajdywały się w nieprawdopodobnych okolicznościach, oczywiście często za sprawą św.Antoniego, znanego patrona od zgub. Adam wspominał zawsze niektóre, nieomal cudowne odzyskania niektórych różańców.

Pierwszy raz było to na wakacjach na helskiej plaży. Adam miał przy sobie piękny rzeźbiony różaniec z drewna sandałowego, prezent z Ziemi Świętej od zaprzyjaźnionego zakonnika. Schodząc z plaży zauważył, że różaniec... zniknął. Oczywiście, cała nasza rodzina rzuciła się na poszukiwania, ale wiadomo, piasek, plaża, woda – zadanie prawie niewykonalne ! Po długim przegrzebywaniu piasku wokół miejsca naszego plażowania, ktoś posunął myśl, że może, wyjątkowo, różaniec został w domu. Nadzieja trwała krótko, bo równie staranne poszukiwanie naszego wakacyjnego locum, nie dało rezultatu. Dzień chylił się ku zachodowi, gdy Adam oświadczył, że wraca na plażę, bo różaniec musi tam być. Westchnęliśmy znowu do św. Antoniego i ruszyliśmy z nim.

Plaża o tej porze była pusta. Szliśmy "tyralierą" wpatrując się w piasek i nasze długie cienie na nim. Na plaży tu i ówdzie leżały porzucone zabawki, buteleczki z olejkiem do opalania, wyrzucone przez morze wodorosty, muszle... Nagle zobaczyliśmy, że nasz dziadzio schylił się i... podniósł leżący na piasku samotny damski sandałek. W tym samym momencie spostrzegliśmy dwie postacie majaczące w oddali. Wydawało się, że też na tej plaży czegoś szukają. Po chwili były już na tyle blisko, że mogliśmy rozpoznać dwie dziewczyny. Spojrzały na nas i powiedziały coś... po rosyjsku, pokazując nam... różaniec Adama.

Adam skoczył do pań i zaczął tłumaczyć, że to jest jego różaniec i że on go zgubił, i że właśnie cały dzień go szukamy ! Nie było odpowiednich słów podzięki – mimo, że słowo "spasiba" było nam znane. Rosjanki uśmiechały się i coś mówiły, że one też czegoś szukają. Nagle jedna z nich spojrzała na Dziadzia, który ciągle trzymała w ręku znaleziony sandałek – i twarz jej się rozjaśniła.

"A jeto mój tufel. My jewo iskali !" – zawołała radośnie. Tak więc Adam miał swój różaniec, a Rosjanka swój sandał – i jak tu nie wierzyć w cuda ?

Drugie sławne poszukiwanie Adamowego różańca miało miejsce na Biennale Teatralnym w... Wenecji, w 1964 roku. Adam, który w teatrze był przesądny jak marynarz na morzu, zawsze przed wejściem na sceną umieszczał obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej na słupie prosceniowym, a sam, gdzieś w zakamarkach kostiumu czy po prostu w ręku, ściskał różaniec. I właśnie wieczorem w Wenecji, po pierwszym konkursowym przedstawieniu, nie mógł znaleźć swojego różańca.

Zosia, Giulio i Marcello, jego weneccy przyjaciele, próbowali pocieszyć go mówiąc, że rano kupią mu nowy, ale Adam, oczywiście, nawet słuchać o tym nie chciał i... zaczęło się szukanie. Niełatwo było dostać się z powrotem do zamkniętego już na noc słynnego Teatru La Fenice. Na szczęście, dzięki znajomym Włochom, bariera językowa została pokonana i nocny strażnik pozwolił im w tej "ważnej" sprawie wejść do środka. Przeszukiwanie sceny i garderoby było bezowocne i niepocieszony Adam musiał się poddać. Po powrocie do hotelu różaniec został odnaleziony w... hotelowej łazience, z czego wynikało, że Adam nie miał go ze sobą tego wieczoru w teatrze ! A przecież dałby głowę, że...

I jeszcze jedno niezwykłe różańcowe zdarzenie. Adam w swojej pracy w Filadelfii, jeździł firmowym, żółtym mikrobusikiem. Nazwał to autko "my yellow baby" i starał się utrzymywać samochodowe "dodatki" w żółtym kolorze. Toteż kiedy ktoś ofiarował mu skromniutki, żółty plastikowy różaniec, ucieszył się ogromnie, bo był pod kolor jego "yellow baby". Takie to było z Adama wielkie dziecko i tak umiał się cieszyć z drobnych rzeczy !

Z tym różańcem nie rozstawał się. Nosił go bezpiecznie w maleńkiej skórzanej portmonetce, aż któregoś dnia – różaniec zniknął. Poszukiwania w obu samochodach, naszym i "yellow baby", w biurze, w pracy i w domu, nie dały rezultatu. Przez następne kilka dni Adam, nie tracąc nadziei, przeglądał wszystkie kąty, i nic. Aż wreszcie któregoś dnia, czekając na mnie pod instytutem, spostrzegł na ziemi przed swoim samochodem coś żółtego, co okazało się żółtym różańcem, identycznym jak ten, który zgubił. Był trochę nowszy niż jego własny i sam do niego wrócił !

Mam także jeszcze obrazek św.Jana Nepomucena – filadelfijskiego patrona, któremu Adam dedykował swoje jazdy. Obrazek ten nieustannie ginął i odnajdywał się w różnych zakamarkach samochodu. A śliczny medalion z kościółkiem samochodziarzy na Obidowej, który towarzyszył nam przez wiele lat w naszych wyprawach, zginął bezpowrotnie tu, w Filadelfii. Adamowe serce nigdy nie przebolało straty tej pamiątki.

Jak można się domyślić, Adam "wypracował" własną technikę szukania rzeczy zaginionych. Mawiał: "Szuka należy od podstaw, tzn. jeśli szuka się w teczce czy w torebce – należy absolutnie wszystko z niej wyrzucić i wszystko po kolei przeglądać !" Tym sposobem wiele razy pomógł swoim podopiecznym w pracy, w odnalezieniu rzekomo zaginionego klucza od domu w czeluściach torebek. A jeżeli już wszystko zawiodło, to zawsze był jeszcze niezawodny święty Antoni, którego maleńką statuetkę Adam zawsze nosił razem z różańcem... (Fragment książki „Adam Mularczyk Adamowe gadki” – Zofia Wróblewska-Mularczyk).



RÓŻANIEC KSIĘDZA PIOTRA

„Chociaż o tej bardzo wczesnej porze dnia na szerokim bulwarze Paryża było jeszcze stosunkowo cicho, szybko jednak zebrał się tłumek na moście de Bercy, gdzie wysoki policjant trzymał na rękach małą dziewczynkę, przemoczoną do suchej nitki i uspokajał ją:

Cicho, cicho, maleńka...

Teraz już była bezpieczna, nic nie zagrażało jej życiu. Ale gdzie mieszka ? Jak się nazywa ? Ponieważ dziecko szlochało, policjant zwrócił się do stojących najbliżej:

Czy ktoś zna tę małą ? Skąd się wzięła o świcie sama na moście ?Halo, proszę pana, czy mógłby pan ... ale gdzie on jest ?

Ludzie rozejrzeli się. Ciesząc się, że dziecko zostało uratowane, zapomnieli o tym, który je ocalił, skacząc do lodowatej wody. Oczywiście, słusznie uważał, że najpierw trzeba zatroszczyć się o dziecko, które uległo wypadkowi. Stopniowo dowiedziano się od przerażonej dziewczynki, że jest dzieckiem z rodziny robotniczej, że mieszka gdzieś między składami w porcie przy moście Bercy; że chciała wyjść naprzeciw ojcu powracającemu z nocnej zmiany. Ale gdzie się podział jej wybawca ? Czyż nie zasłużył na nagrodę ? Sam przecież wyglądał na ubogiego człowieka. Dokąd poszedł ?

Jakaś kobieta odwróciła się i wskazała w stronę lekkiej mgły:

O, tam poszedł za nim zakonnik, ten, który tu stał cały czas, w skórzanej kurtce i z ciemną brodą. Policjant uśmiechnął się:

To był ojciec Piotr. Możemy być spokojni. On znajdzie wszystko, co chce znaleźć. No, chodź, moja mała ! I zebrał się, by zanieść dziecko do domu.

Ludzie powoli rozchodzili się w różne strony, tylko jakaś elegancka młoda kobieta pośpieszyła za zakonnikiem. Pani ta zapewne nie był przyzwyczajona do pokonywania takich odległości na piechotę, ale dogoniła go jeszcze, zanim zdążył zniknąć w szarej dzielnicy.

Ojcze, już dawno chciałam spotkać się z ojcem, ale niestety, nie mam dziś nic cennego przy sobie oprócz tego; proszę, niech ojciec to przyjmie dla biednych...

Wcisnęła mu coś do ręki, chłodnego i błyszczącego, i zanim ojciec Piotr zdołał podziękować, odwróciła się, jakby zawstydzona tym przypływem dobroci serca. Ojciec, nie patrząc, włożył spokojnie podarek do kieszeni. Teraz nie miał czasu na oglądanie, musiał bowiem odnaleźć nieznajomego, który uratował dziecko. Gdzieś go już spotkał na swej drodze—ale gdzie ? To z pewnością ten włóczęga. Takiej twarzy się nie zapomina.

Zdziwił się. Rzeczywiście, pod najbliższym łukiem mostowym znalazł mężczyznę, który przykucnąwszy próbował ze strzępów papieru i rozwalonej beczki rozpalić ognisko, aby wysuszyć przy nim swoje przemoczone ubranie. Zapalając zapałkę, oświetlił swoją chudą, brodatą, wynędzniałą twarz. Wysoko strzelił płomień ogniska. Mężczyzna przestraszył się i odskoczył. Wtedy zobaczył ojca Piotra.

To znów ten ksiądz ubogich, ten ojciec Piotr – pomyślał niechętnie. Jego „smutna sława” polegała na tym, że zbierał pod mostami ludzi z nizin społecznych i ratował ich egzystencję, aby była bardziej ludzka, dzięki „okruchom”, które bogata klasa wspaniałomyślnie dawała. Lecz on gardzi nim i tym całym przedsiębiorstwem współczucia – on nienawidzi litości, nienawidzi łatwego miłosierdzia, przez rzucanie temu księdzu okruchów dla włóczęgi.

Niech ksiądz idzie dalej. Ja niczego nie potrzebuję – warknął przez zęby. Ojciec Piotr patrzył na niego ze swoim nieprzeniknionym uśmiechem.

Zgadzam się, mój przyjacielu, lecz Bóg potrzebuje ciebie.

Nic mnie to nie interesuje – niemal krzyczał i odwracał się od księdza żebraków. Próżne jednak były jego wysiłki, gdyż i tak nie przekonał. Wolał pozostać nędzarzem i nikomu nie być wdzięcznym za pomoc, a już najmniej tej bogatej hołocie, która chełpi się swoją litością.

Pan dopiero co uratował dziecko z narażeniem własnego życia, mój przyjacielu – spokojnie mówił ojciec Piotr. – Nikt panu nie podziękował, lecz Bóg to widział.

Nie potrzebuję żadnego podziękowania ani od Boga, ani od ludzi.

A czy uratowałby pan życie komuś jeszcze raz, gdyby taka była potrzeba ? – zapytał znienacka ojciec Piotr. Włóczęga, drżąc z zimna w swoich łachmanach, pokiwał głową prawie dumnie:

Oczywiście ! Nie wiem tylko, co to może ojca obchodzić...

Bardzo mnie obchodzi, bo tak wielu ludzi znajduje się w niebezpieczeństwie, a nie ma kto im pomóc. Czy pan pomoże mi ich ratować ? Przy pomocy tego... Sięgnął do kieszeni habitu i wyciągnął coś świecącego zimnym światłem. – Dopiero co jakaś pani podarowała mi różaniec, który ocala życie. Nie miała akurat nic innego i pewnie nie wiedziała dobrze, jaka jest wartość tego podarunku. Niech pan weźmie i modli się za moich biedaków. Do widzenia, mój przyjacielu.

Błyszczący różaniec upadł pod nogi włóczęgi, który chwycił przedmiot, zanim zdążył go objąć płomień ogniska. – Hej, ojcze – krzyknął. To nie jest przecież zwyczajny różaniec. Wielkie nieba, to jest prawdziwe srebro... a krzyżyk i duże paciorki są ze złota !

Ojciec Piotr pewnie też nie wiedział, co daje. Teraz włóczęga klęczał przy ognisku pod łukiem mostowym, podnosił różaniec tuż przed oczy, po czym przyciskał go do twarzy. Godzinę później szukał ojca Piotra w nowym osiedlu dla biednych, które zostało zbudowane z publicznych datków. Zakonnik od razu rozpoznał włóczęgę spod łuku mostowego Sekwany. Jego odzież jeszcze całkiem nie wyschła.

No, co jest, mój przyjacielu ? – zapytał. A wtedy człowiek z siwą brodą opowiedział mu swoją wstrząsającą historię.

Mój ojcze, ojciec miał rację. Bóg mnie potrzebuje. Bóg chciał mi podziękować. Ten różaniec, który ojciec mi dał, zawsze był mój. To jest różaniec mojej zmarłej matki. Ojcze, jestem synem marnotrawnym. Moja bogata, arystokratyczna rodzina wydziedziczyła mnie z powodu ciężkiego przewinienia. Matka nie mogła dla mnie nic zrobić, podarowała mi tylko ten drogocenny różaniec ze srebra i złotym krzyżykiem. Gdy znalazłem się w ciężkiej sytuacji, zastawiłem go u jubilera. Otrzymałem za niego zaledwie tyle, że przez miesiąc nie chodziłem głodny. Potem już całkiem zapomniałem o tej pamiątce po matce, gdy już się nie modliłem. Usunąłem Boga z mojego życia... Pogrążyłem się zupełnie. Ojciec przecież wie, co się ze mną stało. Schodziłem po drabinie nędzy coraz niżej i niżej, aż pod most Paryża... Ojciec Piotr uśmiechnął się tylko.

I teraz, mój przyjacielu, zastawi pewnie pan ten różaniec po raz drugi ? - Nigdy, mój ojcze !

Włóczęga ścisnął mocno jego rękę. – Tylko co ja mam z nim zrobić, żeby innych ratować ? Co ojciec miał na myśli ? Ksiądz wziął go za rękę i rzekł do niego z dobrotliwym, leczącym uśmiechem: - Nauczę pana przede wszystkim modlić się, a potem budować... dla innych. Pomoże mi pan ?

I poszli razem w głąb osiedla. Nikt nie zobaczył srebrnego łańcucha, który ich połączył. Tylko Bóg go widział.” („Przedziwne świadectwa” str.33 – patrz Bibliografia).



RÓŻANIEC Z BURSZTYNU

„Po upadku komunizmu, werbiści z Pieniężna zaczęli jeździć do Kaliningradu, zaś Rosjanie przyjeżdżali do seminarium. Na jeden z takich wyjazdów zabrałem się i ja – wspomina jeden z werbistów - ojciec Dariusz Pelak. Wkrótce potem miałem święcenia kapłańskie. Pani Walentyna, którą poznałem w Kaliningradzie, zapowiedziała, że ma dla mnie przygotowany podarunek – różaniec z bursztynu. Bardzo mi się spodobała ta obietnica. Akurat kilka tygodni wcześniej odwiedziłem sklep z dewocjonaliami i bardzo przypadł mi do gustu różaniec z bursztynu oprawiony w srebro. Pomyślałem, że taki właśnie różaniec dostanę od pani Walentyny.

W dzień święceń przyjechała moja rodzina i znajomi. Przybyła też grupa z Kaliningradu. Po uroczystości święceń podeszła do mnie pani Walentyna i powiedziała, że chce mi wręczyć podarunek w obecności mojej rodziny. Gdy wszyscy się zebrali, pani Walentyna wyjęła swój prezent. Jednak gdy go ujrzałem, ogarnęło mnie uczucie lekkiego rozczarowania, jako że nie był to wcale mój wymarzony różaniec oprawiony w srebro. Był wykonany z prostych, nieoszlifowanych kawałków bursztynu nawleczonych na żyłkę i z plastikowym krzyżykiem w kolorze złota.

"Zebrałam ten bursztyn – zaczęła mówić pani Walentyna – kamień po kamieniu. Chodziłam po plaży wymytej przez sztormy. Czasem znajdowałam jeden lub kilka, a czasami nic. W końcu uzbierałam kamyków na cały różaniec. Krzyżyk ma złoty, jak złote i beztroskie były lata twojego dzieciństwa. Pierwszych pięć paciorków jest szlifowanych – to lata nauki i formacji, seminaryjny szlif. Następne 50 kamyków nie oszlifowanych, to symbol życia, które masz przed sobą. Będziesz musiał włożyć wysiłek, by nadać im kształt. Miedzy dziesiątkami oszlifowany kamień, ten od "Ojcze nasz". On ci przypomni, że nie jesteś sam. Gdy będziesz się modlił, przyciśnij różaniec do serca – będę z tobą". Zrobiło mi się nieswojo. Poczułem wstyd za swoje płytkie myśli o pięknym różańcu ze sklepu.

Od tamtego czasu minęło siedemnaście lat. Każdy z nas wyświęconych wtedy kapłanów, ruszył na misyjne szlaki. Ja pracuję w Moskwie, gdzie jestem proboszczem parafii św.Olgi. Różaniec z bursztynu zawsze mam przy sobie. Dotykam go i przypominam sobie pewną zabawną sytuację ze studiów biblijnych, kiedy musiałem dużo pracować nad hebrajskim. Kartki podręcznika brudziły się i niszczyły od ciągłego wertowania. Gdy byłem na drugim roku i hebrajski miałem już za sobą, rozmawiałem z kolegą z pierwszego roku, który właśnie podchodził do egzaminu z tego języka i bała się, że nie zda. Poprosiłem, by pokazał mi swój podręcznik. Od razu wydał mi się za ładny, za nowy, za czysty, Powiedziałem mu: "Nie chcę cię straszyć, ale wydaje mi się, że za mało się uczyłeś". I rzeczywiście – kolega oblał egzamin ! Przychodzi mi do głowy ta sytuacja, bo czasami myślę, że tak samo Pan Bóg może ocenić moją kapłańską posługę. Powie mi: "Pokaż mi różaniec pani Walentyny, który dostałeś w dniu święceń i miałeś go szlifować codzienną modlitwą". Dotykam paciorków i myślę: "Jeszcze są bardzo chropowate" (wg o.Dariusza Pielaka SVD „Różaniec z bursztynu” – Różaniec” nr 2/2012 – tam znajdziesz całość).



SELEDYNOWY RÓŻANIEC

„Edward poprawił krawat i wyjął zaproszenie z kieszeni. Rzadko chodził na wernisaże, ale artysta, który dzwonił do niego miesiąc temu, nalegał na to przyjście. I to pewnie on stoi teraz w drzwiach sali i uśmiecha się do niego. Twarz malarza wydawała się Edwardowi dziwnie znajoma, musiał już gdzieś widzieć jego zdjęcie. Ale teraz nie było czasu, aby dłużej się nad tym zastanawiać, bo tamten wyciągnął do niego rękę w powitalnym geście.

- Bożydar Winnicki – przedstawił się. – Niezmiernie się cieszę, że pan przyszedł.

- Bardzo ciekaw jestem pana prac – odparł Edward i ukłonił się grzecznie.

- W takim razie zapraszam – Winnicki wskazał na obwieszone obrazami ściany.

Obrazy nieznanego artysty dziwnie przyciągały jego wzrok. Przycupnięte pod drzewami chaty, bociany w gniazdach, łany zbóż – to wszystko pełne było intensywnych barw i ciepłego światła. Nagle serce Edwarda zabiło mocniej. Obraz, który wywołał w nim niezwykłe poruszenie przedstawiał idącą wśród pól wiejska procesję z trzepocącymi na wietrze feretronami i chorągwiami. Ksiądz szerokim gestem kropił zieleniejące zboża a biegnące za nim dzieci podskakiwały wesoło. Edward podszedł bliżej obrazu i oniemiał z wrażenie. Na samy dole, w trawie, namalowany był seledynowy różaniec. Poczuł na czole kropelki potu. Taki sam różaniec zrobiła mu Anna ze swoich korali, żeby modląc się, nigdy nie zapominał o ich miłości. Zawsze miał go przy sobie. Nosił w kieszonce na sercu. Na pewno miał go również wtedy, gdy szedł w procesji – właśnie takiej jak ta na obrazie – ze swoją żoną i synkiem i gdy wraz z innymi śpiewał religijne pieśni, prosząc Boga o urodzaj i obfite plony. A także wtedy, kiedy modlił się przed stojącą przy drodze figurką Matki Bożej. Lecz później gdzieś mu ten różaniec się zawieruszył.

- Źle się pan czuje ? Jest pan taki blady... – Usłyszał nagle zatroskany głos malarza.

- Nie, nie. Tylko ten obraz wywołał we mnie pewne bolesne wspomnienie.

I ja wychowałem się wśród takich obrzędów i takiej tradycji. Ale pociągnął mnie wielki świat, zapomniałem o Bogu, o rodzinie. A teraz ta procesja... Nawet te twarze są jakby znane. Widzi pan ? Ta kobieta jest podobna do mojej żony, a ten chłopiec i mężczyzna... – Edward otarł dłonią załzawione oczy.

Winnicki milczał. Edward przeniósł wzrok z obrazu na jego twarz. Ponownie spojrzał na obraz, na tę trójkę w środku procesji i na leżący na trawie różaniec.

- Pan się nazywa Bożydar Winnicki... – szepnął. Zaczęła docierać do niego zaskakująca prawda.

- Bożydar Winnicki to tylko mój pseudonim – powiedział tamten.

Patrząc Edwardowi w oczy podał mu wyciągniętą z kieszeni paczuszkę. Edward odwijał ją z namaszczeniem, jakby wiedział, co się w niej znajduje.

- Myślałem, że go zgubiłem – powiedział i rozpłakał się jak dziecko, wpatrując się w seledynowe koraliki różańca.

Malarz objął go ramieniem tak jakoś ciepło, serdecznie.

- To mama go znalazła przy figurce Maryi – wyszeptał. – I to ona poprosiła mnie, żebym namalował ten obraz i zaprosił cię na wernisaż. I bym oddał ci ten różaniec po jej śmierci... tato.” (Krystyna Sztramska – „Różaniec” nr 5/2013).



ZERO RUTYNY, SAMA ŚWIEŻOŚĆ

„W Lewoczy, na Słowacji, miałem różańcową przygodę. To znaczy na Górze Maryjnej, która leży troszeczkę za miastem... Był śliczny, sierpniowy dzień... Wspiąłem się na górę. Przepiękne niebo było. Kościółek niezbyt rozrośnięty, ale nad okolicą, nad całym Spiszem króluje. Godny tytuł do tego zobowiązuje: Bazylika Minor...

Do Matki Bożej, patronki trwających w wierze przybyłem we wczesne sierpniowe popołudnie. Przezroczyste powietrze było i czysty horyzont. Kościółek, przepraszam, Bazylika Mniejsza, usadowił się na górce, prawie w lesie. Sama przyroda. Dwie rodziny z małymi dziećmi wypoczywały na kocach zupełnie blisko wejścia do świątyni. Uklęknąłem w progu, pokłoniłem się nisko czołem, posadzkę całuję. Ani się w bazylice porządnie nie rozgościłem, ani Matce Bożej głęboko w oczy nie spojrzałem, a już był przy mnie chłopczyk sześcio-, siedmioletni. Czysty, normalny i zadbany, żaden żebrak.

Chłopczyk pozdrowił Pana Jezusa po słowacku i pyta mnie, czy możemy razem pomodlić się na różańcu jedną dziesiątkę ? Oczywiście, że się zgodziłem. Ucieszył się oczami, całą buźką się ucieszył. Ustaliliśmy techniczne szczegóły modlitwy. Dogadaliśmy się, jaką tajemnicę Różańca będziemy rozważać. Uzgodniliśmy wspólną intencję.

Modliliśmy się razem. Chłopiec po słowacku do połowy "Zdrowaś Mario", dalej ja, po polsku i tak dzi9esięć razy. Na koniec podziękował mi i wyskoczył z ławki. W wejściu do kościoła pojawiły się siostry zakonne.

Chłopiec odczekał aż zakonnice zajęły ławkę. Dalej już się pani domyśla. Przewodził różańcowej modlitwie czterech zakonnic. Do połowy "Zdrowaś Mario" – chłopiec, od połowy siostry zakonne. Takie to było niewymuszone, a przecież nieoczekiwane. Modlitwa szczera i wesoła. Autentyczna. Zero rutyny, sama świeżość. Pewno nie zdarzyło się, żeby szkrabowi ktoś odmówił wspólnej różańcowej modlitwy. Dziecko dobrze wie, jak mrugać oczkami, żeby odpowiedź zawsze była na tak...

A... i najpiękniejsze było to, jak chłopiec wybiegł z kościoła, popędził do rodziców pilnujących na kocu młodsze rodzeństwo i triumfalnie obwieścił: Modliłem się z Polakiem i z czterema siostrami ! Wykonywał przy tym gesty szczęścia, jakie wykonują zwycięzcy sportowcy na olimpiadzie. Piękni rodzice odpoczywający z małymi dziećmi tuż przy wejściu do kościoła. Przestrzeń otwarta, słońca taniec”. (Jerzy Kędzierski fragm. Z książki „Nareszcie wyglądam jak człowiek” str.34 „Królowa Różańca Świętego” nr 2/2014).



OPOWIADANIA RÓŻAŃCOWE

Elżbieta Śnieżkowska-Bielak

Jeżeli świadectwa tu zapisane zbliżą kogoś do Boga i Maryi, ukażą piękno modlitwy różańcowej, pomogą w zgiełku życia odnaleźć drogę jasną i prostą, to spełnią swoją rolę.

MÓJ RÓŻANIEC

Opowiadanie Anny

Moja matka modliła się często na różańcu. Od najmłodszych lat widziałam ją z różańcem w dłoniach. Gdy zasypiałam, słyszałam szelest przesuwanych paciorków i szept modlitwy.

Nie byliśmy zamożną rodziną i nie zabiegaliśmy usilnie o bogactwo. Zdarzało się, że ledwie starczało nam na chleb. Jednak nigdy nie byliśmy głodni, zawsze czysto ubrani. Było nas sześcioro. Ojciec pracował na kolei i sam utrzymywał rodzinę. Pamiętam, że w mroźne zimy matka długo czekała, aż wróci z trasy do domu. Wtedy także widziałam ją z różańcem w dłoniach.

Pamiętam i takie chwile, kiedy rodzice modlili się razem. My podchodziliśmy cichutko, przytulaliśmy się do ojca albo do matki, i powtarzaliśmy z nimi „zdrowaśki". Młodsze dzieci często tego nie potrafiły, więc zasypiały ze złożonymi rączkami pod opieką rodziców.

Przyszły jednak i trudne chwile. Ojciec ciężko zachorował. Matka przejęła jego wszystkie obowiązki. Długotrwała choroba płuc zmusiła tatę do przejścia na rentę. Było nam bardzo ciężko. W chwili, kiedy zdawało się, że już nie ma wyjścia, matka zebrała nas i wzięła różaniec. „Tylko Maryja może nam teraz pomóc" - powiedziała i zaczęła się modlić. Pomoc nie nadeszła od razu, ale Matka Boża nas nie opuszczała. Nasz najstarszy brat Witek wkrótce skończył szkołę i podjął pracę w warsztacie samochodowym. Nie zarabiał „kokosów", ale połowę pensji oddawał rodzicom. Było już nieco lżej. Lidka, średnia siostra, wyjechała do Krakowa, gdzie pracowała i studiowała na politechnice. Uczyła się bardzo dobrze i otrzymała stypendium naukowe.

Moja matka, jak za dawnych lat, zawsze powierzała wszystko Maryi. Myślę, że to dzięki tej modlitwie szczęśliwie wyszłam za mąż, mam dwoje zdrowych, wspaniałych dzieci, a i moje młodsze rodzeństwo poradziło sobie w życiu.

Moi rodzice jeszcze żyją. Każdego roku przyjeżdżamy wszyscy do rodzinnego domu na Boże Narodzenie. Jest nas wtedy dwadzieścioro pięcioro. Każdy bowiem już założył swoja rodzinę i ma dzieci. Dziadkowie są wtedy w siódmym niebie. Bardzo kochają swoje wnuki.

Nie jesteśmy wyjątkową rodziną. Żyjemy zwyczajnie, bez wielkich wzlotów, ale i bez upadków. Największym skarbem, który mamy, jest miłość i wzajemny szacunek. Każdy z nas jest szczęśliwy. Każdy też kultywuje rodzinne tradycje. Jesteśmy ludźmi wierzącymi i wybraliśmy wierzących współmałżonków. Różaniec jest naszą rodzinną modlitwą. Na trzydziestopięciolecie pożycia małżeńskiego naszych rodziców, po uroczystej Mszy Świętej i eleganckim obiedzie, odmówiliśmy razem wszystkie części różańca.

Zawierzyliśmy w modlitwie naszych kochanych jubilatów, którzy - pokazując nam, jak kochać Boga i siebie nawzajem - wychowali nas na porządnych ludzi. Zawierzyliśmy także nasze rodziny, dzieci, które nam się urodziły, i prosiliśmy Maryję o dalszą macierzyńską opiekę. Wierzę, że Ona nas nie opuści, a różaniec będę odmawiać do końca życia.



BARDZO TRUDNA DECYZJA

Opowieść Marty

Moje życie rodzinne od dziecka było niespokojne. Ojciec był bardzo wybuchowy, a w dodatku zaglądał do kieliszka. Mimo to mama kochała go niezrozumiałą wtedy dla mnie miłością i tolerowała jego późne powroty, zakrapiane kolacyjki w podejrzanym towarzystwie, częste wybuchy złości. Ja nie mogłam, nie potrafiłam tego znosić. Kiedy tylko skończyłam szkołę, wyprowadziłam się z domu. Nie było mi wtedy łatwo. Widziałam smutną twarz mamy i wściekłą minę ojca.

Podjęłam pracę jako recepcjonistka w dużym hotelu i tam dostałam służbowy pokój. Nie było to wiele, ale miałam spokój. Byłam panią swojego czasu, byłam nareszcie wolna.

Zadomowiwszy się w swoim nowym mieszkaniu, postanowiłam uczyć się dalej. Zapisałam się na zaoczne studia marketingu i zarządzania, pomyślnie przeszłam rozmowę kwalifikacyjną i od października byłam już prawdziwą studentką. Studia były co prawda drogie, ale odkładałam sobie z każdej pensji kilkaset złotych i w ten sposób mogłam opłacać czesne. Byłam tak bardzo pochłonięta pracą i nauką, że na nic innego nie miałam czasu. U rodziców bywałam rzadko. Wolne niedziele lub inne dni, które wypadały mi w grafiku, spędzałam ucząc się. Było mi z tym dobrze.

Jednak po dobrze zaliczonym pierwszym roku studiów, zauważyłam, że tak naprawdę jestem bardzo samotna. Moje kontakty w pracy były jedynie służbowe, z hotelowymi gośćmi nie zadawałam się świadomie, a wśród kolegów ze studiów miałam opinię kujona. „Coś jest ze mną nie tak - myślałam - czy ja odstraszam ludzi?".

Nie byłam brzydka, ubierałam się nieźle, a jednak brakowało mi jakiejś bratniej duszy.

W tym czasie przyszła do pracy Agata. Pracowałyśmy razem na jednej zmianie. To była dziewczyna! Błyskawicznie zawierała znajomości. Była ładna, pogodna, ciągle roześmiana. Zazdrościłam jej tego, ale i ja byłam pod jej urokiem.

Zaprzyjaźniłyśmy się. Agata zaczęła mnie wyciągać na różne towarzyskie imprezy. Nie mogła się nadziwić, że młoda dziewczyna może prowadzić taki samotniczy tryb życia.

Kiedyś urządziła hucznie swoje dwudzieste piąte urodziny. Zaprosiła do swojej kawalerki tak dużo ludzi, że trudno było znaleźć miejsce, więc wiele osób, w tym i ja, siedziało po prostu na podłodze.

Tam właśnie poznałam Michała. Poznałam i zakochałam się od pierwszego wejrzenia miłością stęsknionego uczuć serca. Michał początkowo zachowywał wobec mnie dystans, ale po miesiącu spotkań wyznał mi miłość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa. Nie zauważałam nawet tego, że mój ukochany nigdy nie spotyka się ze mną w weekendy, że muszę dostosowywać się do jego rozkładu zajęć, że bardzo często jest milczący i błądzi gdzieś myślami.

Pewnego razu przyszedł na spotkanie bardzo zdenerwowany.

Słuchaj, Martusiu - powiedział - nie będziemy się mogli spotykać przez kilka tygodni. Mam do rozwiązania ważne dla mnie problemy. Masz tu numer mojego telefonu komórkowego, na razie tylko tak będziemy mogli się kontaktować.

Ucałował mnie i wyszedł. Znów zostałam sama. Nie chciałam się z nikim spotykać, nawet z Agatą. Cierpiałam. Kiedyś, szukając czegoś w szufladzie, znalazłam mały, niebieski różaniec, który dostałam w dniu Pierwszej Komunii Świętej.

Usiadłam i z trudem zaczęłam przypominać sobie wszystkie tajemnice. Musiałam nawet "weprzeć" się książeczką do nabożeństwa, którą dała mi mama gdy odchodziłam z domu. I tak zaczęła się moja przygoda z różańcem. Każdego wieczora klękałam i odmawiałam jedną część. Modliłam się o powrót Michała, o to, żebyśmy znowu byli razem.

Któregoś dnia postanowiłam do niego zadzwonić. Długo nikt nie odbierał telefonu, wreszcie usłyszałam w słuchawce dziecięcy głos: „Taty nie ma, jest u mamy w szpitalu, zapomniał komórki". Wyłączyłam telefon. Długo siedziałam jak skamieniała. Oszukał mnie. Mój Michał mnie oszukał. Ma dom, rodzinę, a mną się po prostu zabawił. Byłam dla niego tylko przygodą, nikim ważnym.

Znów uklękłam do różańca, prosiłam Maryję o światło, o wskazanie dalszej drogi. Nie potrafiłam żyć bez Michała, a z nim już nie mogłam. Płakałam i szeptałam modlitwy. Gdy skończyłam część bolesną, poczułam spokój. „Będzie, co Bóg da" - pomyślałam i poszłam spać. Rano zadzwoniłam do Michała. Poprosiłam o pilne spotkanie.

Czy to aż takie ważne, Martusiu? Mam dzisiaj ciężki dzień - powiedział.

Dla mnie to sprawa życia i śmierci - odparłam.

Znalazł w końcu dla mnie pół godziny. Umówiliśmy się w kawiarni w mieście.

Nie musisz mnie już dłużej oszukiwać - powiedziałam - wiem wszystko. Nie mogę jednak zrozumieć dlaczego kłamałeś. - Michał miał minę zbitego psa. Próbował się tłumaczyć, ale nie chciałam go słuchać. Rozstałam się z nim. Nie pozwoliłam do siebie dzwonić, ani kontaktować się w jakikolwiek sposób.

Zostałam sama, ale to już jest inna samotność. Wiem, że Maryja pomogła mi podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i wierzę, że Ona przeprowadzi mnie przez trudny czas cierpienia. Zaufałam Jej i ta ufność daje mi poczucie siły i spokoju.



DZIŚ MOGĘ CI PRZEBACZYĆ

Opowieść Julii

Marka poznałam jeszcze w szkole średniej. Chodziliśmy do równoległych klas. On miał wtedy inną dziewczynę, ja - innego chłopca. Dopiero na balu maturalnym między nami zaiskrzyło. W czasie wakacji zaczęliśmy się spotykać, a już na Boże Narodzenie braliśmy ślub. Dwa lata później urodził się Bartek. Mieliśmy coraz mniej czasu dla siebie. Marek dużo pracował, żeby nas utrzymać, a ja studiowałam zaocznie pedagogikę i zajmowałam się dzieckiem. Często widywaliśmy się po dwie godziny dziennie - późnym wieczorem albo wcześnie rano. Wtedy Marek znalazł ogłoszenie o pracy w Niemczech.

Pojadę i przez trzy miesiące zarobię tyle, co tutaj przez cały rok - przekonywał mnie. - Odłożymy na twoje studia, umeblujemy mieszkanie. Zobaczysz, staniemy na nogach.

Ale będziemy daleko od siebie - żaliłam się. - Nie wiem, czy przetrwamy próbę czasu.

Może masz wątpliwości co do siebie, bo ja dam sobie radę - powiedział twardo Marek. Wtedy mu uwierzyłam. Uwierzyłam w to, że żadna siła nie jest w stanie nas rozdzielić, i zgodziłam się na wyjazd męża.

Marek pojechał, a ja zostałam sama z synkiem. Starałam się być dzielna, ale nocami płakałam w poduszkę. Puste dni, bez nadziei na spotkanie się z mężem i odpowiedzialność za dziecko spowodowały, że stałam się nerwowa, często płakałam.

MMarek jednak dzwonił, opowiadał o swojej tęsknocie, zapewniał o miłości. Po miesiącu przyjechał i przywiózł sporo pieniędzy. Wtedy uwierzyłam, że to rozstanie ma jakiś sens, że służy rodzinie i pogodziłam się z losem.

Żyliśmy więc tak na odległość, telefonując do siebie i pisząc listy. Właściwie to tylko ja je pisałam, bo Marek, jak twierdził, nie miał na to czasu. Raz na miesiąc przyjeżdżał, ale stał się jakiś oddalony, milczący. Zdawało mi się, że ma jakieś zmartwienie.

Co ci jest? - dopytywałam się. - Masz jakieś kłopoty?

Nie, Julu, nic się nie dzieje, to tylko przemęczenie.

A więc wracaj! - zawołałam. - Pieniądze nie są najważniejsze. Nie chcę, żebyś pracował tak ciężko kosztem swojego zdrowia. – Marek jednak tylko uśmiechnął się smutno i zaczął zbierać się do drogi.

Wyjechał, a ja zostałam ze ściśniętym sercem. Czułam, że w życiu mojego męża coś się zmieniło, tylko nie wiedziałam co.

Zbliżał się jednak czas jego powrotu. Gdy dowiedziałam się, że przyjeżdża, przygotowałam romantyczną kolację, kupiłam nową sukienkę, ubrałam elegancko Bartusia i czekałam na tę chwilę z niecierpliwością.

Marek wrócił milczący i wymizerowany.

Muszę z tobą porozmawiać, Julu - powiedział do mnie, gdy Bartek poszedł spać.

Coś się stało? - zapytałam zaniepokojona.

Tak, stało się - odpowiedział, spuszczając głowę. - Przestałem cię kochać. W moim życiu jest inna kobieta. Będę miał z nią dziecko. Wybacz mi, ale jutro do niej wracam.

Zamurowało mnie. Siedziałam bez ruchu, jakbym była z kamienia. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa.

A ja, a Bartek? - wymamrotałam wreszcie. - Co z nami będzie?

Będę wam pomagał materialnie, będę zabierał Bartka na wakacje, ale chcę być z nią, z Margaretą. Proszę cię, nie utrudniaj mi tego, daj mi rozwód.

O nie! - zawołałam. - Tak łatwo ci nie pójdzie. Rozwodu ci nie dam i Bartka do ciebie nigdy nie puszczę, rozumiesz! A teraz zbieraj manatki i wyjdź. Nie chcę cię tu więcej widzieć!

Nadeszły dla mnie ciężkie czasy borykania się z losem, z samotnością, z poczuciem odrzucenia, z dzieckiem, które nie rozumiało sytuacji i dopytywało się o ojca.

Długo nie chciałam zgodzić się na rozwód, ale po kilku latach nieustannego ciągania mnie po sądach, w końcu uległam. Nie mogłam zrozumieć, za co to wszystko.

W tym trudnym okresie mojego życia zaczęłam chodzić na spotkania grupy modlitewnej. Poznałam dobrych, porządnych ludzi. Moja grupa często modliła się za mnie. Animatorka zaproponowała mi, żebym każdego dnia oddawała mojego męża Matce Bożej, odmawiając jedną dziesiątkę różańca. Nie przyszło mi to łatwo, ale modliłam się, tak jak mi poleciła.

Pewnego dnia, kiedy właśnie odmawiałam różaniec, usłyszałam dzwonek do drzwi. Gdy otworzyłam, zobaczyłam Marka.

Byłem tu przejazdem - powiedział zmieszany. - Chciałem zobaczyć Bartka i ciebie. Chciałbym, żebyś mi wybaczyła.

Siadaj, zrobię ci kawę. Bartek powinien lada chwila wrócić z próby kółka teatralnego - powiedziałam już spokojnie.

Gdy siedzieliśmy, pijąc kawę, powiedziałam do Marka:

Czas już zabliźnił rany, ale ciągle nie mogę zrozumieć twojej decyzji. Dużo się za ciebie modlę i myślę, że teraz mogę ci przebaczyć. To stało się dzięki modlitwie różańcowej, nie przyszło samo.

Porzucenie was było moim największym życiowym błędem - przyznał Marek, a ja popatrzyłam na niego już bez niechęci.



DZIĘKUJĘ JEJ MODLITWĄ

Opowieść Heleny

Tej wiosny odwiedziłam mamę w moim rodzinnym miasteczku. Tak wiele lat tu nie byłam. Tylu ludzi poznałam w tym czasie, tyle wydarzeń błahych i ważnych miało miejsce w moim życiu. Tyle błędów popełniłam i tyle łez wylałam.

Moja mama była alkoholiczką. Do dziś budzą mnie ze snu koszmarne wspomnienia awantur, jakie wszczynała razem z moim ojcem, który nie był jej mężem. Pewnego dnia mężczyzna odszedł i ślad po nim zaginął. Zostałyśmy same, ale to nie znaczy, że było spokojnie.

Mama miała wielu kumpli do kieliszka i prowadziła „dom otwarty", co najbardziej godziło we mnie. Podchmielona i pełna animuszu mama jednym posunięciem łokcia strącała na podłogę moje książki i zeszyty, gdyż właśnie nakrywała do stołu.

Won mi na schody z tymi śmieciami! - wołała nieraz, wyrzucając mój tornister na klatkę schodową.

Nikt w szkole nie wiedział, ile lekcji odrobiłam, siedząc na strychowych schodkach przy bladym świetle słabej żarówki. Nikt też nie wiedział, dlaczego byłam blada i tak często ziewałam na lekcjach. Kto mógł przypuszczać, że dziewięcioletnie dziecko spędza całą noc na schodach, a potem nie umyte i głodne idzie do szkoły?

Helenko, powiedz mamie, żeby przyszła do mnie - powiedziała kiedyś moja wychowawczyni, pani Borowska.

Mama jest chora - skłamałam - nie może przyjść.

W takim razie może potrzebujecie pomocy? - zapytała nauczycielka.

Dziękujemy, radzimy sobie bardzo dobrze.

Pani spojrzała na mnie poważnie i nic już nie powiedziała.

Tego popołudnia mama znowu miała gości, a ja, nie czekając aż mnie wyrzuci, poszłam na swoje strychowe schodki. Właśnie wypełniałam ćwiczenia z geografii, gdy trzasnęły drzwi wejściowe i usłyszałam kroki na schodach. Zobaczyłam panią Borowską.

Ojej! - krzyknęłam przerażona.

Helenka? - zdumiała się pani Borowską - Co ty tu robisz?

Ja, ja... - jąkałam się niepewnie.

Wychowawczyni weszła na schodki i spojrzała na ćwiczenia rozłożone na moich kolanach. Potem energicznie, bez pukania weszła do naszego mieszkania.

Zabieram Helenkę do siebie - powiedziała do mojej podchmielonej matki, na której twarzy widać było zdumienie. - Jutro przyjdę tu z przedstawicielem opieki społecznej. Nie wywiązuje się pani ze swoich rodzicielskich obowiązków.

Tej nocy po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spałam w czystej pościeli, umyta i nakarmiona. Rano zjadłam talerz mlecznej zupy i obdarzona przez panią Borowską kanapkami, poszłam do szkoły.

Potem trafiłam do pogotowia opiekuńczego. Do sądu trafił wniosek o odebranie praw rodzicielskich mojej matce. Były to dla mnie trudne chwile. Nie mogłam przywyknąć do życia w nowym środowisku. Z początku byłam popychana i wyśmiewana przez dzieci, które tu były od dawna. Później przywykłam i do tego, tylko jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. W końcu moją matkę pozbawiono praw rodzicielskich, a mnie adoptowało proste, serdeczne małżeństwo z Podhala. Mieli już dwóch synów i koniecznie chcieli mieć córkę. Postanowili zaadoptować jeszcze jedno dziecko - dziewczynkę. Wybrali mnie. W tej rodzinie zostałam ochrzczona, przeżyłam dzień Pierwszej Komunii Świętej. Nauczyłam się pracować i modlić. Moi nowi rodzice szczególną wagę przywiązywali do modlitwy różańcowej. Mama codziennie zbierała nas wokół stołu i razem modliliśmy się na różańcu.

W tej atmosferze wyrosłam, skończyłam szkołę i studia na polonistyce. Wyszłam szczęśliwie za mąż i... zapomniałam o pani Borowskiej. Dopiero dzisiaj, kiedy przyjechałam aby odwiedzić moją biologiczną matkę, która po leczeniu odwykowym mieszkała w domu opieki, przypomniałam sobie moją dawną wychowawczynię.

Ona nie żyje - powiedziała mi sąsiadka. - Już będzie pięć lat jak umarła.

Poszłam na cmentarz, zapaliłam znicz na skromnym nagrobku i wyciągnęłam różaniec. Odmówiwszy część radosną, postanowiłam modlić się codziennie za jej duszę.

Przepraszam - wyszeptałam - przepraszam, że o pani zapomniałam.

Dzisiaj wiem, że mogę jej się odwdzięczyć tylko modląc się za nią, ale myślę, że ona tam gdzieś u Boga jest z tego bardzo zadowolona.



MARYJA POMOGŁA LEKARZOM

Opowieść Władysława

Kiedy lekarz postawił diagnozę i zaproponował założenie bajpasów, nie mogłem w to uwierzyć. Moje życie było zawsze bardzo aktywne. Choroba serca przeszkodziła mi w tym, byłem załamany. Przerażała mnie perspektywa operacji, związane z nią niebezpieczeństwa i konieczność rehabilitacji. Musiałem być ciągle uzależniony od pomocy innych ludzi, bezustannie na siebie uważać, przygotować się na cierpienie, którego bałem się najbardziej.

Przed operacją poszedłem do spowiedzi i przyjąłem komunię świętą. Chciałem być dobrze przygotowany również duchowo. Starałem się modlić, ale nie potrafiłem się skupić, moje myśli ciągle gdzieś uciekały.

Myśli pan, że to pomoże? - usłyszałem głos z sąsiedniego łóżka.

Myślę, że tak - odpowiedziałem.

Widzi pan - zaczął mój sąsiad, Teofil Piotrowski - kiedyś byłem bardzo wierzącym człowiekiem, ale gdy umarła moja żona Halinka, przestałem się modlić. Mam żal do Boga o to, że mi ją zabrał.

Przykro mi z powodu pana żony - powiedziałem - ale wie pan, mnie modlitwa pomaga, daje nadzieję.

Jak można mieć nadzieję, gdy nie ma już kogoś, kogo się nad życie kochało? Mnie już jest wszystko jedno. Jestem tu, bo mojej córce zależało, żebym zrobił konieczne badania, ale przecież jeśli umrę, to szybciej będę z Halinką.

Wie pan - zacząłem - człowiek musi mieć nadzieję. Ja, na przykład, mam nadzieję, że wyzdrowieję i jeszcze wiele dokonam.

Marzyciel z pana.

Panie Teofilu, trzeba żyć i czerpać radość z życia. Trzeba się cieszyć, że świeci słońce, że kwitną kwiaty, i z tego, że po zimie zawsze przychodzi wiosna.

Idealista z pana - skwitował moje słowa pan Teofil. - Zobaczymy, co pan będzie mówił jutro.

Następnego dnia przenieśli mnie na OIOM, a później na intensywną terapię. Było ciężko. W sytuacji, w której się znalazłem, doświadczyłem kruchości ludzkiego życia, bezradności spowodowanej niepełnosprawnością, samotności w cierpieniu.

Wtedy uświadomiłem sobie, że Jezus dwa tysiące lat temu też przeżywał samotność i ból. Znosił to wszystko dla mnie. Cierpiał podobnie jak ja, ale miłość Jego Matki pomogła Mu wytrwać. Tę miłość ofiarował z krzyża Janowi - umiłowanemu uczniowi. Przez niego ofiarował ją również nam wszystkim.

Jezu - modliłem się - mam Maryję, a więc wytrwam. Mam Maryję, a więc mam nadzieję. Dziękuję Ci za tę Matkę!

Potem zapadłem w sen. Gdy się obudziłem, pamiętałem pooperacyjną rozmowę z Jezusem. Zacząłem modlitwę różańcową. Po pierwszej dziesiątce znów zasnąłem, ale po przebudzeniu się mówiłem dalej. W ten sposób skończyłem część radosną.

Następnego dnia czułem się lepiej. Przyszedł do mnie ksiądz, przyjąłem komunię świętą i odmówiłem część bolesną różańca. I tak każdy mój dzień w szpitalu związany był z jedną częścią różańca.

Do zdrowia wracałem bardzo szybko. W moim sercu była radość. Lekarze nie mogli wyjść z podziwu, obserwując systematyczną poprawę stanu mojego zdrowia.

Wiedziałem, dlaczego tak się działo. To Ona - Matka Jezusa, którą prosiłem o pomoc, modląc się na różańcu, pomagała lekarzom. Moją modlitwę ofiarowywałem także za pana Teofila, który również doświadczał cierpienia, ale duchowego. Prosiłem Matkę Bożą o siły dla niego, o umiejętność zaakceptowania swojego życia.



MARYJA POMAGA MI CZUWAĆ

Opowieść Eugeniusza

Jestem samotnym pięćdziesięciopięcioletnim mężczyzną. Nigdy nie założyłem rodziny, miałem jednak ciekawe życie: wiele podróżowałem i zwiedziłem prawie cały świat. Z najbliższej rodziny mam tylko matkę. Była zawsze moim przyjacielem, wspierała mnie od najmłodszych lat. Ze wszystkich zakątków świata, które udało mi się odwiedzić, pisałem do niej kartki i listy, dzwoniłem. Czasami miałem wyrzuty sumienia, że zostawiam ją samą - mało już zaradną - na tak długo. Jednak ona cieszyła się z każdej mojej wyprawy.

Z wykształcenia byłem etnografem i zbierałem materiały do pracy doktorskiej o różnych kulturach świata. Mama była dumna z tego, że otworzyłem przewód doktorski, że wciąż się rozwijam. Czasem narzekała trochę na samotność, że to ani synowej nie ma, ani wnuków, ale nie miała mi długo tego za złe, gdyż moje pasje naukowe były jej wielką chlubą i nadzieją. Wiedziałem też, że moja mama szczególnie ceni sobie modlitwę różańcową, że - jak to ona mawiała - „nie wypuszcza różańca z rąk". Modliła się za mnie codziennie na różańcu, powierzając Maryi moje życie i przedsięwzięcia. Przyznam szczerze, że rozczulały mnie te jej słowa, ale nie przywiązywałem do nich większego znaczenia.

I tak obroniłem pracę doktorską i rozpocząłem habilitację. Mama ciągle była serdeczna i we mnie wpatrzona, ale zaczęła podupadać na zdrowiu. Miewała częste bóle głowy, z trudem się poruszała, ale jakoś sobie radziła. Widziałem, że potrzebuje pomocy, więc rzadziej wyjeżdżałem na swoje wyprawy.

Wylew, którego doznała, był dla mnie wstrząsem. Akurat w tym dniu ją odwiedziłem. Widziałem, że źle się czuje, ale nie spodziewałem się, że to się tak potoczy. Mama upadła, wracając z łazienki, i w jednej chwili straciła władzę w nogach i lewej ręce. Wezwałem pogotowie. Zabrano ją na neurologię na długie trzy miesiące, później przeszła rehabilitację w sanatorium i wreszcie wróciła do domu.

Musiałem zmienić wszystkie moje życiowe plany i tryb życia. Stałem się jej kucharzem, pielęgniarzem, człowiekiem do towarzystwa, słowem - wszystkim. Początkowo robiłem wszystko z wielkim zapałem i nadzieją, że jej stan zdrowia się poprawi. Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że dolegliwości nie ustąpią, a wręcz przeciwnie: będą się z roku na rok nasilać, że mama będzie wkrótce potrzebowała całodobowej, ciągłej opieki.

Teraz także mnie potrzebne było wsparcie. Poszedłem do psychologa, ale po pewnym czasie musiałem zrezygnować z jego pomocy. Wizyty były za drogie. Mama potrzebowała bardzo drogich leków, do domu przychodziła rehabilitantka, to wszystko pochłaniało wiele pieniędzy.

Z trudem radziłem sobie z sytuacją, zacząłem się załamywać. Wtedy przypomniałem sobie, że moja mama zawsze modliła się za mnie na różańcu, i zacząłem się tak modlić.

Nadal mam wiele zajęć, a zdrowie mamy nie uległo poprawie, ale odzyskałem spokój. Mam bowiem pewność, że Matka Boża mnie nie opuści i pomoże mi w tej trudnej sytuacji, że znajdę siły, aby czuwać przy mamie tak długo, jak będzie trzeba.



JAK SIĘ MÓWI „OJCZE NASZ ?”

Opowieść Wacława

W ramach pracy, którą wykonywałem, musiałem często wyjeżdżać w delegacje. Właściwie, mówiąc językiem mojej żony, żyłem ciągle na walizkach. Miało to na pewno dobre strony, nie narzekałem na monotonię pracy ani na brak kontaktów z ludźmi. Zarabiałem też dzięki temu więcej pieniędzy. Częste wyjazdy związane były jednak z ciągłą tymczasowością, z prowizorką życia, a co najtrudniejsze, z częstą rozłąką z najbliższymi. Pracę handlowca znałem, lubiłem i odnosiłem w niej sukcesy, dlatego od wielu lat widywałem się z rodziną wyłącznie w weekendy.

Poznawałem za to wielu ludzi. O jednych zapominałem od razu po wyjściu z hotelu, a z innymi łączą mnie więzy długoletniej przyjaźni. W domu mam wiele notesów wypełnionych adresami i numerami telefonów ludzi poznanych w czasie moich wyjazdów służbowych. Założyłem także specjalny album z fotografiami osób bardziej lub mniej znanych, ale spotkanych gdzieś na konferencjach, targach, wystawach, w hotelach. Niektórzy odeszli już w zapomnienie, o innych pamiętam, a z jeszcze innymi utrzymuję stałe i zażyłe kontakty.

Bardzo często w obcych, hotelowych pokojach odczuwałem tęsknotę za rodziną i najbliższymi. Te chwile były dla mnie bardzo trudne. Początkowo próbowałem radzić sobie z samotnością, pijąc kieliszek koniaku, idąc na dancing czy do teatru. Stwierdziłem jednak, że przynosi to jedynie chwilową ulgę i wiąże się z wyrzutami sumienia. Zrezygnowałem więc z moich wypadów do miasta i pozostawałem w pokoju hotelowym, czytając, przygotowując się do pracy albo modląc się na różańcu. Tę modlitwę poznałem w domu rodzinnym. Moja matka mówiła: „Jak ci będzie ciężko, synku, odmawiaj różaniec". Tak też czyniłem.

Z moich przygodnych znajomych, o których wspominałem wcześniej, nikogo nie zapamiętałem tak dobrze, jak pana Kazimierza. Nie pamiętam jego nazwiska. Był tłumaczem, który przyjechał do Poznania na targi, aby współpracować z niemieckimi przedstawicielami firm handlowych. Widziałem go jeden jedyny raz w życiu, w pokoju hotelowym, do którego mnie przydzielono.

Kiedy wszedłem do pokoju, wydał mi się bardzo niesympatyczny. Był zarozumiały i nie krył swojego oburzenia, że nie przydzielono mu pokoju jednoosobowego. Ponieważ byłem pod ręką, wszystkie swoje żale wylewał na mnie.

Ależ proszę pana - próbowałem się tłumaczyć - proszę zejść do recepcji z tymi pretensjami, ja nie jestem niczemu winien.

Nie lubię mieszkać z nieznajomymi - burczał mój współlokator, ale ja już się nie odzywałem. Umyłem się, rozpakowałem, zjadłem przygotowaną mi przez żonę kanapkę i wziąłem do ręki różaniec. Nie zwracałem uwagi na mojego współtowarzysza, który wreszcie zamilkł. Klęcząc przy swoim łóżku w półmroku, przy świetle nocnej lampki, modliłem się na różańcu, odmawiając część radosną. Gdy skończyłem, zobaczyłem, że pan Kazimierz obserwuje mnie.

Wie pan - zaczął nagle - nie zachowałem się właściwie. Przepraszam, że się uniosłem, ale ja ciągle jestem w podróży. Mam już dosyć tych hoteli, zapachu obcej pościeli, obiadów w knajpach. Tak bardzo chciałbym być w domu, że coraz częściej zastanawiam się, czy nie zmienić pracy. Dzisiaj od rana wszystko mi się nie układało. Byłem wściekły. Dopiero gdy zobaczyłem pana z różańcem w dłoniach, coś we mnie pękło. Ja też się kiedyś modliłem, ale to było bardzo dawno, w dzieciństwie. Proszę mi powiedzieć, jak się odmawia „Ojcze nasz".

Przypomniałem panu Kazimierzowi tę modlitwę, przypomniałem jeszcze i inne, na przykład „Zdrowaś Mario". Wytłumaczyłem też, jak się odmawia różaniec.

Moja świętej pamięci matka - powiedziałem - mawiała, że różaniec jest kołem ratunkowym dla tych, którzy za daleko odpłynęli od Pana Boga.

To chyba właśnie ja potrzebuję takiego koła ratunkowego - odpowiedział pan Kazimierz. Podarowałem mu swój różaniec.

Często zastanawiam się, czy to nasze hotelowe spotkanie przyprowadziło go do Boga? Czy modli się na moim różańcu? Staram się pamiętać o nim w mojej modlitwie różańcowej.



BYŁAM Z NIM DZIĘKI MODLITWIE

Opowieść Aliny

Ludzie uważali nas za dobre małżeństwo. Mieliśmy dwoje dzieci, pracę, ładne mieszkanie, wielu bliskich przyjaciół i liczna rodzinę. Nie narzekaliśmy ani na samotność, ani na brak pieniędzy, ani na słabe zdrowie, ani na nudę. Nasze dzieci Piotrek i Emilka uczyły się nieźle. Wakacje spędzaliśmy co roku nad polskim morzem, a kilka razy byliśmy nawet w Grecji, w Egipcie, na Cyprze. Wydawało się, że nic nie może zakłócić nam tej stabilizacji. A jednak stało się inaczej.

Mój mąż, Sławek, został zwolniony z pracy w ramach redukcji etatów. Był to szok dla niego samego, ale też i dla nas. Stanęliśmy przed wielką niewiadomą. Trzeba się było przestawić na inny sposób myślenia i postępowania. „Jak teraz będziemy żyć?" - pytałam siebie w rozpaczy, widząc załamanego, snującego się po mieszkaniu męża.

Nie umiałam znaleźć odpowiedzi. Nie umiał tego zrobić również Sławek. Dzieci patrzyły na nas pytająco i niczego nie rozumiały. Z dnia na dzień było gorzej. Nie dość, że kończyły się nam wszystkie oszczędności, to jeszcze mój kochany i wzorowy dotąd mąż zaprzyjaźnił się z niewłaściwymi ludźmi, którzy ciągnęli go na piwko albo zapraszali na kieliszeczek. Nasze życie rodzinne jak po równi pochyłej staczało się w dół.

Wtedy nie wytrzymałam i po prostu na niego nakrzyczałam.

Co ty sobie wyobrażasz - wyrzucałam mu - takimi sposobami szukasz pracy? Rozpijesz się i wtedy nikt nigdzie cię nie przyjmie. A ja, a my? Wcale cię już nie obchodzimy?

Sławek siedział z głową spuszczoną i wpatrywał się w czubki swoich butów. Nic nie odpowiedział, a po chwili ubrał się i wyszedł. Nie było go do wieczora. Wrócił późno i zaraz poszedł spać.

Za tydzień wyjeżdżam do pracy w Niemczech - oświadczył mi chłodno. - Będę pracować na czarno, ale przeżyjemy. Tylko nie będę z wami. Goś trzeba wybrać. Zadowolona?

Zabolały mnie te słowa i ton jego głosu. Poczułam się tak, jakbym go celowo wyrzuciła z domu.

To nie tak - powiedziałam do Sławka, który stał obrażony z miną człowieka skrzywdzonego przez wyrodną żonę - nie chcę twojej krzywdy, chcę stabilizacji, żeby dzieci miały bezpieczny dom.

Nastały między nami ciche dni, przerywane tylko oficjalnymi rozmowami dotyczącymi dnia codziennego. Czułam się podle. Miałam wielkie poczucie winy. Tęskniłam za moim dawnym Sławkiem, ale ten zniknął bezpowrotnie.

Nie mogłam znieść tej atmosfery. Poszłam spowiedzi. Ksiądz uświadomił mi, że mąż w swojej bezradności szukał kogoś, kogo mógłby obarczyć winą za zaistniałą sytuację. Ponieważ ja byłam najbliżej, a na dodatek domagałam się od niego podjęcia jakichś kroków, to całą swoją frustrację wyładował na mnie.

Twój mąż cię krzywdzi - powiedział ksiądz - ale i jemu nie jest lekko. Nie potrafi sobie poradzić z sytuacją, w jakiej się znalazł. Módl się za niego na różańcu. Powierz Matce Jezusa wszystkie wasze problemy, wasze wzajemne relacje i jego wyjazd.

Od konfesjonału odeszłam umocniona, ale lęk mnie nie opuszczał. W każdym razie nie miałam już w sercu tego piekącego żalu do męża. Wiedziałam, że jemu też nie jest łatwo. Pomagałam mu jak mogłam w przygotowaniach do wyjazdu. Rozstaliśmy się spokojnie, bez zbędnych emocji.

Czas, który zaczął się po jego wyjeździe, był dla mnie bardzo trudny. Nigdy nie byłam sama. Zawsze był przy mnie ktoś, kto służył radą, pomocą, kto mnie rozumiał. Najpierw to była moja mama, a potem mąż. Teraz nie miałam na kogo liczyć. Były ze mną dzieci, ale dla nich to ja musiałam być teraz oparciem, szczególnie, że bardzo przeżywały rozłąkę z ojcem. Moją podporą stała się modlitwa. Wieczorem, gdy dzieci już spały, siadałam z różańcem w dłoniach i modliłam się za męża i jego bezpieczeństwo w pracy (pracował fizycznie na budowie), za moje dzieci i za siebie, żebym wytrwała.

Dni mijały, Sławek zaczął przysyłać pieniądze. Było nam lżej materialnie, ale rozłąka bardzo bolała. Pewnej soboty niespodziewanie przyjechał.

Będę pracował legalnie - powiedział. - Szef poznał się na mnie. Zatrudni mnie jako kierownika budowy. Dobrze, że znam niemiecki. Już nie musisz się martwić.

Ale nam bardzo ciebie brakuje - odparłam.

Mnie też, ale musimy wytrwać.

Modlę się za ciebie codziennie - powiedziałam mężowi.

I ja się za was modlę, codziennie jestem w kościele.

Przytuliłam się do męża. Wrócił do mnie ten dawny, dobry człowiek. Żyliśmy już co prawda w nowych warunkach, ale nasza miłość się nie zmieniła. Wierzę, że Maryja przeprowadzi nasze małżeństwo nawet przez największe trudy życia. Codziennie Ją o to proszę, odmawiając różaniec.



BABCIU, JA TEŻ MAM RÓŻANIEC DO SPANIA

Opowieść Krystyny

Poświęcałam Julii sporo czasu, gdyż zajmowałam się nią kiedy córka z zięciem pracowali. Jula lubiła się modlić. Kiedy miała roczek, uczyłam ją robić znak krzyża. Starałam się również pokazać na własnym przykładzie, jak się modlić. Razem z nią klękałam, składałam ręce, żegnałam się i odmawiałam modlitwę. Najpierw dziewczynka tylko naśladowała moje zachowania, później uroczyście mówiła ze mną słowo „Amen", a kiedy skończyła dwa lata i zaczęła dobrze mówić, nauczyłam ją prostej modlitwy, którą w naszej rodzinie znało każde dziecko: „Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę...".

Wnusia modliła się w ten sposób bardzo chętnie, dodając jeszcze całą listę członków rodziny i przyjaciół, o których zdrowiu trzeba myśleć i powierzać je Panu Bogu.

Gdy była starsza uczyłyśmy się cierpliwie odmawiać „Ojcze nasz". Łączyło się to z wieloma pytaniami Julii: Dlaczego do Boga mówimy „Ojcze"? Czy nie lepiej jest mówić „Tatusiu", tak jak ona mówi do swojego taty. Kiedy jej na to pozwoliłam, chciała mówić wyłącznie „Tatusiu nasz". Długo musiałam jej tłumaczyć, że może tak zwracać się do Boga, bo rzeczywiście jest naszym dobrym i kochanym Tatusiem, ale w modlitwie używamy słowa „Ojcze".

A czy w niebie mamy też mamę? - zapytał; kiedyś wnusia.

Oczywiście, że tak - odpowiedziałam uradowana, że mogę jej opowiedzieć o Matce Bożej i o narodzinach Jezusa. Przy tej okazji zaczęłyśmy się uczyć modlitwy „Zdrowaś Maryjo" i pieśni maryjnych. Podobnie jak moim dzieciom także najbardziej podobała się podobała się pieśń ,,Po górach, dolinach". To z kolei spowodowało konieczność opowiedzenia jej o objawieniach w Lourdes. Gdy pokazałam dziewczynce obrazek z wizerunkiem Matki Bożej z Lourdes, zapytała, co Maryja trzyma w dłoni.

To różaniec - odpowiedziałam i poszłam z nią do sypialni, gdzie pod poduszką mam schowany różaniec, na którym modlę się przed snem.

To jest różaniec do spania - zawyrokowała moja wnusia.

Przez następne tygodnie starałam się uczyć Julę modlitwy na różańcu. Zdarzało się, że dziewczynka zasypiała podczas modlitwy. Bywało, że dzielnie klęczała obok mnie i razem ze mną odmawiała cały dziesiątek. Bywało i tak, że zmęczona klęczeniem i powtarzaniem zdrowasiek odchodziła na bok i bawiła się w ciszy.

Z czasem Julii udało się zapamiętać wszystkie tajemnice różańcowe. Codziennie rozpoczynałyśmy dzień od różańca, a gdy wnusia poszła już do przedszkola, modlitwą tą kończyłyśmy dzień.

Nie zapomnę nigdy, jak kiedyś Jula wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego pokoju. Wdrapała się na łóżko, podniosła poduszkę i powiedziała:

Babciu, ja też mam już swój różaniec do spania - po czym wyjęła spod poduszki malutki, niebieski różaniec, który na jej prośbę kupiła moja córka.



MATKA BOŻA MI JĄ ODDAŁA

Opowieść Justyny

Miałam przyjazny dom, dobrych rodziców i nie mogłam nigdy narzekać na niedostatek. Moi rodzice pracowali, więc musieli łączyć obowiązki zawodowe i domowe, a także opiekować się mną i moją siostrą bliźniaczką. Radzili sobie jednak bardzo dobrze, a co najważniejsze, nigdy nie słyszałam, żeby się kłócili. Mieli zaplanowane obowiązki domowe, doradzali sobie w sprawach zawodowych i dawali nam dobry przykład, ucząc modlitwy i obowiązku niedzielnej Mszy Świętej. Rosłyśmy z Kasią w pogodnym, normalnym domu.

Skończyłyśmy siódmą klasę jeszcze ośmioletniej podstawówki i przeszłyśmy następnej klasy. I tu zaczął się nasz rodzinny dramat.

Chociaż byłyśmy bliźniaczkami, jednak miałyśmy bardzo różne charaktery. Ja byłam cicha i zamknięta w sobie, taka przysłowiowa szara myszka, a Kaśka była wesoła, towarzyska, rozgadana i miała tupet.

To sprawiało, że ona była zawsze otoczona swoimi „fanami", a ja przeważnie sama. Nasze usposobienia i różnice charakterów spowodowały, że zaczęłyśmy się od siebie oddalać. Ja coraz głębiej wsadzałam nos w książki, Kaśka natomiast miała coraz więcej znajomych i wesoło się bawiła. Odbiło się to wyraźnie na naszych ocenach. Wkrótce stałam się prymuską, a Kaśka ledwo, ledwo przeszła do drugiej klasy gimnazjum.

Martwiło to bardzo naszych rodziców, którzy, próbując Kaśce wyperswadować wszelkie szaleństwa, stawiali jej mnie za przykład. Doszło do tego, że siostra miała mnie już serdecznie dosyć. Kiedy mogła i gdzie mogła, „przypinała mi łatkę". Nie szczędziła zgryźliwych uwag i złośliwych aluzji do mojej, jak to mówiła, postawy kujona. Zabierała mi moje bluzki, wyrzucała cenne notatki. Doszło do tego, że kiedyś, gdy rodziców nie było w domu, zbiła mnie dotkliwie.

Jeżeli piśniesz starym choć słówko, możesz przestać istnieć - wycedziła z nienawiścią przez zęby.

Nie pisnęłam, ale zaczęłam się jej bać. Ze strachu nie mogłam zasnąć. Nie wiedziałam, gdzie mam chować moje zeszyty, które siostra ze złością niszczyła. Nie mogłam się spokojnie uczyć, gdyż pod nieobecność rodziców włączała radio na cały regulator, otwierając drzwi do mojego pokoju. Miałam objawy nerwicy. Zrywałam się z krzykiem w nocy, śniły mi się koszmary. Nie mogłam się skupić na nauce. Schudłam, straciłam siły, zdarzały mi się omdlenia. Kiedyś zemdlałam w szkolnej ubikacji i ocuciła mnie koleżanka, która przypadkowo mnie znalazła. Innym razem zemdlałam w kościele i przerażony tata wyniósł mnie na rękach. Zdarzyło się to także w kuchni, gdy zmywałam naczynia. W nauce też się opuściłam. Kaśka tryumfowała i nie umiała już nawet ukrywać przed rodzicami swojej radości z moich niepowodzeń. Mama zaczęła się czegoś domyślać.

Gdy ukończyłyśmy z bardzo różnymi świadectwami szkołę podstawową, rodzice umieścili mnie w liceum z internatem w dużym mieście, a Kaśka poszła do dosyć miernego technikum w naszej miejscowości. Rozeszły się nasze drogi. Ja, uspokojona i zauroczona życiem w mieście, uczyłam się znowu świetnie, a Kaśka wpadła w narkotykowo-alkoholowe towarzystwo. Nie skończyła szkoły. Po długich staraniach rodzicom udało się umieścić ją w ośrodku odwykowym, ale stamtąd dwukrotnie uciekła. Wreszcie znalazła się w więzieniu za rozprowadzanie narkotyków. Była już uzależniona, również piła. Odsunięta od możliwości brania, próbowała popełnić samobójstwo.

Wtedy zrozumiałam, że Kaśka jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, że nie mogę się na nią gniewać ani nią gardzić. Zrozumiałam, że muszę zrobić coś, żeby ją ratować. Długo zastanawiałam się, jak uratować moją siostrę. Któregoś piątkowego popołudnia poszłam do kościoła. Właśnie trwała Msza Święta dla młodzieży. Wysłuchałam kazania. Ksiądz mówił, że najlepszym lekarzem jest Pan Jezus, i że nie potrzebują lekarza zdrowi, tylko ci, co się źle mają, a droga do Jezusa w sprawach trudnych i beznadziejnych wiedzie przez Maryję.

Już wiedziałam, co mam robić. Postanowiłam modlić się za moją siostrę i ofiarowywać w jej intencji Msze Święte. W sierpniu wyruszyłam z pielgrzymką na Jasną Górę. Nie byłam zaprawiona w chodzeniu. Bolały mnie nogi, miałam pęcherze na stopach. Codziennie je opatrywałam, ale nie poddawałam się, szłam dalej.

Minęło kilka lat. Poznałam Tomka, wyszłam za mąż, a później urodziłam córeczkę Marysię. Opiekowałam się także starzejącymi się rodzicami. Miałam mnóstwo zajęć, ale nie zrezygnowałam z modlitwy za Kasię.

Pewnego dnia, kiedy sprzątałam mieszkanie, a Marysia bawiła się w ogródku, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam... moją siostrę. Kiedyś byłyśmy bardzo do siebie podobne. Dzisiaj Kaśka wyglądała jak stara kobieta, jak moja ciotka, a nie siostra.

Gdy ją zobaczyłam, rozpłakałam się jak małe dziecko. Ona też się rozpłakała. Padłyśmy sobie w objęcia i płakałyśmy nadal.

Tyle zła musiało się stać - powiedziała wreszcie Kasia - żebym zrozumiała, jak cię kocham.

Ja też cię kocham, Kasiu. Codziennie od pięciu lat odmawiam za ciebie różaniec. Dzisiaj Matka Boska zrobiła mi prezent. Oddała mi ciebie.



POWRÓT TATY

Opowieść Tadeusza

Od roku pracowałem w holenderskiej spółce, rozwożącej swoje towary po całym świecie. Ja zajmowałem się transportem na terenie krajów europejskich. Po długotrwałym poszukiwaniu pracy takie zajęcie wydawało mi się wymarzone: zupełna wolność, brak przełożonych nad głową, możliwość zwiedzenia tylu krajów i wysokie zarobki. Pozostawał tylko jeden problem - rodzina. Moja żona Daria nie pracowała. Mieliśmy dwoje dzieci - Remika i Martę. Synek był już w trzeciej klasie, a córeczka w pierwszej. Troska o ich utrzymanie i wykształcenie spędzała mi sen z powiek przez długie miesiące przebywania na zasiłku dla bezrobotnych.

Gdy wreszcie dostałem tę pracę, rozpierała mnie radość. „Wreszcie skończą się nasze kłopoty finansowe. Daria będzie mogła spokojnie poświęcić się domowi i dzieciom, a ja na nich wszystkich zarobię!" - myślałem.

Nie cieszyłem się jednak zbyt długo. Moja rodzina nie była zachwycona tym pomysłem. Tłumaczyłem im jak umiałem, że będę przyjeżdżać do domu raz w miesiącu, że wreszcie będziemy mieli stabilizację.

Co to za stabilizacja, kiedy ciebie z nami nie będzie - żaliła się Daria.

Tatusiu, kto będzie ze mną oglądał mecze? - pytał zmartwiony Remik.

Już nas nie kochasz! - rozpłakała się Martunia.

Zamknąłem się w sypialni zły i rozgoryczony. „To ja chcę dla nich jak najlepiej, a oni jeszcze marudzą!". Było mi smutno, ale postanowiłem postawić na swoim. Przyjąłem tę pracę. Jak nietrudno się domyślić, byłem z niej bardzo zadowolony. Przyzwyczaiłem się do nowego trybu życia. Rodzina też przywykła, chociaż nasze pożegnania zawsze były dramatyczne.

Wszystko jednak nagle się zmieniło przez wielki karambol na autostradzie koło Monachium, w którym i ja się znalazłem. Mój wóz nadawał się do warsztatu, a ja wylądowałem w niemieckim szpitalu. Szpital powiadomił żonę, która zostawiwszy dzieci pod opieką swojej ciotki, przyjechała natychmiast. Nie miała gdzie nocować, więc była krótko, ale często rozmawiałem z nią i dziećmi przez telefon.

My, tatusiu - mówiła do mnie córeczka - codziennie z mamą modlimy się za ciebie, żebyś szczęśliwie do nas wrócił.

Tadziu, odmawiamy wieczorem z dziećmi różaniec, bądź dobrej myśli - zapewniała mnie żona.

Kiedy wreszcie mogłem samodzielnie się poruszać, wróciłem do domu. Moja rekonwalescencja przebiegała długo. Właśnie w tych dniach zrozumiałem, co jest dla mnie najistotniejsze.

Może pogorszy się nasza sytuacja materialna - powiedziałem kiedyś przy kolacji - ale postaram się o pracę w Polsce. Nie chcę was już zostawiać samych.

Nie zdążyłem podnieść do ust kromki chleba, a już cała moja trójka rzuciła mi się na szyję. Byłem im potrzebny. Tylko dlaczego zrozumiałem to dopiero po groźnym wypadku?



ODDALI SIĘ JEJ OPIECE

Opowieść babci Maryni

Wiesz - mówiła babcia Marynia - moje życie było bardzo zwyczajne. Toczyło się spokojnie u boku mojego kochanego męża Grzegorza i wśród gromadki dzieci.

Grzegorz był dobrym i odpowiedzialnym mężem, pracował w służbie publicznej. Był policjantem. Wcześniej, wcielony do armii austriackiej musiał służyć dla cesarza Franciszka Józefa. Gdy nastała wolna Polska, z radością zrzucił obcy mundur i przystąpił jako ochotnik do polskiej policji. Pierwsze lata mojego małżeństwa były ciągłą wędrówką. Przenosiliśmy się tam, gdzie mój mąż odbywał służbę. Dlatego nasze dzieci rodziły się w różnych miejscowościach. Przyznam szczerze, że byłam bardzo zmęczona ciągłymi zmianami i nawet nieraz złościłam się z tego powodu na męża.

On wtedy uśmiechał się do mnie ciepło i mówił: „Maryniu, módl się o cierpliwość". A więc modliłam się, odmawiając różaniec. Prosiłam Matkę Najświętszą o wytrwanie w miłości do męża, o to, abym nie robiła mu cierpkich uwag. Modliłam się za moje dzieci, aby rosły zdrowo, abym umiała przyjąć każde następne dziecko, niezależnie od tego, gdzie i w jakich warunkach przyjdzie mi je urodzić.

Modlitwa pozwoliła mi przeczekać lata tułaczki, bardzo różne warunki mieszkaniowe, ciężkie porody, a nawet śmierć malutkiej córeczki Urszulki.

Gdy po kilkunastu latach służby mąż przeszedł na emeryturę, wreszcie kupiliśmy własny dom w Leżajsku. Mieliśmy duży sad i ogród, który Grzegorz chętnie uprawiał. Zaczęło się dla nas bardziej ustabilizowane życie.

Nasz domu znajdował się niedaleko klasztoru Bernardynów i każdego dnia rano mogłam pójść na Mszę Świętą odprawianą przed cudownym obrazem Matki Bożej Leżajskiej. Jej zawierzałam wszystko, co było mi bliskie. Dzieci rosły zdrowo. Chłopcy kończyli gimnazjum, byli w harcerstwie. Dziewczęta także się uczyły. Ania wyszła za mąż, Basia pracowała, a dwie młodsze córeczki były przy nas.

I właśnie wtedy wybuchła druga wojna światowa. Antoś, zmobilizowany do wojska, zginął w kampanii wrześniowej. Zygmunt walczył gdzieś na Zachodzie. Starsze córki pracowały w odległych miastach. Bolek przerwał studia we Lwowie i wrócił do domu.

Bardzo ciężko zachorował mój mąż. Stracił pamięć. Nie poznawał nawet własnych dzieci. Rozległa miażdżyca opanowała wkrótce cały jego organizm. Po dwóch latach umarł. Mój mąż umarł. Zostałam z Bolkiem, Ireną, Basią i Janka. Bolek i Basia pracowali na czarno, ja hodowałam kozę i uprawiałam ogród. Przeżyliśmy kilkakrotne rewizje niemieckich żołnierzy, którzy szukali ukrywających się partyzantów. Przeżyliśmy najazd oddziału armii radzieckiej. Rosjanie okradli nas i spalili na podwórku cały nasz cenny księgozbiór zbierany przez lata.

Były to straszne czasy. Żyłam w ciągłym lęku o syna, który potajemnie metodą domową robił mydło na sprzedaż, o córkę, która działała w ruchu oporu. Myśli moje były też przy Zygmusiu, który walczył o Londyn i przy Antku, na którego cudowne odnalezienie ciągle czekałam. W dodatku nie było już przy mnie mojego Grzegorza, który zawsze podnosił mnie na duchu.

Nie wiem, jak bym to przeżyła bez zawierzenia wszystkiego Matce Bożej. Przecież także Ona szła bezradna drogą krzyżową swojego Syna, patrzyła na Jego cierpienie i konanie. Maryja więc najlepiej mnie rozumiała. To dzięki Niej przeżyłam wszystkie trudne chwile. To Ona wspierała mnie dotychczas i czyni to w mojej starości.



JESTEM STARA, ALE POGODNA

Opowieść Władysławy

Mam siedemdziesiąt osiem lat. To już podeszły wiek. Wszystko jest jakby poza mną. Nie nadążam za nowoczesnością. Życie mnie wyprzedza i ludzie też.

Śmieszna rzecz, zawsze starałam się być „do przodu" i nie potrafiłam się cofać. Miałam nowoczesny sprzęt audio-wideo, nauczyłam się angielskiego, jeździłam za granicę, ubierałam się modnie. Ale teraz przestałam nadążać. Mam telefon komórkowy, który podarowała mi na imieniny siostrzenica, ale oczy już nie te, cyferek nie widzę. Do posługiwania się nim muszę używać okularów. No i obsługi komputera nie znam, a powinnam. Tylko nie ma mnie kto nauczyć. I emerytura za niska na kupno tej machiny.

Myślicie sobie, że mam niedobrze w głowie. Nie, ja kocham życie. Kocham to ziemskie życie pomimo mojej samotności i starości. Kocham je dzięki modlitwie, a szczególnie dzięki różańcowi. Tak, różaniec odmawiam codziennie i Anioł Pański, a często też Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Modlitwa pomaga mi być starą, choć oprócz tego uporczywego reumatyzmu, nie czuję się stara.

Czytam książki, również religijne. One pozwalają mi myśleć, rozumieć sens istnienia człowieka, sens jego życia, a także pogłębiać moją wiarę. Dzięki tym książkom i modlitwie, zrozumiałam, po co żyję. Wiem już, że żyję dla Boga. Dla Boga i dla drugiego człowieka. Wiem, że mam być odbiciem dobrego, miłosiernego, przebaczającego Boga, żeby każdy człowiek już tu na ziemi wiedział, jaki On jest. Muszę świadczyć o Bogu, żeby ludziom było do Niego bliżej.

Wydaje mi się czasami, że Pan Bóg ma poczucie humoru, że się do nas uśmiecha i dobrotliwie z nami żartuje. Przecież nie można żyć bez humoru. Bóg nie chce, abyśmy byli ponurzy, tylko radośni. Kiedyś słyszałam pieśń o Bożej radości, która jak rzeka wypełnia duszę człowieka. Tak jest i ze mną. Kochając Pana Boga i Matkę Najświętszą, nie możemy być smutni.

A więc jestem stara. Bolą mnie kolana, z trudem chodzę, ale tak już musi być. Maszyna się psuje, a co dopiero człowiek, który przeżył tyle lat.

Ale stara to nie znaczy skazana na powolne umieranie. Śmierć i tak przyjdzie do każdego, ale po co ciągle to rozpamiętywać. Trzeba być dobrym - jak to ładnie powiedział Brat Albert - jak chleb, którego każdy może sobie ułamać. I trzeba być wesołym, żeby ludzie widzieli, że Bóg jest wesoły i dobry. I trzeba się śmiać, żeby te srebrne lata upłynęły w radości, a nie w smutku.

Takiej postawy uczy różaniec. On uczy pogodzenia się z Bożym ładem i Bożą nauką. I daje siły. Spróbujcie sami. Mówię wam, odżyjecie!



OCALIŁ NAS RÓŻANIEC

Opowieść Wiesławy

Był wrzesień 1944 roku. Powstanie Warszawskie zmusiło wielu ludzi do tułaczki. Niemcy kazali nam opuścić Warszawę, w której przebywaliśmy tymczasowo u mojej mamy, po wypędzeniu nas z naszego mieszkania w Aninie. Zatrzymałam się więc z mężem, dwójką dzieci i mamą w Pudach leżących nieopodal stolicy.

Zbliżała się jesień, a my, ani nasze dzieci, nie mieliśmy ciepłej odzieży. Postanowiłyśmy z mamą zaryzykować i wybrałyśmy się jedyną kursującą wówczas ciuchcią do Anina po ciepłe ubrania. Nie przejechałyśmy nawet połowy drogi, gdy zatrzymał nas niemiecki oddział. Kazali nam wysiadać z pociągu i popędzili pod lufami karabinów w kierunku stacji Warszawa Zachodnia. Szliśmy tak już kilka kilometrów, nie wiedząc, dokąd nas prowadzą. Był słoneczny wrześniowy poranek. Nie cieszyło nas jednak nic. Jakiś pan idący za nami powiedział, że najprawdopodobniej pędzą nas na stację, gdzie przygotowują transport więźniów do Oświęcimia. Moja mama zaczęła płakać. Ja też miałam łzy w oczach. Tam w Pudach czekał na mnie mąż i dwoje małych dzieci Wokoło szalała wojenna zawierucha, bałam się nie tylko o mamę i o siebie, bałam się także o nich.

Jak tylko nadarzy się okazja, uciekamy - powiedziałam do mamy, która ciągle pochlipywała. Ale okazja nie nadarzała się.

Nagle przy drodze, którą szła nasza kolumna zauważyłam mały, piętrowy domek z ogródkiem. Rozejrzałam się dookoła. Pilnujący nas esesman zapalał właśnie papierosa. Pociągnęłam mamę za rękaw i wbiegłyśmy do tego domku. Był zupełnie pusty. Prędko weszłyśmy na pierwsze piętro i otworzyłyśmy jakieś drzwi. Znalazłyśmy się w pustym pokoju, gdzie wśród rozrzuconych w nieładzie książek i garnków stał duży dębowy, ciężki stół. Przysunęłyśmy go z mamą do drzwi i tym sposobem zatarasowałyśmy wejście do naszej kryjówki.

Pamiętam, że były to stare, liche, drewniane drzwi. Usiadłyśmy na podłodze przy bocznej ścianie i zaczęłyśmy na palcach odmawiać różaniec.

Nagle usłyszałyśmy odgłos ciężkich, wojskowych butów na schodach. To jakiś niemiecki żołnierz po nich szedł. Może widział, jak uciekałyśmy? Zamarłyśmy z przerażenia. Rozległo się pukanie do drzwi, najpierw słabe, później bardziej natarczywe. „Jeszcze chwila - myślałam - a walnie kolbą w te mizerne drzwi i znajdzie nas". Ale Niemiec po chwili odszedł. Byłyśmy uratowane. Kolumna złapanych pasażerów naszej ciuchci przeszła. Przez szparę w oknie widziałyśmy jednak, że teren wsi, w której się znajdowałyśmy, był otoczony. Widziałyśmy żołnierzy z psami, słyszałyśmy fragmenty rozmów w języku niemieckim. Postanowiłyśmy nie opuszczać naszej kryjówki, choć byłyśmy zmęczone i głodne.

Dopiero przed wieczorem zapanowała cisza. Wtedy postanowiłyśmy przedostać się na drogę, którą mogłybyśmy powrócić do Pudów. Wyszłyśmy cichutko. Ja na wszelki wypadek wzięłam leżącą na podłodze bańkę na mleko, która później bardzo się przydała.

Po kilku minutach drogi natknęłyśmy się na niemiecki patrol. Po okazaniu dokumentów, wskazałam na bańkę i powiedziałam niemieckiemu żołnierzowi, że idziemy szukać mleka dla dzieci, które czekają w domu głodne. I... o dziwo, Niemiec uwierzył. Oddał nam dokumenty i puścił wolno. Doszłyśmy do bocznej drogi i poszłyśmy piechotą przez las w kierunku Pudów. Przenocowałyśmy w jakimś stogu siana, a potem, idąc na piechotę i jadąc chłopskimi furmankami, dotarłyśmy na miejsce.

To wydarzenie nauczyło mnie wielkiego kultu do Matki Bożej Różańcowej. Modlę się odtąd codziennie na różańcu. Maryi powierzam wszystkie moje sprawy. Dożyłam w zdrowiu do Osiemdziesiątego dziewiątego roku życia. Jestem babcią i prababcią.

Opowiedziałam o tym moim wojennym doświadczeniu, aby przekonać innych do odmawiania różańca, bo ta modlitwa może uratować człowieka w zupełnie beznadziejnej sytuacji.



MODLITWA BABCI

Opowieść Janiny

Jestem matką dwojga dorosłych już dzieci i babcią czworga wnucząt. Mieszkam sama. Mam dużo czasu. Często wspominam swoje życie, analizuję wydarzenia, przywołuję w pamięci drogie twarze zmarłych już rodziców, brata i męża, modlę się za nich, a także za moje dzieci: czterdziestopięcioletnią córkę Krysię i pięćdziesięcioletniego syna Gienka.

Oni od początku byli moją wielką radością, ale i wielką troską. Krysia bardzo wcześnie wyszła za mąż. Miała dwadzieścia lat. Jej mąż był dobrym, ale chorowitym człowiekiem. Po piętnastu latach małżeństwa zmarł. Krysia odtąd musiała radzić sobie z całym domem i wychowaniem dwójki dorastających dzieci Wojtka i Emilki. Życie syna ułożyło się lepiej. Ma dobrą, pracowitą żonę Zosię i dwie córki: Hanię i Ewę. Obie dobrze się uczą, są już studentkami. Tworzą dobrą i kochającą się rodzinę.

Od chwili narodzin moich dzieci modliliśmy się za nie z mężem na różańcu. Mąż był bardzo głęboko wierzącym człowiekiem. On mi pokazał, co to znaczy prawdziwie wierzyć. Po jego śmierci modlę się za dzieci sama, nie zapominając też o moich najdroższych zmarłych. Modlitwa różańcowa jest mi potrzebna, nie umiem bez niej żyć. Szczególną jej moc poznałam jednak nie tak dawno, kiedy mój dwudziestodwuletni wnuk Wojtek popadł w wielkie tarapaty.

Kiedy córka owdowiała, oboje z mężem pomagaliśmy jej, jak tylko potrafiliśmy. Opiekowaliśmy się dziećmi, aby mogła więcej pracować i zarobić na utrzymanie domu. Uprawialiśmy jej ogródek, żeby dzieci miały świeże warzywa i owoce. Jednak w wirze codziennych obowiązków, wiedzeni wielką miłością do wnuków, rozpieściliśmy je i wychowaliśmy dwoje młodych egoistów. Ta refleksja przyszła dopiero po śmierci mojego męża, kiedy wnuki zapomniały o mnie zupełnie i przestały się interesować samotną babcią.

Zapracowana i coraz bardziej samotna córka wpadała do mnie czasem i często płakałyśmy obie nad naszym losem.

Jednakże prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy Wojtka przyłapano na rozprowadzaniu narkotyków. W mieszkaniu córki policja przeprowadziła rewizję, a później Wojtek został aresztowany. Był to chyba najcięższy okres w moim życiu. Patrzyłam na cierpienie mojej córki i nie potrafiłam jej pomóc. Odwiedziłyśmy kiedyś Wojtka w areszcie. Był smutny, przerażony. Wychudł, miał podkrążone oczy. Nawet nie robiłyśmy mu wymówek. Wiedziałyśmy obie, że zrozumiał swój błąd. Czekał go jeszcze proces sądowy i kara. Bałyśmy się, że trafi do więzienia na dobre kilka lat. Był przecież młody, u progu dorosłego życia, a już popełnił przestępstwo.

Wtedy z jeszcze większą gorliwością podjęłam modlitwę różańcową w jego intencji. Błagałam Matkę Bożą, aby sprowadziła tego osieroconego przez ojca chłopca na dobrą drogę i uratowała od więzienia. Obie z córką klękałyśmy często razem do różańca, a po pewnym czasie dołączyła do nas Emilka. Modliłyśmy się wspólnie przez cały czas pobytu Wojtka w areszcie i podczas procesu sądowego.

Wojtek trafił w areszcie na wspaniałego kapłana - księdza Jacka, który był kapelanem więziennym. Opiekował się grupą młodzieży uzależnionej. Wnuk prowadził z nim długie rozmowy. Zaczął się modlić, przeanalizował swoje dotychczasowe życie.

Sąd skazał go na dwa lata więzienia z zawieszeniem na pięć lat. Po opuszczeniu aresztu Wojtek zaczął chodzić na spotkania grupy księdza Jacka. Dzisiaj, to już jest inny człowiek. Pracuje zawodowo i działa jako wolontariusz w „Monarze". Opowiada młodym ludziom o swoich życiowych doświadczeniach.

Dzięki Ci, Maryjo, że uratowałaś mojego wnuka Wojtka.



ODNALAZŁA DROGĘ

Opowieść Romana

Bardzo kochałem moją wnuczkę Kamilkę. Od małego dziecka się nią opiekowałem, ponieważ córka dużo pracowała. Kamila nie znała swojego ojca. Zostawił Zosię już w ciąży i nie interesowały go jej dalsze losy.

Tak więc byłem dla dziewczynki nie tylko dziadkiem, ale i ojcem. To ja naprawiałem jej zabawki, usypiałem do snu, karmiłem, chodziłem z nią na spacery. To ze mną wyrywała pierwszy ząbek i to ja uczyłem ją modlitwy i pierwszy poznałem jej chłopaka. Nic więc dziwnego, że losy dziewczynki bardzo mnie obchodziły.

Zosia także bardzo kochała córeczkę, ale pozwalała jej na wszystko. Była wybuchowa i niecierpliwa, toteż Kamilka miała przed nią swoje tajemnice, z których zwierzała się tylko mnie.

Dziewczynka rosła jak na drożdżach. Dobrze się uczyła i nie sprawiała zbyt wielu kłopotów wychowawczych. Moja córka z dumą patrzyła na Kamilkę.

Przyszedł jednak trudny czas dojrzewania. Wnuczka miała nowych znajomych. Stała się skryta i nie dopuszczała do swoich tajemnic także i mnie.

Kamciu, chodź ze mną na działkę - prosiłem - chcę pozbierać truskawki.

Idź, dziadziu, sam, ja się umówiłam.

Z kim się tak umawiasz? Powiedz staremu dziadkowi.

Ojej, z kumplami! Co ty, dziadziu, młody nie byłeś? Kolegów nie miałeś?

Miałem, wnusiu, tylko ja nie byłem taki tajemniczy.

Inne czasy, dziadku - kwitowała moje uwagi wnuczka - i biegła na umówione spotkania.

Mijały lata. Pewnego wieczoru, przy kolacji powiedziała nam nagle, że się wyprowadza.

Na litość Boską, gdzie? - krzyknęła z przerażeniem w głosie jej matka.

Do Mateusza.

Do Mateusza? A kto to taki?

To jest obecnie mój chłopak. Właśnie wczoraj wynajął mieszkanie, gdzie wspólnie zamieszkamy.

Kamilko, nic nam o nim nie mówiłaś - powiedziałem najspokojniej, jak potrafiłem.

Bo nie chciałam. Mam swoje życie, nie chcę, żebyście się mną za bardzo interesowali.

To przedstaw go nam chociaż.

Teraz jeszcze nie jest na to czas - odpowiedziała spokojnie Kamila.

Oboje z córką byliśmy zdruzgotani. Nasza wypieszczona dziewczynka chce zamieszkać z jakimś nieznanym nam mężczyzną.

Nie pozwalam! - krzyknęła Zosia. - Nie pozwalam i już!

Ja się już ciebie o pozwolenie nie muszę pytać. Mam dziewiętnaście lat! - odpaliła matce dziewczyna i poszła do swojego pokoju.

Następnego dnia wyszła już spakowana. Popatrzyła na mnie ze smutkiem w oczach i poszła. To jej spojrzenie wywołało wielki niepokój w moim sercu. Chodziłem z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

Bomba wybuchła, gdy córka wróciła z pracy.

Wiem już, kim jest ten Mateusz - wołała od progu. - To żonaty człowiek, żonaty! Rozumiesz?!

O, Boże! - jęknąłem tylko. - A kim on jest? Co robi? Trzeba z nim porozmawiać.

Jest prezesem zakładu poligraficznego. Bogaty, dobrze sytuowany.

To ja do niego pójdę - zdecydowałem.

Nie, jestem jej matką, to ja pójdę - powiedziała twardo Zosia. Istotnie, następnego dnia poszła.

Czekałem na nią długo. Wreszcie wróciła.

Wiesz, właściwie to jest porządny człowiek - powiedziała. - Nie masz pojęcia, jakim luksusem otoczył Kamilkę.

Ależ, Zosiu, przecież jeszcze wczoraj mówiłaś, że jest żonaty.

Co z tego? Rozwiedzie się. Najważniejsze, że jest miły i przystojny, i że Kamilka będzie żyć w dostatku.

Chyba żartujesz! - krzyknąłem. - Chcesz, żeby nasza Kamilka była utrzymanką jakiegoś faceta?

Zaraz utrzymanką! - żachnęła się Zosia.

To bardzo miły człowiek.

Wpadłem w rozpacz. Chciałem pomóc Kamili, ale miałem przeciwko sobie moją córkę. Poszedłem po radę do księdza proboszcza.

Módl się, kochany - powiedział - na różańcu się módl. Nie masz łatwego zadania. A gdzie to wnuczka teraz mieszka?

Na Mickiewicza.

Pójdę tam kiedyś - obiecał kapłan.

Postanowiłem żarliwie się modlić. Codziennie przystępowałem do komunii i odmawiałem różaniec. Trwało to pół roku.

Pewnego zimowego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Stała w nich moja wnuczka.

Mogę wejść, dziadku? - zapytała cicho.

Dziecko drogie, to przecież jest twój dom - powiedziałem - wchodź!

Mateusz wrócił do żony. Tak naprawdę nigdy nie chciał się z nią rozejść. Ona jest w ciąży. Oszukał mnie - i wybuchła płaczem.

Przytuliłem wnuczkę najmocniej, jak umiałem. Zrobiłem jej herbatę, dałem obiad i czekałem na Zosię. I ona rozpłakała się nad losem Kamili.

Znowu poszedłem, do księdza proboszcza. Opowiedziałem mu wszystko.

Popłacze i przestanie - powiedział ksiądz - a z grzechem zerwała i godnie żyć będzie. Postaram się jej pomóc. Proszę przyjść do mnie we wtorek po Mszy.

Nasz poczciwy proboszcz zaproponował Kamilce tygodniowe rekolekcje poświęcone rozeznaniu powołania. Dziewczyna z oporami wprawdzie, ale pojechała. Wróciła umocniona duchowo i wyciszona. Bardzo się zmieniła. Poszła do pracy, pomagała w domu, chodziła codziennie do kościoła. Była ciepła i otwarta w kontaktach z innymi ludźmi.

Dziś moja wnuczka studiuje teologię. Chce zostać katechetką. Zosia jest bardzo dumna z córki. Pomaga teraz wychowywać dzieci swojej kuzynce.

Matka Boża przemieniła w życiu Kamili zło w najpiękniejsze dobro i za to Jej dziękuję.



ODSZEDŁ Z MARYJĄ ZA RĘKĘ

Opowieść Karoliny

Z ojcem od dziecka łączyła mnie wielka przyjaźń. Był nie tylko moim opiekunem, ale także przyjacielem i kumplem. Mogłam mu powierzyć każdy swój dziecięcy problem. Nikt inny nie umiał się tak ze mną bawić w chowanego albo w berka. Nikt inny nie siedział tak długo przy mnie przed zaśnięciem i nie opowiadał mi przedziwnych historii o pastuszkach, którzy zobaczyli gwiazdę i poszli do żłóbka, by powitać małego Jezusa, albo o tym, jak po smutnych dniach męki Jezus ukazał się niewiastom jako ogrodnik. Ojciec opowiadał mi i inne, zwykłe historyjki, bajki, a nawet mity. Kupował mi wiele książek i uczył wrażliwości na literaturę. W studenckich latach wspierał moje wysiłki intelektualne i zawsze służył radą.

Ale przyszedł czas, kiedy naszą rodzinę dotknęło nieszczęście. Odeszła do Pana moja matka, będąca ostoją rodziny. Ona stwarzała niepowtarzalną, ciepłą atmosferę w naszym domu, do którego chciało się wracać. Cicho krzątała się po domu, dbała o nas w chorobach, choć sama nie miała dobrego zdrowia.

Po śmierci żony mój ojciec załamał się. Wracał z pracy i godzinami siedział bezczynnie na fotelu, patrząc w dal. Czasami coś szeptał. Wiedziałam, że z nią rozmawia. Próbował uporać się z tą przerastającą go sytuacją. Gdy chodziliśmy razem na cmentarz, płakał.

Patrząc na jego cierpienie, dalsi członkowie rodziny postanowili go wyswatać z daleką krewną ze strony mamy. Ojciec początkowo nie chciał o tym słyszeć, ale siedząc w pustym mieszkaniu - ja studiowałam wówczas w wielkim mieście - w końcu zaczął myśleć o powtórnym małżeństwie.

Gdy minął rok od śmierci mamy, ojciec ożenił się i zaczął się ode mnie oddalać. Wyprowadził się do innej miejscowości, mieliśmy coraz rzadsze kontakty. Jego druga żona z niechęcią patrzyła na moje odwiedziny, toteż ograniczyłam je do minimum. Cierpiałam.

Zmiany nastąpiły także w moim życiu. Wyszłam za mąż, urodziłam córeczkę, która stała się dla mnie całym światem, i żyłam swoim życiem, które później nie najlepiej mi się ułożyło.

Mijały lata. Ojciec odwiedzał mnie czasami, bawił się z moimi dziećmi - wówczas miałam ich już dwoje - ale nie chciał rozmawiać o swoim małżeństwie. Czas uleczył rany, nie miałam już do niego żalu.

Po pewnym czasie rozpadło się moje małżeństwo, zostałam sama z dorastającymi dziećmi. Wtedy dowiedziałam się, że mój drogi tata zapadł na chorobę Alzheimera, która sukcesywnie pustoszyła jego psychikę. Jego żona, kobieta już w podeszłym wieku, nie radziła sobie z nim, więc postanowiłam go wziąć do siebie.

Był to bardzo trudny czas w moim życiu. Nikt nie wie, ile bólu sprawiało mi patrzenie na degradację psychiczną i umysłową człowieka, który niegdyś był dla mnie autorytetem intelektualnym i moralnym.

Jak zawsze w podbramkowej sytuacji życiowej, Maryja rzuciła mi koło ratunkowe, którym był różaniec. Modliłam się na nim tym żarliwiej, im trudniej było mi znosić ciężką chorobę ojca.

W końcu i ja straciłam siły, mój stan zdrowia pogorszył się, musiałam wspierać się kuracją w szpitalach. Ojcem zajmowały się w tym czasie płatne opiekunki, pomagały także dzieci.

Przyszedł jednak moment, kiedy już nie miałam sił, żeby zajmować się ciężko chorym człowiekiem. Musiałam umieścić go w hospicjum. I chociaż odwiedzałam go regularnie, z przerażeniem patrzyłam jak gasł w oczach. W tym czasie prawie nie wypuszczałam różańca z rąk.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie lekarka dyżurująca w hospicjum. Ojciec był w krytycznym staranie. Pomimo zimy i siarczystego mrozu pojechałam tam natychmiast. Ojciec wyczuł moją obecność. Drżącą ręką przycisnął moją dłoń do ust, na chwilę odzyskał pełną świadomość, potem zapadł w sen. Nikt nie wiedział, czy jest to przesilenie choroby, czy nadchodzący kres. Lekarka, widząc, że źle się czuję, poradziła mi, żebym wróciła do domu. Wracając, odmawialiśmy w samochodzie różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po powrocie kontynuowaliśmy modlitwę. Oderwał mnie od niej dźwięk telefonu.

Pani ojciec umarł spokojnie - powiedziała pielęgniarka - we śnie, nawet się uśmiechał.

Uklękliśmy do modlitwy za zmarłego. Byłam przekonana, że jest już u Bożego tronu, gdzie zaprowadziła go Maryja jako swoje umiłowane, cierpiące dziecko. Zaprowadziła go do rajskiego ogrodu wiecznej szczęśliwości, gdzie nie ma cierpienia, bólu i niedostatku. Tam spotkał się zapewne z moją matką i oboje patrzą teraz na mnie z Domu Pana. Często miałam później poczucie winy, że nie towarzyszyłam mu w ostatnich chwilach życia, ale uleczenie przyniosła modlitwa różańcowa. Dała mi ona głębokie przekonanie, że Matka Boża czuwała przy moim umierającym ojcu.



ODDAŁEM JEJ MOJE ŻYCIE

Opowieść Jerzego

Byłem młodym, dobrze zapowiadającym się studentem psychologii. Miałem też swoją pasję, jaką była siatkówka. Mój dzień wypełniony był nauką i treningami. Miałem też dziewczynę, z którą planowałem przyszłe życie. Po ludzku patrząc, byłem szczęśliwym człowiekiem. Wakacje spędzałem w górach lub nad morzem razem z moją dziewczyną Edytą. Często wyjeżdżałem również na zgrupowania drużyny, na których trenowaliśmy przed kolejnymi meczami.

Na jednym z takich zgrupowań uległem poważnemu wypadkowi. Doznałem złamania szyjki kości udowej, i to z przemieszczeniem. Musiałem iść na długi czas do szpitala. Leżałem unieruchomiony z nogą na wyciągu, co w zderzeniu z moim dotychczasowym, bardzo aktywnym trybem życia, było dla mnie prawdziwą męką. Wiele trudności i upokorzeń kosztowało mnie także to, że nie mogłem być samodzielny. Musiałem prosić innych o pomoc w podstawowych sprawach.

Edyta odwiedzała mnie najczęściej jak mogła, ale mnie krępowały te wizyty. Nie chciałem, żeby widziała, jak muszę prosić o basen, jak piję ze specjalnego kubeczka, jak nie potrafię się sam przebrać.

Nie martw się - mówiła Edyta - wszystko będzie dobrze. Nie jesteś sam, masz przecież mnie.

Ale ja nie byłem dla niej równie miły. Stałem się małomówny i opryskliwy. Wydawało mi się, że Edyta lituje się nade mną, a tego nie chciałem za żadne skarby świata.

Pewnego dnia, gdy jak zawsze poprawiała mi poduszkę i pomagała zmienić bluzę od piżamy

powiedziałem:

Wiesz, nie przychodź już więcej do mnie. Nie chcę twojej litości.

Ależ Jurku - prosiła Edyta - przecież ja cię kocham, nie odtrącaj mojej pomocy.

Przecież wiem, że wolałabyś być teraz gdzieś nad morzem czy jeziorami, niż niańczyć

kalekę w szpitalu.

Każdemu może zdarzyć się choroba - przekonywała mnie moja dziewczyna.

Ale nie mnie... - odpowiadałem butnie i odwracałem głowę.

Tak więc Edyta ograniczyła wizyty w szpitalu tylko do niedziel, ale i wtedy nie traktowałem jej uprzejmie. Zauważyła to moja mama, która bardzo Edytę lubiła, i powiedziała pewnego razu:

Jureczku, dlaczego ją tak traktujesz? Nie odpłacaj złem za dobro, bo możesz ją stracić.

Ja już nikomu nie jestem potrzebny. Po co jej kaleka?

Jeszcze wrócisz do zdrowia - przekonywała mnie mama.

Może tak, a może nie – odpowiedziałem - ale nie chcę, żeby Edyta widziała mnie w tym stanie.

To jest brak pokory - powiedziała mama i miała rację, ale ja wtedy uważałem zupełnie inaczej.

Edyta odsunęła się ode mnie, nie chciała się narzucać. Przesyłała mi tylko przez mamę kurtuazyjne pozdrowienia. Mama mówiła, że dziewczyna cierpi. Ja też cierpiałem, ale nie przyznawałem się do tego. Leżałem więc i rozczulałem się nad swoim losem. Byłem unieruchomiony, obolały i nie było przy mnie Edyty.

I właśnie wtedy do Arka, mojego sąsiada dzielącego szpitalną niedolę, przyszła grupa młodzieży z oazy. Byli weseli, rozgadani - normalni młodzi ludzie. Nigdy nie zapomnę swojego zdumienia, gdy jedna z dziewcząt wyciągnęła różaniec i powiedziała:

Teraz pomodlimy się za wszystkich chorych z tego pokoju, aby Matka Boża ich uzdrowiła. Zapraszamy i pana do tej modlitwy - zwróciła się do mnie.

Czułem się niepewnie, byłem bardzo zmieszany. Musiałem się w duchu przyznać, że nie modliłem się dawno. Zdawało mi się, że jestem za poważny na klepanie wyuczonych kiedyś modlitw. Edukację religijną skończyłem na bierzmowaniu w ostatniej klasie podstawówki. Później chodziłem do kościoła w Boże Narodzenie, czasem w Wielkanoc, w niedzielę raczej rzadko, a w dni powszednie nigdy.

Bardziej z uprzejmości niż z przekonania powtarzałem ze wszystkimi drugą część modlitwy „Zdrowaś Mario". Oazowicze przychodzili do Arka często i za każdym razem odmawiali różaniec.

Przyznam szczerze, że przed ich przyjściem, na myśl o modlitwie różańcowej ogarniała mnie radość i spokój. Młodzi odwiedzali Arka jeszcze przez trzy tygodnie, aż do jego wyjścia ze szpitala.

Zostałem na sali sam. Nie mogłem już czekać na wspólną modlitwę, było mi smutno. Wtedy poprosiłem mamę, żeby przyniosła mi z domu różaniec. Była bardzo zdziwiona, ale spełniła moją prośbę.

Czy ty się umiesz modlić na różańcu, synku? - zapytała - Bo muszę przyznać ze skruchą, że nigdy cię tego nie uczyłam.

Umiem, mamo - odparłem - od niedawna - i opowiedziałem jej o moim doświadczeniu z modlitwą różańcową.

Mój pobyt w szpitalu dobiegł końca. Znowu mogłem chodzić, tylko na razie nie było mowy o treningach. Z powodu długiej przerwy w nauce musiałem wziąć urlop dziekański.

Siedząc w domu i chodząc na rehabilitację, myślałem o swoim życiu - o ciągłym zabieganiu, o braku czasu na refleksję, o krzywdzie, jaką wyrządziłem Edycie, i o Bogu. Pytałem Go, czego ode mnie oczekuje. Długo nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Kiedyś w tramwaju spotkałem Arka, którego poznałem w szpitalu. Zauważyłem, że nosi koloratkę.

Jestem klerykiem - powiedział, widząc moje zdziwienie - na czwartym roku teologii.

Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? - zapytałem z wyrzutem.

Wszystko, co się wtedy działo, było dla ciebie nowe. Gdybym ci powiedział, uznałbyś to za moralizatorstwo - odpowiedział, a ja przyznałem mu w duchu rację.

Wymieniliśmy numery telefonów. Potem, kiedy tylko Arek miał czas, spotykaliśmy się na długie rozmowy o Bogu, człowieku, powołaniu. W następnym roku zaprosił mnie do katedry na uroczystość święceń kapłańskich.

Było to dla mnie wielkie przeżycie. Już wiedziałem, czego szukam w życiu. Zabrałem dokumenty z uniwersytetu i złożyłem je w Wyższym Seminarium Duchownym. Dzisiaj jestem kapłanem. Z Arkiem, a raczej księdzem Arkadiuszem, łączy mnie szczera przyjaźń. Otrzymałem też i tę łaskę, że w wolnych chwilach grywam w siatkówkę, tak dla przyjemności, a nie dla osiągnięć sportowych. Teraz już wiem na pewno, że odnalazłem swoją drogę z pomocą modlitwy różańcowej. To Matka Boża Różańcowa odmieniła moje życie i Jej to życie ofiarowałem.



PRACA, TO TAKŻE MODLITWA

Opowieść Pawła

W naszym przedsiębiorstwie od dawna planowano zwolnienia grupowe. Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie i poinformował, że jestem na liście pracowników przeznaczonych do zwolnienia.

Dyrektorze - zacząłem - kto zatrudni pięćdziesięcioczteroletniego mężczyznę? A żyć trzeba. Mam syna na studiach.

Nic na to nie poradzimy, kolego - odparł szef, rozkładając ręce. - Nasze towary nie mają na rynku takiego popytu, jak się spodziewaliśmy. Musimy zlikwidować kilka działów, w tym i ten, w którym pan pracuje. Dostanie pan trzymiesięczną odprawę i będzie pan miał czas na znalezienie jakiejś pracy.

Byłem wykwalifikowanym technikiem mechanikiem, z moim zakładem związałem się zaraz po szkole średniej, byłem szanowanym i sumiennym pracownikiem. Nie pojmowałem, jak mogli mnie tak z dnia na dzień zwolnić, ale właśnie tak się stało.

Snułem się po domu jak cień, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Kupowałem gazety, czytałem w nich ogłoszenia, dzwoniłem lub jeździłem do firm, ale bez efektu. Albo już ktoś zgłosił się wcześniej, albo potrzebowali kogoś młodszego, albo po prostu odmawiali.

Byłem już tym bardzo zmęczony. Pieniądze z odprawy topniały z dnia na dzień, kończyło się lato, a Jurek, mój syn, od października zaczynał trzeci rok informatyki. Byłem bezradny. Zupełnie bezradny.

Nie martw się - pocieszała mnie żona - z pewnością wreszcie coś znajdziesz. Rzeczywistość jednak była inna. Napisałem więc ogłoszenia o drobnych naprawach i remontach, które mogę wykonywać po konkurencyjnych cenach.

Tato poszerza szarą strefę - śmiał się ze mnie Jurek, ale mnie wcale nie było do śmiechu.

Pewnego dnia koło południa przechodziłem obok kościoła. Postanowiłem wejść. Poczułem chłód i znajomy zapach kadzideł. Ukląkłem w ławce i zacząłem się modlić. Najpierw niezdarnie, nieskładnie, później już coraz bardziej żarliwie. Prosiłem Pana Jezusa o pomoc, o pracę. Nie wiem, jak długo się tak modliłem, ale wstałem pokrzepiony na duchu.

Spojrzałem w prawo i zobaczyłem figurkę Matki Bożej z różańcem w ręku. Wtedy zrozumiałem, że droga wiedzie przez różaniec. Rozpłakałem się jak małe dziecko. Przecież od dawna powinienem się modlić na różańcu, znałem tę modlitwę od dziecka. Nauczyła mnie jej moja matka. Ona modliła się za nas wszystkich codziennie, jak mogłem zapomnieć?

Pozostałem jeszcze w kościele i odmówiłem tajemnicę bolesną, rozważając drogę krzyżową Jezusa. Zrozumiałem wtedy, że odmawiając różaniec, mogę ten mój ludzki krzyż łączyć z krzyżem Pana Jezusa, że mogę go ofiarować za moich najbliższych, że tylko w taki sposób mogę osiągnąć spokój.

Po kilku miesiącach od tej samotnej modlitwy w kościele, wezwał mnie ksiądz proboszcz. Szybko potrzebował kogoś, kto podjąłby się zarządzaniem cmentarzem. Poprzedni zarządca ciężko zachorował i nie wiadomo było, czy w ogóle wróci do pracy.

Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili ta propozycja mną wstrząsnęła, i nawet chciałem odmówić, ale nie zrobiłem tego. Jestem dziś zarządcą cmentarza parafialnego, na co dzień stykam się ze śmiercią. Modlę się za dusze „moich" zmarłych. Modlę się jak umiem najlepiej swoją pracą, którą staram się wykonywać sumiennie, dokładnie i z konieczną subtelnością. W ten sposób mogę każdego dnia chwalić Boga i dziękować Mu za wszystkie łaski.



RÓŻANIEC W SZPITALNEJ KAPLICY

Opowieść Marleny

Byłam wtedy młodą trzydziestoczteroletnią kobietą. Miałam męża i dwóch małych synków Marcina i Łukasza. Żyliśmy zwyczajnie, jak większość młodych rodzin. Dorobiliśmy się po woli własnego mieszkania, które właśnie urządzaliśmy. Mój mąż Radek zadbał o to, żebyśmy mieli także samochód, którym często wyjeżdżaliśmy na wspólne wyprawy.

Tymczasem ja byłam ze wszystkiego niezadowolona. Pokrzykiwałam na chłopców, kiedy hałasowali. Robiłam mężowi wyrzuty, że tak mało zarabia. Narzekałam, że mieszkanie za ciasne. Jednym słowem - zrzędziłam.

Radek próbował mi tłumaczyć, przekonywał, że mamy się z czego cieszyć.

Dzieci są zdrowe, my też, pieniędzy nam nie brakuje - mówił - więc dlaczego wszystko widzisz w czarnych barwach?

Ja widzę wszystko w czarnych barwach? - oburzałam się. - Przecież to ty ciągle mówisz, że mógłbyś więcej zarabiać, a nie ja!

Marlenko, powiedz coś pozytywnego o naszym życiu - prosił mąż.

Co ja mogę pozytywnego powiedzieć, kiedy widzę, jak w tej ciasnocie chłopaki guzy sobie nabijają - narzekałam.

Gdybyśmy mieszkali w salonach, chłopcy też nabijaliby sobie guzy - perswadował Radek.

Podobne rozmowy toczyliśmy każdego dnia. Ja - zawsze kręciłam nosem, a Radek cierpliwie wszystkiego słuchał, przekonywał.

Aż pewnego dnia poczułam się źle. Bolał mnie brzuch, pojawiła się gorączka i wymioty. Przestraszony mąż zawiózł mnie na pogotowie. Zrobiono mi podstawowe badania i postanowiono zostawić na obserwacji w szpitalu. Po kilku dniach było już wiadomo, że mam chorobę wrzodową żołądka i że konieczna będzie operacja.

Wtedy się załamałam. Leżałam na szpitalnym łóżku i myślałam o tym, jakie miłe i poukładane mieliśmy życie rodzinne. Przyznałam wtedy rację Radkowi, że moje wieczne narzekania były niesłuszne i niesprawiedliwe. Podziwiałam mojego męża za to, że tak cierpliwie znosił to zrzędzenie.

Czekała mnie poważna operacja, a przecież miałam jeszcze małe dzieci. „Co z nimi będzie, kto się nimi zajmie?" - myślałam. Oboje nie mieliśmy już matek. Mogliśmy liczyć tylko na siebie. „Teraz naprawdę mam problem - mówiłam do siebie w duchu. - Boże, poradź, co robić?"

I właśnie wtedy przyszedł ratunek. Pewnego wieczoru wstąpiłam do szpitalnej kaplicy. Było tam kilka sióstr zakonnych i kilku pacjentów. Odmawiali różaniec. Jedna z sióstr odczytywała zapisane na karteczkach intencje, a później wszyscy się modlili. Po skończonej modlitwie, dowiedziałam się, że można wrzucać kartki ze swoimi intencjami do drewnianej skrzyneczki obok drzwi.

Następnego popołudnia przyszłam z karteczką, na której napisałam kilka słów: „Maryjo, pomóż mi wyzdrowieć i zajmij się moją rodziną podczas mojej choroby. Przyrzekam Ci, że nie będę już narzekać na otaczającą mnie rzeczywistość. Ufam Ci i kocham Cię. Marlena".

Moja prośba była tego wieczoru odczytana i wszyscy zgromadzeni w kaplicy wierni modlili się w tej intencji. Byłam tym bardzo wzruszona.

Operacja udała się, dochodziłam szybko do zdrowia. Radek poprosił o pomoc swoją ciotkę, która była samotna kobietą i bardzo lubiła naszych chłopców.

Matka Boża wysłuchała mnie. Teraz ja dotrzymuję obietnicy. Staram się nie narzekać. Przyjęłam inną strategię. Chwalę synów i męża za okazywaną mi miłość i za każdą dobrą rzecz, którą u nich zauważam.



TERAZ DOM JEST PEŁEN RADOŚCI

Opowieść Zofii

Byłam szczęśliwą żoną i matką. Mąż mój był dobrym, pracowitym i skromnym człowiekiem. Długo nie mieliśmy dzieci. Dopiero po ośmiu latach małżeństwa urodziła nam się Marysia i odtąd poświęcaliśmy jej nasz cały wolny czas. Marysia rosła zdrowo, dobrze się uczyła, więc zbierała zewsząd pochwały. Byliśmy z mężem bardzo zadowoleni i również nie szczędziliśmy jej pochwał. Nie spostrzegliśmy nawet, że wychowujemy egocentryczkę.

Marysię obchodziła tylko jej własna osoba. Przekonałam się o tym, kiedy mąż ciężko zachorował i zostałam z tym problemem zupełnie sama. Marysia, już wówczas studentka, nie interesowała się sprawami domu i rodziny. Budowała swój własny świat, w którym nie było miejsca dla mnie. Żyłyśmy więc obok siebie, nie znając się wzajemnie. Nasze rozmowy wyglądały zwykle tak:

Co tam w szkole?

Dobrze.

Jesteś głodna?

Dziękuję, sama zrobię sobie kanapkę.

Masz pieniądze?

Właściwie by się przydały.

To proszę, nie mogę więcej.

Trochę mało, ale dzięki.

Zdałam sobie sprawę, że wychowałam Marysię na biorcę. Ona nie potrafiła dać niczego od siebie: ani ciepła, ani serca, ani dobrego słowa, ani pomocy. Ona umiała tylko brać i żądać.

Tak też było w jej relacjach z innymi ludźmi. Marysia tolerowała tylko tych, od których mogła coś dostać. Była ładną, zadbaną dziewczyną, więc wielu chłopców kręciło się wokół niej, ale także wielu rezygnowało ze znajomości z nią.

Wreszcie Marysia zakochała się. Igor, obiekt jej uczuć, był miłym, cichym, bardzo dobrze wychowanym człowiekiem. Kochał moją córkę miłością bezgraniczną i pozwalał jej rządzić sobą tak jak tylko chciała. Po roku znajomości wzięli ślub i zamieszkali ze mną. Postawiłam jednak swoje warunki. Powiedziałam córce, że nie będę im sprzątać, gotować mogę tylko w dni robocze, a weekendy należą do nich. Moja córka wysłuchała tego z oczami pełnymi wyrzutu. Znałam to spojrzenie. Chciała wzbudzić we mnie poczucie winy. Nie przejęłam się tym, wiec postanowiła mnie ukarać oziębłością. Igor z trudem sobie radził w atmosferze zimnego milczenia. Byłam jednak nieugięta.

Po roku córka oswoiła się z zaproponowanym przeze mnie trybem życia i nawet poczyniła postępy w nauce gotowania. Wobec mnie była jednak dalej chłodna i nie zawsze uprzejma.

Miała zmienne humory i nastroje, od wybuchów złości po rzewny płacz. Zauważyłam, że popsuło się między młodymi. Często zdarzały się między nimi ciche dni. Marysia źle się czuła. Zaczęła chudnąć i często miała mdłości.

Czy ty nie jesteś w ciąży, córeczko? - zapytałam ją kiedyś. Marysia wybuchła płaczem.

Jestem, przeszkadza ci to? - zawołała zaczepnie.

Wręcz przeciwnie, bardzo się tym cieszę. Będę znów miała dla kogo żyć.

Jesteś taka sama jak Igor! - krzyknęła moja córka, - A ja nie chcę tego dziecka! Nie jestem gotowa na macierzyństwo! Nie lubię dzieci.

Ależ Marysiu, to nowe życie, za które musisz być odpowiedzialna.

Nie chcę być za nikogo odpowiedzialna! Chcę żyć bezstresowo, tak jak lubię! – krzyczała moja córka.

Marysiu! - krzyknęłam i ja - Masz dwadzieścia siedem lat. Kiedy chcesz urodzić dziecko? Jak będziesz miała trzydzieści pięć? Teraz jest dobry czas na macierzyństwo. Musisz walczyć ze swoim egoizmem. Będę ci pomagać, zajmę się tobą, pomogę ci w obowiązkach domowych, tylko musisz zmienić nastawienie do dziecka i przyjąć je z miłością.

Córka przycichła nagłe, ale nie odpowiedziała. Poszła do swojego pokoju. Usiadłam w kuchni nieco bezradna. Nagłe mój wzrok padł na leżący w małym koszyczku różaniec. „Tak! - pomyślałam - To jest ratunek! To jest pomoc. Będę się modlić za siebie, za dzieci, za nienarodzonego jeszcze wnuka. Będę się modlić!". Ta myśl bardzo mnie pokrzepiła. Wzięłam do ręki różaniec i zaczęłam realizować swoje postanowienie. Wieczorem poprosiłam zięcia o rozmowę. Zaproponowałam mu pomoc i podział obowiązków, tak żeby odciążyć Marysię. Poprosiłam go też, żeby ze mną odmawiał codziennie różaniec w tej intencji. Nie odmówił, a nawet się ucieszył. Uczyniliśmy oboje życie Marysi lżejszym. Modliliśmy się razem każdego wieczoru. Wreszcie kiedyś ona sama do nas dołączyła.

Mamo, ono już kopie - powiedziała - już się rusza, żyje.

Od tej chwili Marysia zmieniła się nie do poznania. Poszła na USG, dowiedziała się, że będzie miała córeczkę. Ucieszyła się bardzo. Z wielkim zapałem przystąpiła do szykowania wyprawki, a my z Igorem wspieraliśmy ją w tym, jak umieliśmy.

Po kilku miesiącach urodziła się Ewelinka. Jesteśmy teraz szczęśliwą rodziną. Każdy ma swoją rolę w pielęgnacji i wychowaniu maleństwa. Marysia okazała się wspaniałą matką. Już nie jest wiecznie nadąsaną egoistką. Zniknął jej roszczeniowy stosunek do świata. A nasz dom? Nasz dom jest teraz pełen radości.



SPOTKALIŚMY PANA

Opowieść Barbary

Moje życie było trudne i moje małżeństwo było trudne. Nie rozumieliśmy się z mężem całkowicie. Właściwie to był tylko pozór wspólnego życia, który stwarzaliśmy przed dziećmi. Potrzebowałam przemiany, tak jak ziemia deszczu po upalnym dniu, ale nie działo się nic, co by taką zmianę zwiastowało.

Pewnego dnia przyjechała do mnie koleżanka Danusia, która mieszkała w Krakowie. Z entuzjazmem opowiadała o Ruchu Domowego Kościoła, w którym byli oboje z mężem.

Powinniście znaleźć się w takiej grupie - namawiała mnie. - To odmieni wasze małżeństwo.

Ale jak? U nas w parafii nie ma takiego ruchu.

Idź do księdza i zaproponuj, żeby powstał. Poproszę kilka osób, przyjedziemy i pomożemy wam założyć pierwszy krąg małżeństw.

Postąpiłam tak, jak mi poradziła. Któregoś dnia, wracając z miasta, wstąpiłam do kancelarii parafialnej.

Ksiądz proboszcz długo zastanawiał się nad moim pomysłem.

Nie mam doświadczenia w prowadzeniu takiego ruchu - powiedział - ale przy pomocy doświadczonych animatorów chyba dam sobie radę. Przecież trzeba wspierać dobre inicjatywy, które wychodzą od wiernych.

I tak w następnym miesiącu w salce katechetycznej odbyło się spotkanie, które było przez księdza kilkakrotnie ogłaszane z ambony. Na tym spotkaniu dowiedzieliśmy się o Ruchu Światło-Życie i Ruchu Ekipę Notre Dame, z którego wywiódł się ruch rodzin, zwany potocznie Ruchem Domowego Kościoła.

Danusia dotrzymała obietnicy. Przyjechała z grupą animatorów, którzy świadczyli o przemianie duchowej ich rodzin pod wpływem spotkań w Domowym Kościele. Pouczyli nas także, że do tego ruchu mogą wejść tylko ci, którzy chcą pracować nad sobą, którzy chcą wzrastać duchowo razem ze swoim współmałżonkiem.

Patrzyłam na mojego męża, który przyszedł na to spotkanie bardzo niechętnie, ale widziałam na jego twarzy jedynie znudzenie.

To nie dla mnie - oświadczył, gdy wróciliśmy do domu. Byłam pełna najgorszych obaw. Zaczęłam się nieudolnie modlić, przekazując Bogu, czego od Niego oczekuję. Taka była wtedy moja duchowość i tak umiałam się modlić.

Na pierwsze spotkanie kręgu musiałam męża wyciągać prawie siłą. Poszedł, złoszcząc się i mrucząc pod nosem, że chcę z niego zrobić świętoszka. Towarzysko-formacyjny charakter spotkania, piękna modlitwa i pieśni zrobiły jednak na nim wrażenie. Zaczęliśmy wspólną, duchową drogę do Boga, ale była ona bardzo wyboista.

Zbliżały się wakacje. Animator zaproponował nam wyjazd na rekolekcje razem z dziećmi. Mąż jak zwykle zaprotestował, ja od razu się zgodziłam. W domu dyskusje na ten temat trwały przez tydzień. Wreszcie mąż dał się przekonać atrakcyjną ceną dwutygodniowych rekolekcji, która była konkurencyjna wobec najtańszych wczasów.

I oto w sierpniu pojechaliśmy na Podhale do małego, wiejskiego ośrodka oazowego. Spaliśmy w kwaterach prywatnych, a w ośrodku odbywały się zajęcia dla dorosłych i dla dzieci. Było to wspaniałe, bo dzieci były przez cały czas pod opieką diakonii wychowawczej i także miały zajęcia pogłębiające ich wiarę.

My, dorośli, byliśmy bardzo zajęci, ale to, co udało nam się w tym czasie poznać, odkrywało przed nami nowe, nieznane lądy naszej duchowości. Uczestniczyliśmy w serii wykładów zwanych „Szkołą modlitwy", w kręgu biblijnym i analizie Pisma Świętego, wykładach dotyczących duchowości i cielesności małżonków zwanych „Szkołą apostolską". Codziennie braliśmy udział w uroczystej Eucharystii, a pod koniec dnia w „Pogodnym wieczorze" pełnym śmiechu, zabawy i piosenki. Ostatnim punktem programu był wspólny różaniec pod figurką Matki Bożej i Apel Jasnogórski.

Dopiero podczas tych rekolekcji odkryłam znaczenie różańca, gdyż każdego dnia przeżywaliśmy jedną z jego tajemnic. Uczyliśmy się równocześnie, jak przeżywać rok liturgiczny. Był to dla naszego małżeństwa czas wielkiego ubogacenia duchowego. Przyszła wreszcie pora na wielki dzień wspólnoty, podczas którego małżeństwa składały świadectwa o swoich przeżyciach.

Basiu - powiedział kiedyś mój mąż - chciałbym, żebyśmy dali świadectwo o naszym życiu. Chciałbym powiedzieć, jak bardzo te rekolekcje zmieniły mnie wewnętrznie, jak wiele zrozumiałem, jak bardzo zbliżyłem się do Jezusa, a także do ciebie. Chciałbym wreszcie powiedzieć o wielkim darze, który tu otrzymałem. O różańcu. O tym, jak teraz kocham tę modlitwę, bo to ona mnie przemieniła.

Dobrze - zgodziłam się. - Podzielimy się naszymi przeżyciami. Te rekolekcje zbudowały przecież między nami więź, której przedtem nie było, tutaj spotkaliśmy Pana twarzą w twarz.

Za to wszystko musimy podziękować Jezusowi i Jego Matce.



TO JUŻ JEST ZUPEŁNIE INNY CZŁOWIEK

Opowieść Sabiny

Mojego syna Jarka wychowywałam samotnie. Żoną jego ojca byłam krótko. Nie ułożyło się nam wspólne życie. Jego ciągnęły pijatyki z kolegami, łatwe kobiety, łatwe pieniądze. Był słabym człowiekiem, który tak naprawdę nie wiedział, czego chciał. Żona i dziecko były dla niego uciążliwym balastem. Pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam spakowane walizki.

Odchodzę - powiedział do mnie. - Nie jestem ciebie godzien, nie pociąga mnie rodzinne życie. Zrobiłem błąd, żeniąc się. To była fatalna pomyłka. Nie jesteś i nie będziesz ze mną szczęśliwa.

A Jarek? - zapytałam - jak mam mu to wytłumaczyć?

Na pewno coś wymyślisz - powiedział niefrasobliwie mój mąż i, wziąwszy do ręki walizki, wyszedł, zostawiając na stole swoje klucze.

Byłam załamana. „Jak ja sobie teraz poradzę?" - myślałam. - Jak to wszystko wytłumaczę ośmioletniemu synowi?".

Postanowiłam, że nie będę kłamać. Każda prawda jest lepsza od kłamstwa. Jarek jest mały, ojca widywał dosyć rzadko, może zapomni o nim, a może się pogodzi z zaistniałą sytuacją?

Powiedziałam synkowi, że tatuś się od nas wyprowadził, ale nie przestał go kochać. Dziecko pytało jeszcze przez jakiś czas o niego, ale w końcu przestało. Mąż zniknął z życia nas obojga. Byłam teraz dla Jarka ojcem i matką w jednej osobie. On stał się dla mnie najważniejszy.

Cały czas ciężko pracowałam. Prowadziłam sklep z odzieżą, a popołudniami opiekowałam się chorą sąsiadką, której córka miała słabe zdrowie i potrzebowała pomocy. Wystąpiłam też o alimenty na Jarka i dostałam niedużą, ale systematycznie przysyłaną kwotę z funduszu alimentacyjnego. W ten sposób radziłam sobie z problemami finansowymi. Jarek był dobrze ubrany i nie wiedział co to niedostatek. Niestety, przez większość dnia musiał być sam w domu. Nie miałam dla niego czasu.

Nawet się nie obejrzałam, jak znalazł się w średniej szkole. I tu pojawiły się problemy. Jarek przestał się uczyć. Chłopiec stał się arogancki, ordynarny, a kiedyś przyszedł na lekcję pijany. Wychowawca wzywał mnie coraz częściej do szkoły.

Po jednej z takich rozmów w szkole postanowiłam ostatecznie rozprawić się z synem. Opowiedziałam mu, w jaki sposób odszedł jego ojciec; jak bardzo się staram, żeby był szczęśliwy. Jednak Jarek nie potraktował tej rozmowy poważnie.

Co mnie obchodzi, jakie miałaś układy ze starym - powiedział niegrzecznie. - Ja chcę żyć po swojemu!

Póki ja cię utrzymuję, będziesz żył jak przyzwoity człowiek - powiedziałam.

Tak, mamuśka? To spadam. Będę się sam utrzymywał! - Jarek trzasnął drzwiami i wyszedł.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Jarek, podobnie jak jego ojciec przed laty, spakował torbę i wyszedł z domu. Szukałam go w szkole i u kolegów, zawiadomiłam policję.

Proszę pani - powiedział mi mój dzielnicowy - chłopak jest już pełnoletni, może żyć, jak chce.

To wydarzenie sprawiło, że wkrótce znalazłam się w szpitalu. Przeżyłam zawał serca, lekarz skierował mnie na rentę, z której było mi ciężko się utrzymać. Bardzo źle znosiłam samotność.

Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Nowicka, która spotkała na ulicy Jarka. Był w bardzo złym stanie.

Zdaje się, że jest bezdomny - powiedziała. Poszłam z tym problemem do księdza Władysława, proboszcza naszej parafii.

Trzeba go ratować, proszę księdza, tylko nie wiem jak - wołałam ze łzami.

Odmawiaj różaniec - poradził mi ksiądz.

Ale ja nie potrafię. Przez całe życie właściwie się nie modliłam. Ot, w niedzielę i to nie każdą, szłam do kościoła.

Sama? - zapytał ksiądz - A syn?

Syn chodził do czasu przyjęcia sakramentu bierzmowania. Później nie mogłam go już zmusić. Nie chciał.

To teraz musi się pani modlić podwójnie, za siebie i za niego - powiedział poczciwy ksiądz Władysław i wyjaśnił mi, w jaki sposób odmawia się różaniec.

Zaczęłam się modlić i działać. Odnalazłam Jarka na dworcu. Był brudny, słaby, z przymglonym od alkoholu wzrokiem.

Chodź do domu, syneczku - powiedziałam ciepło.

Ja nie mam domu - odpowiedział z płaczem.

Póki ja żyję, masz.

Sprawiłem ci tyle kłopotu i jeszcze mogę sprawić. Jestem alkoholikiem.

Wiem, chcę ci pomóc. Jestem twoją matką.

Jarek wrócił do domu. Był to najcięższy okres w moim życiu. Patrzyłam jak pije, jak przeżywa momenty delirium, jak zapija kaca. Patrzyłam i modliłam się.

Pewnej nocy Jarek obudził mnie. Był blady po kilkudniowym piciu, ale spokojny.

Mamo - powiedział - śniła mi się Matka Boska, czy to jest jakiś znak?

Tak, syneczku - powiedziałam, tuląc go do siebie. - To znak dla ciebie. Możesz inaczej żyć, możesz zerwać z nałogiem, być normalnym człowiekiem.

Nie potrafię.

Poradzisz sobie. Codziennie modlę za ciebie do Matki Bożej. Możesz przystąpić do grupy Anonimowych Alkoholików. Tylko musisz chcieć.

Chcę, mamo - powiedział cicho Jarek. - Ale jestem słaby, chyba wdałem się w ojca.

Poradzisz sobie - powiedziałam twardo. - Będę cię w tym wspierać.

Od tej rozmowy minęły już dwa lata. Jarek przystąpił do grupy AA. Przestał pić. Leczy się, chodzi na mityngi. Od pół roku pracuje. Wczoraj wrócił z pracy uradowany.

Ludzie chcą ze mną pracować w brygadzie, bo wiedzą, że nie piję, więc nie będą mieli pokusy - powiedział.

Żyjemy skromnie, ale przyzwoicie. Jarek pracuje, dużo czyta, chce się zapisać do liceum zaocznego. To już zupełnie inny człowiek. Wiem, że zawdzięcza to modlitwie różańcowej.



UWIERZYĆ NIE BYŁO ŁATWO

Opowieść o Marku

Kiedy poznałem Marka miał trzynaście lat. Pochodził z rodziny patologicznej. Jego oboje rodzice byli nałogowymi alkoholikami. Miał pięcioro młodszego rodzeństwa. W domu panowała bieda, wódka nie znikała ze stołu. Chłopiec bardzo często sam karmił i kładł spać młodszych braci. Pomagała mu w tym jedenastoletnia siostra. W domu niejeden raz była policja. Chłopca często budził pijacki wrzask ojca i bełkot matki.

Wreszcie po dwóch latach takiego koszmarnego życia sąd odebrał rodzicom prawa rodzicielskie i nakazał umieszczenie rodzeństwa w domu dziecka. Dzieci wreszcie spały w czystej pościeli, jadły regularne posiłki i mogły w spokoju odrabiać lekcje. Nie były jednak szczęśliwe. Dwóch najmłodszych braci Piotrusia i Arka umieszczono w domu małego dziecka. Kontakty między rodzeństwem były więc dużo rzadsze. Poza tym dzieci tęskniły za rodzicami, bo mimo że nie spełniali rodzicielskich obowiązków, to jednak byli im bliscy. miały również problemy z przyzwyczajeniem się do życia w nowym środowisku.

Marek cierpiał najbardziej. Najdłużej był z rodzicami, a poza tym tkwiło w nim przekonanie, że to co się stało, było jego winą.

Zwróciłem na niego uwagę, bo chociaż był w wieku gimnazjalnym, chodził nadal do podstawówki. Nie był jednak podobny do innych dzieci z domu dziecka. Był cichy, poważny, i wydawał się wiecznie czymś zatroskany. Kiedyś zaproponowałem mu, żeby został ministrantem. Zdziwił się, ale nie odmówił. Poprosiłem o pozwolenie panią dyrektor domu dziecka i Marek zaczął liturgiczną służbę ołtarza. Z początku wszystko było dla niego nowe. Do tej pory nie często bywał w kościele. Z czasem jednak przyzwyczaił się, a nawet widziałem, że służba przy ołtarzu sprawia mu radość. Czuł się wyróżniony, lepszy.

Przychodził służyć zwykle dwa razy w tygodniu, ale jakież było moje zdumienie, gdy powiedział, że w październiku chciałby przychodzić codziennie.

Zawalisz szkołę - przekonywałem go.

Nie zawalę. Odkąd tu przychodzę, nauka idzie mi lepiej, nie myślę o domu, zacząłem się modlić. Trochę się ze mnie śmieją koledzy z domu dziecka. Raz nawet porządnie oberwałem, bo narkotyków nie biorę i nie chcę palić. Ale tu jest mi dobrze.

Marek skończył podstawówkę. W gimnazjum wysłałem go na kurs lektorów. Dwukrotnie uczestniczył w rekolekcjach ministranckich i raz w powołaniowych. Dzisiaj odwiedzam go w seminarium, do którego wstąpił po ukończeniu technikum.

Było mi trudno uwierzyć, proszę księdza - powiedział mi kiedyś. - Ale jak już uwierzyłem to do końca. Wiem, że będę dobrym kapłanem.

Ja też to wiem, Marku. Pan Bóg cię wybrał, żebyś niósł Jego słowo.



WYMODLONY POWRÓT

Opowieść Eugenii

Moja córka Magda była bardzo grzeczną dziewczynką. Zdawało mi się, że to nigdy się nie zmieni, że już zawsze będziemy razem, a Madzia będzie moją potulną „małą Myszką", która będzie mi posłuszna. Przecież wszystko, co robiłam w życiu, było dla niej. Dla niej pracowałam i dokształcałam się, a później walczyłam o awans. Chciałam, żeby niczego jej w życiu nie brakowało i żeby miała matkę, z której mogłaby być dumna. Dla niej urządzałam urodzinowe przyjęcia, działałam w komitecie rodzicielskim, organizowałam ciekawe wyjazdy wakacyjne.

Byłam tak pochłonięta tymi staraniami, że nie spostrzegłam nawet, że Madzia dorasta, że staje się młodą kobietą, która ma własny świat. Coraz częściej dzwonił telefon, a młode głosy chłopców i dziewcząt prosiły do słuchawki Magdę, coraz więcej młodych ludzi przewijało się przez nasz dom. Stało się i tak, że Madzia nie chciała już jechać ze mną na wakacje do Grecji, ale na wędrowny obóz w Bieszczady razem z paczką swoich znajomych.

Wtedy poczułam się oszukana. Odebrano mi to, co było dla mnie najważniejsze. Nie mogłam ukryć swojego rozczarowania. Doszło między nami do rozmowy, która przerodziła się w kłótnię. Wykrzyczałam całą swoją frustrację i żal, nazywając ją niewdzięcznicą.

Madzia poszła do swojego pokoju i długo nie wychodziła. Słyszałam, że płakała. Po kilku godzinach wyszła z podróżną torbą w ręku.

Mamo, wyprowadzam się - powiedziała. - Będę mieszkać u Majki, jej rodzice są za granicą, mieszka tylko z babcią. Myślę, że nie zasługuję na twoje dalsze starania. Chcę spróbować żyć na własną rękę.

Madziu, a z czego się będziesz utrzymywała, bo ja ci pieniędzy w takiej sytuacji nie dam - powiedziałam zaczepnie.

Załatwiłyśmy sobie z Majką pracę na stacji benzynowej. Na wakacje wystarczy nam pieniędzy, a później pomyślimy.

Co to znaczy „później pomyślimy"? - zawołałam z rozpaczą. - Czy ty wiesz dziecko, na co się porywasz?

Może i do końca nie wiem, ale chcę się od ciebie uniezależnić. Nie chcę żyć w ciągłym poczuciu winy, że jestem niewdzięczną córką, a ty mnie w to poczucie winy wpędzasz. Cześć mamo - i wyszła.

Nikt nie wie, co czułam pozostawiona sama przez najbliższą mi i najukochańszą osobę. Nie mogłam spać, schudłam, wpadłam w nerwicę. Madzia dotrzymywała słowa. Żyła na własny rachunek, a przecież nie była jeszcze pełnoletnia.

Poszłam do babci Majki, próbowałam z nią rozmawiać.

Nie mogę jej wyrzucić - tłumaczyła - to dobra dziewczyna. Radzi sobie w pracy. Niech pani nie robi niczego na siłę.

Poszłam do domu jak zbity pies. Mijały dni, miesiące, zaczął się rok szkolny, a córka nie wracała.

Z rozpaczy zaczęłam chodzić do kościoła. Właśnie był październik. Po Mszy Świętej zostawałam na nabożeństwie różańcowym. Dopiero wtedy poczułam się spokojna. Do serca powróciła nadzieja, że może nie wszystko stracone, że skoro Madzia daje sobie radę, to znaczy, że dobrze ją wychowałam. Różne myśli chodziły mi po głowie. Wracałam do pustego domu i płakałam.

Pewnego wieczoru ktoś zadzwonił do drzwi. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam moją córkę z tą sama torbą, z którą się wyprowadziła.

Wróciłam do domu, mamo. Wiem, że potrafię żyć samodzielnie, ale nie mogę żyć z daleka od ciebie. Kocham cię i chcę być przy tobie. Jednak nie mogę i nie chcę być już we wszystkim od ciebie zależna. Po prostu dorosłam. Podeszłam i uściskałam córkę.

Dobrze, że wróciłaś - powiedziałam. - Cały październik modliłam się za ciebie na różańcu i przyjmowałam komunię w twojej intencji.

Dziękuję ci, mamo. Zrozumiałam, że nie mogę przyjmować komunii i żyć z tobą w niezgodzie. Chcę iść własną drogą, ale być blisko ciebie - powiedziała Madzia i jak gdyby nigdy nic zaczęła się rozpakowywać.



ZAWDZIĘCZAM JEJ DZIECKO

Opowieść Anety

Od dziecka nie potrafiłam nawiązywać kontaktów z ludźmi. Byłam, jak to mawiała moja mama, odludkiem. Na podwórku dzieci potrącały mnie, poszturchiwały, przezywały „Aneta - głowa nie ta". Uciekałam więc do domu, gdzie bawiłam się sama. Bardzo lubiłam rysować, więc wszystkie swoje smutki, radości i marzenia przelewałam na papier.

W domu też czułam się niepewnie. Ojciec rzadko bywał w domu, gdyż był marynarzem, a matka ciągle pracowała. W końcu była nas czwórka. Mama nie miała łatwego charakteru, była wybuchowa i za najdrobniejsze przewinienia karała nas surowo. Moi bracia bardzo często zrzucali na mnie winę za swoje psoty, a ja nie potrafiłam się obronić. Toteż rosłam w przeświadczeniu, że jestem do niczego, że nikt mnie nie lubi i zawsze tak będzie.

Tak też było w szkole podstawowej i w liceum. Byłam szarą myszką, która nie odzywała się nie pytana i w ogóle przepraszała w duchu wszystkich, że żyje.

Miałam jednak jedną przyjaciółkę. Była nią moja babcia Mania. Przyjeżdżała do nas często, aby pomóc mojej mamie. To ona opowiadała mi do snu najpiękniejsze bajki, chwaliła zawsze moje rysunki. To ona zabierała mnie na Mszę do kościoła i nauczyła mnie się modlić.

Przyjazdy babci Mani były dla mnie prawdziwym świętem. Chętnie pomagałam jej w kuchni, śpiewałam z nią piosenki i odmawiałam różaniec. Babcia siadała po obiedzie na kanapie i wyjmowała z małej portmonetki malutki, brązowy różaniec. Przymykała oczy i zaczynała „Wierzę w Boga". Ja siedziałam obok i wpatrzona w jej szepczące wargi, modliłam się razem z nią. To było moje popołudnie z babcią Manią.

Mijały lata. Babcia przyjeżdżała do nas coraz rzadziej. Później poważnie zachorowała i umarła. Płakałam całe dnie. Przestałam jeść, spać i uczyć się. Mama poszła ze mną wtedy do lekarza, który zapisał mi krople na uspokojenie. Po pewnym czasie czułam się już lepiej, ale wciąż miałam żal w sercu, nawet i do Pana Boga, że straciłam swoją najlepszą przyjaciółkę. Zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej.

Inne dziewczyny miały chłopców, były śmiałe i elokwentne, tylko ja byłam zawsze sama. Nie byłam brzydką dziewczyną, tylko zalęknioną i samotną. Nigdy z nikim nie nawiązywałam kontaktu jako pierwsza. Było mi z tym bardzo źle, ale nie umiałam temu zaradzić.

Wtedy do mojego brata Marka zaczął przychodzić jego kolega Robert. Był miłym i bardzo wesołym chłopakiem. Potrafił żartować jak nikt inny. Wtedy i ja się śmiałam. Nawet nie wiem, jak to się stało, że zakochałam się w Robercie. To była moja pierwsza miłość. Oczywiście nikt o tym nie wiedział.

Nadeszły moje dwudzieste urodziny. W tym dniu Robert przyszedł po coś do Marka i został u nas na uroczystej, urodzinowej kolacji. Następnego dnia przyniósł mi duży bukiet kwiatów, a później zaprosił na kawę.

Byłam bardzo szczęśliwa, ale też przerażona. Bałam się, że odgadnie moją tajemnicę. Uspokoiłam się, gdy okazało się, że nie domyśla się, jakim uczuciem go darzę. Od tej chwili przychodził do nas częściej, zabierał mnie na spacery i wycieczki. Podczas jednej z nich wyznał, że mnie kocha. Nie mogłam w to uwierzyć. Wreszcie ktoś zwrócił na mnie uwagę. Wydawało mi się nawet, że nie jestem godna jego miłości.

Po kilku miesiącach wspólnie spędzanego czasu odważyłam się wszystko mu opowiedzieć. I właśnie wtedy uległam Robertowi. Kochałam go tak bardzo, że liczył się dla mnie tylko on.

Po miesiącu zaczęłam się gorzej czuć. Poszłam do lekarza. Diagnoza była jednoznaczna. Byłam w ciąży.

Moja rodzina była oburzona. Bracia nie zostawili na mnie suchej nitki. Robertowi zakazano wizyt w naszym domu. Nie było to trudne, gdyż właśnie rozpoczął studia w odległej Warszawie. Jednak mnie nie zostawił. Dzwonił, pisał, aż wreszcie wynajął mieszkanie, podjął pracę i ściągnął mnie do siebie.

Byłam bardzo szczęśliwa, ale niestety krótko. Okazało się bowiem, ze moja ciąża jest zagrożona. Musiałam pójść do szpitala na oddział patologii ciąży, a później leżeć miesiącami w łóżku. Robert okazał się odpowiedzialnym człowiekiem, ale ja popadłam w nerwicę.

Pewnego razu, gdy nie spałam kolejną noc, bojąc się o dziecko, przypomniała mi się babcia Mania, która nauczyła mnie modlitwy różańcowej. Wyjęłam z szafki babciny brązowy różaniec i zaczęłam się modlić. Powiedziałam też o tym Robertowi. Odtąd modliliśmy się razem. Któregoś dnia obiecał mi, że jak tylko będę mogła wstać, weźmiemy ślub. I tak się stało. Tuż przed rozwiązaniem wzięliśmy cichy ślub w kościele. Kilka dni później urodziła się nasza córeczka Dorotka. Modlitwa różańcowa, której nauczyła mnie moja babcia, pomogła mi w tej trudnej sytuacji. Matka Boża uratowała moją Dorotkę. Jestem dziś szczęśliwą żoną i matką.



MOJA WŁASNA PIELGRZYMKA

Opowieść Jadwigi

Kilka lat temu opuścił mnie człowiek, którego kochałam - mój mąż. Było to dla mnie ogromnie trudne doświadczenie, okupione cierpieniem i łzami. Szczególnie bolesne było to również dla naszych synów, którzy przecież bardzo kochali ojca. Mąż długo krył się z zamiarem odejścia od nas. Stwarzał cały czas pozory uczuć. Nikt z nas nie przypuszczał, że potrafi być aż tak dwulicowy.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym otrzymałam wezwanie do sądu na rozprawę rozwodową wraz z pozwem napisanym przez mojego męża.

„Dlaczego? - pytałam sama siebie - za co?". W pozwie przeczytałam o zasadniczej różnicy charakterów, o mojej dominacji w małżeństwie i o tym, że mąż przestał już kochać dzieci i żonę. Nie mogłam się nadziwić, jak okrutne mogło być serce tego człowieka, który bawił się nami jak pionkami na szachownicy. Ciążyła mu odpowiedzialność, więc nas po prostu porzucił, tak jak dziecko zostawia w piaskownicy foremki do piasku.

Długo nie umiałam się pogodzić z tym, co się stało. W końcu jednak przemogłam się i postanowiłam działać. Po pierwszej, „ugodowej" rozprawie, która nie zmieniła decyzji mojego męża, postanowiłam pojechać na Jasną Górę i prosić Maryję o cud przemiany męża, o stabilność i bezpieczeństwo dla mojej rodziny. Mieliśmy przecież dorastające dzieci, które potrzebowały zarówno miłości matki, jak i ojca.

Wyjechałam wczesnym świtem, w marcowy dzień. W pociągu nie rozstawałam się z różańcem. Czasem monotonny stukot kół i szeptane modlitwy usypiały mnie. Budziłam się jednak i modliłam się dalej.

Do Częstochowy przyjechałam wczesnym rankiem. Prosto z dworca poszłam na Jasną Górę. W modlitewnym skupieniu czekałam na odsłonięcie cudownego obrazu. Uczestniczyłam we Mszy Świętej, przyjęłam komunię i razem z innymi pątnikami obeszłam na kolanach ołtarz, w którym znajduje się obraz. Jako wotum złożyłam Matce Bożej swoją ślubną obrączkę - jedyny drogocenny przedmiot, jaki wówczas posiadałam.

Do domu wróciłam późnym wieczorem. Trzej moi synowie czekali na mnie z kolacją.

I co, mamo - zapytał najmłodszy Piotrek - myślisz, że tata wróci?

Nie wiem, Piotrusiu - odpowiedziałam. - Zrobiłam wszystko, co mogłam. Musimy czekać.

Zbliżał się termin następnej rozprawy. Bałam się coraz bardziej. Na próżno powtarzałam sobie, że przecież muszę zaufać. Miałam złe przeczucia. I stało się. Sąd ogłosił wyrok rozwiązujący nasze małżeństwo cywilne. Pozornie byłam wolna. Wolna z trzema dorastającymi chłopcami.

Czy to znaczy, że Pan Bóg cię nie wysłuchał? - zapytał Piotrek - Pojechałaś przecież do Częstochowy. Przecież chciałaś dobrze.

Tak, synku, chciałam dobrze. Wiesz, myślę, że Bóg ma wobec mnie wspaniały plan, którego nie potrafimy jeszcze zrozumieć.

Jaki plan, mamo? Przecież naszym planem była rodzina.

Synku - odpowiedziałam, głaszcząc go po kędzierzawej głowie - Bóg dopuszcza cierpienie i sytuacje, które wydają nam się złe, żeby z tego zbudować dobro.

Musieliśmy się nauczyć żyć sami. Było nam ciężko. Szczególnie bolało mnie to, że mój mąż wszedł po raz drugi w związek cywilny, a przecież mieliśmy ślub sakramentalny. Wtedy wystąpiłam do Archidiecezjalnego Sądu Duchownego o stwierdzenie nieważności małżeństwa. Nie wierzyłam w możliwość pozytywnego werdyktu. Proces trwał trzy lata. Sąd Duchowny dwóch instancji orzekł, że mój związek małżeński nie był ważny. Teraz byłam naprawdę wolna!

Chłopcy dorośli szybciej niż ich rówieśnicy. Stali się odpowiedzialnymi, młodymi mężczyznami. Powoli odzyskałam równowagę psychiczną. Pracowałam, utrzymywałam dzieci. Dwaj starsi synowie pomagali mi, podejmując dodatkowe prace. Żyliśmy skromnie, ale spokojnie. Moje dzieci ukończyły szkołę średnią, zaczęły studiować zaocznie, a potem poszły do pracy. W domu stało się zasobniej i weselej.

Nie ułożyłam sobie życia po raz drugi. Doczekałam się wnuków. Żyję spokojnie. Nauczyłam się nie pytać Boga o Jego plany, tylko wierzyć. Wiem też, że człowiek nigdy nie zgłębi potęgi Bożej mądrości.



TUTAJ SPOKOJNIE Z NIĄ ROZMAWIAM

Opowieść Wiktorii

Za mąż wyszłam młodo i od razu pojawiły się dzieci. Na nic innego nie miałam czasu, pielęgnowanie ich i prowadzenie domu pochłaniało mnie całkowicie. Urodziłam i wychowałam sześcioro dzieci. Najstarszy był Wojtek, po roku przyszła na świat Danusia, za rok Małgosia, a później Piotrek, Władzio i Helenka.

Bardzo kochałam swoje dzieci, ale miałam dla nich za mało czasu. Byłam ciągle zapracowana. Mąż nie mógł mi pomóc, bo musiał pracować, aby utrzymać rodzinę.

Bardzo ciężko pracował. Był murarzem. Gdy przeszedł na emeryturę, zachorował na kręgosłup. Miał trudności z poruszaniem się. Pomagałam mu, jak mogłam. W domu było wtedy jeszcze dwoje dzieci, ale już pracowały i były niezależne.

Był to spokojny okres w moim życiu. Chociaż mąż chorował, byliśmy szczęśliwi. Wreszcie mogliśmy być razem, nie mieliśmy już tylu obowiązków. Starsze dzieci odwiedzały nas rzadko. Były zapracowane, wychowywały swoje dzieci i borykały się z własnymi problemami. I właśnie w tym najmilszym dla nas okresie, przyszło nieszczęście. Mąż dostał wylewu. Leżał sparaliżowany przez pół roku, a potem umarł. Było mi bardzo ciężko. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Wprawdzie Władek i Helenka mi pomagali, ale ja nie potrafiłam powstrzymać łez. Stałam się zamknięta w sobie, zachorowałam na serce.

W tym czasie Władzio podjął pracę w Niemczech. Stracił ją w Polsce, więc wyjechał. Helenka studiowała i pracowała. Rzadko bywała w domu. Poza tym spotkała Karola, swoją wymarzoną miłość, i znikała z domu na długie godziny. Byłam więc sama.

Początkowo uprawiałam jeszcze ogród przy domu, który mój mąż tak bardzo lubił. Jednak chore serce nie pozwalało mi na duży wysiłek, więc musiałam z tego zrezygnować. Później pomagałam Małgosi w wychowaniu dzieci, bo robiła doktorat i nie miał kto się zająć jej domem. Jej mąż Henryk był na kontrakcie w Syrii.

Zdrowie miałam jednak coraz słabsze i Małgosi sprawiałam kłopot, więc wróciłam do siebie i w samotności zaczęłam myśleć o własnym życiu. „Ile mi go jeszcze zostało? - pytałam siebie. - Czy mam tak dogorywać w samotności? Czy muszę angażować moje zapracowane dzieci, żeby mieć codziennie potrzebne zakupy i ugotowany obiad?". Sama jeszcze krzątałam się po mieszkaniu, ale byłam coraz słabsza. Za to bardzo dużo się modliłam, szczególnie na różańcu.

Któregoś dnia, gdy rozważałam tajemnicę niesienia krzyża przez Pana Jezusa, przyszła mi do głowy pewna myśl: „Przecież w pobliskiej miejscowości znajduje się dom opieki prowadzony przez siostry zakonne. Muszę się dowiedzieć, jak można się do niego dostać". Następnego dnia tam zadzwoniłam. Warunki były dobre, ale pobyt był dosyć kosztowny. Miałam jednak po mężu nie najgorszą emeryturę, więc zdecydowałam się szybko. Na miejsce musiałam jednak poczekać prawie rok.

Moje dzieci były szczerze oburzone moją decyzją.

Mamo, co ty wyrabiasz? - złościł się Wojtek. - Czy ty dzieci nie masz? W jakim świetle nas stawiasz?

O co ci chodzi, synku? - zapytałam - Czy o to, co ludzie powiedzą, czy o mnie?

Oczywiście, że o ciebie! Jak ty tam sobie poradzisz, sama wśród obcych ludzi?

A jak tutaj dawałam sobie radę zupełnie sama? - odpowiedziałam spokojnie. - Tam mam lekarzy i pielęgniarki na miejscu. Tam mieszkają moi rówieśnicy, z którymi dobrze się rozumiem. Pójdę tam, czy wam się to podoba, czy nie - zdecydowałam, patrząc na osłupiałe ze zdumienia dzieci.

Żyję już od roku w moim nowym domu. Dzieci pogodziły się z moją decyzją i odwiedzają mnie. Mam tu wszystko, czego potrzebuję: leki i opiekę medyczną, a i porozmawiać mam z kim. Co raz ktoś z pensjonariuszy odchodzi do Pana Boga. Początkowo bardzo to przeżywałam, ale przecież wiem, że życie nie trwa wiecznie. Codziennie w naszej kaplicy odprawiana jest Msza Święta, a każdego popołudnia mogę uczestniczyć w różańcu. Jest spokój i cisza. Rozmawiam sobie z Matką Bożą ile chcę.

To jest prawdziwy odpoczynek po bardzo pracowitym życiu.



OD MARYI NAUCZYŁEM SIĘ MIŁOŚCI

Opowieść Łukasza

Ożeniłem się dosyć wcześnie. Miałem zaledwie dwadzieścia dwa lata. Zakochałem się w Ewie bez pamięci. To jednak było jedynie zakochanie, a nie miłość. Ewa pociągała mnie fizycznie, była dla mnie tajemnicą, nie umiałem nie ulec jej urokowi. Była to skromna i uczciwa dziewczyna. Nie zgodziła się na wspólne pomieszkiwanie razem. Kochała mnie bardzo i dawała mi to odczuć.

Po roku małżeństwa nie byłem już nią tak zafascynowany jak kiedyś przed ślubem. Nudziły mnie codzienne problemy, takie jak urządzanie mieszkania, planowanie. Moja żona bardzo się tym przejmowała i nie rozumiała, że wszelkie obowiązki, z którymi wiązało się małżeństwo, były dla mnie za trudne i bardzo nużące. Zacząłem też coraz więcej od niej wymagać. Chciałem jeszcze się bawić, wyjeżdżać, a ona wolała oszczędzać pieniądze i urządzać nasze nowe, zakupione przez jej rodziców mieszkanie. Byłem na nią coraz bardziej zły. Nie pozwalałem jej spotykać się z przyjaciółkami, niechętnym okiem patrzyłem na wizyty u nas jej rodziców. Robiłem jej wyrzuty, że nie lubi tych samych potraw co ja, tych samych filmów. Nie podobało mi się, że ma swoje zdanie.

Ewa często z mojego powodu płakała. Byliśmy półtora roku po ślubie, a moja żona zmieniła się w brzydką, wiecznie smutną, wręcz udręczoną kobietę.

Kiedyś, po kolejnej awanturze, Ewa wyprowadziła się do rodziców. Zostałem sam. Początkowo mi się to nawet podobało, ale po kilku miesiącach zacząłem się zastanawiać co dalej, czego ja właściwie chcę, czy chcę zniszczyć to małżeństwo, czy może znaleźć jakiś klucz do niego. Nie miałem koncepcji na nasz związek. I właśnie wtedy przyjechała moja mama.

Synku, a gdzie Ewa? - zapytała od progu.

U swoich rodziców - powiedziałem szczerze. - Pokłóciliśmy się. Ale to nasze sprawy - dodałem zaraz.

Co się dzieje? - powiedziała poważnie moja mama. - Popatrz mi w oczy i powiedz - rzekła takim tonem, jakim mówiła do mnie, gdy byłem małym, psotnym chłopcem.

Opowiedziałem jej wszystko i przyznałem się do tego, że małżeństwo mnie męczy, że nie tak to sobie wyobrażałem.

Ej, synku - powiedziała mama - czy ty wiesz, czego chcesz od życia? Przecież człowiek, to nie rzecz. Nie można go sobie podporządkować. To jest twoja żona, a nie twoja własność. Ona jest inna niż ty, ale to wcale nie znaczy, że gorsza. Uszanuj jej inność. Bądź tolerancyjny!

Nie rozumiałem, o czym mówiła moja mama. W dzieciństwie byłem przecież jej oczkiem w głowie, pępkiem świata, więc teraz nie potrafiłem pojąć, czego inni ode mnie oczekują.

Pewnej niedzieli poszedłem do kościoła. Nie chodziłem tam zbyt często, ale samotność mnie przygniatała, więc wiedziony jakimś impulsem, poszedłem. Właśnie ksiądz ogłaszał zapisy na sierpniową pielgrzymkę na Jasną Górę. Kolega, z którym byłem, namawiał mnie, żebym się zapisał. Twierdził, że to bardzo ekscytująca przygoda.

Zastanowię się - odparłem i poszedłem do domu.

Gdy siedząc w pustym mieszkaniu, rozważałem, czy spędzić w ten sposób urlop, olśniła mnie pewna myśl: „Przecież powinienem wybrać się na pielgrzymkę z Ewą. Ale czy ona zgodzi się pójść ze mną po tak długim okresie separacji?".

Jednak odważyłem się zadzwonić i zaproponować spotkanie.

Ewa zgodziła się ze mną spotkać. Długo rozmawialiśmy. Powiedziałem jej o moim pomyśle. Postanowiła wyruszyć na Jasną Górę razem ze mną.

To były najpiękniejsze wakacje w moim życiu. Zrozumiałem, jak bardzo kocham swoją żonę, że jestem za nią odpowiedzialny, że jej inność jest dla mnie okazją do doskonalenia swojego charakteru. Zrozumiałem, że muszę się nauczyć dawać miłość, akceptować moją żonę, wspierać ją, a nie wiecznie krytykować; dodawać otuchy, kiedy płacze i cieszyć się z tego, co ją cieszy. To wszystko odkryłem, idąc do Maryi.

Kiedy dotarliśmy na Jasną Górę i klęczeliśmy na błoniach z rzeszą pielgrzymów przed kopią cudownego obrazu, czułem, że po raz drugi biorę z Ewą ślub. Tym razem było to bardzo głębokie przeżycie. Powiedziałem jej raz jeszcze słowa małżeńskiej przysięgi i łzy popłynęły mi po twarzy.



ZAWRÓCIŁEM Z DROGI

Opowieść Krzysztofa

Przed 1981 rokiem w moim życiu niewiele było chwil nadzwyczajnych. Pracowałem, utrzymywałem wspólnie z żoną dom, wychowywaliśmy córkę Monikę. Właściwie to było bardzo zwyczajne i poukładane życie, takie jak większości przeciętnych rodzin.

Z mojej parafii organizowano pielgrzymkę do Rzymu. W planie było zwiedzanie zabytków i audiencja generalna na Placu Świętego Piotra. Akurat w maju musiałem wziąć zaległy urlop.

- Jedź! - zachęciła mnie żona. - My z Moniką jesteśmy zajęte, ale ty wykorzystaj możliwość. Paszport przecież masz. Owszem, paszport miałem złożony w biurze paszportowym, ponieważ kiedyś byłem na wycieczce w Austrii. Nie wiedziałem tylko, czy otrzymam pozwolenie na wyjazd. Władze reżimowe niechętnie zgadzały się na wyjazdy obywateli na Zachód.

Okazało się jednak, że uzyskałem potrzebne pozwolenie. Byłem bardzo szczęśliwy, ale wyjazd do Rzymu traktowałem jako turystyczny wypad, a nie pielgrzymkę.

Z mieszanymi uczuciami słuchałem więc odmawianego w autokarze różańca i pieśni maryjnych. Trochę przy nich drzemałem, nie włączałem się we wspólną modlitwę.

Po przybyciu do hotelu, śniadaniu i krótkim odpoczynku pojechaliśmy zobaczyć Rzym. Miasto robiło na mnie imponujące wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że jestem w miejscu, gdzie panowali rzymscy cezarowie, gdzie kwitło bujne życie kulturalne, gdzie również ginęli pierwsi chrześcijanie.

Jednak dopiero Watykan mnie naprawdę poruszył. Z uznaniem podziwiałem kunszt Michała Anioła, Rafaela i innych wielkich twórców renesansu. Ogromnie wzruszył mnie fakt, że ujrzę papieża, który jest Polakiem.

Podobnie jak my na wjazd papa mobile czekali inni pielgrzymi zebrani na Placu Świętego Piotra. I wreszcie go zobaczyłem. Z daleka spostrzegłem wyciągnięte do tłumu ręce i uśmiechniętą twarz Papieża.

Nagle stało się coś niesamowitego. W ułamku sekundy zamarły wszystkie serca. Usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy, jak Papież osuwa się na ręce siedzącego obok kapłana.

Później już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Papieski samochód bardzo szybko opuścił plac. Zatrzymano zamachowca. Widziałem, jak go prowadzono. Był to młody człowiek o kamiennej twarzy, nie widać było na niej skruchy. Potem dowiedziałem się, że był zawodowym mordercą. My zostaliśmy na placu w ciszy i przerażeniu. Wiele osób płakało, wiele modliło się. Czekaliśmy na wieści z kliniki, do której zawieziono Ojca Świętego. Nikt nie chciał opuścić Placu Świętego Piotra. Po kilku godzinach zostaliśmy powiadomieni, że Papież przeszedł ciężką operację i że żyje. To była chwila ogromnej ulgi. Zostaliśmy na swoich miejscach do rana.

Wydarzenie to miało ogromny wpływ na moje życie. Cud zdarzył się na moich oczach. Po powrocie do domu pilnie śledziłem losy Ojca Świętego. Słuchając radia watykańskiego, dowiedziałem się, że zamach na Jana Pawła II miał miejsce w sześćdziesiątą czwartą rocznicę objawień fatimskich. Zacząłem szukać informacji o tych objawieniach. Dużo na ten temat czytałem. Dowiedziałem się, że właśnie 13 maja 1917 roku Matka Boża objawiła się trojgu dzieciom i poleciła im, aby modliły się o pokój na świecie. Maryja ukazywała się Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi trzynastego dnia każdego miesiąca i przekazywała im swoje orędzie. Powierzyła im również trzy tajemnice, z których dwie Łucja, będąca już wtedy siostrą karmelitanką, ujawniła w 1941 roku, a trzecią spisała po dwóch latach. Dokument ten przekazano później papieżowi Janowi XXIII, ale był on pilnie strzeżony i nie ujawniany.

Pierwsza tajemnica mówiła o ustanowieniu nabożeństwa do Niepokalanego Serca Maryi oraz o konieczności codziennego odmawiania różańca. W drugiej Maryja przepowiedziała wybuch drugiej wojny światowej, mówiła też o prześladowaniach Kościoła i poświęceniu Rosji Jej Niepokalanemu Sercu.

Media głosiły, że Jan Paweł II, gdy tylko lepiej się poczuł, polecił przynieść sobie do kliniki dokumenty dotyczące tajemnicy fatimskiej. Dostrzegł wielką zbieżność dat i wydarzeń. Zrozumiał, że Jego ocalenie przyszło za wstawiennictwem Matki Bożej Fatimskiej. „Czyjaś ręka strzelała, ale Inna Ręka prowadziła kulę" - powiedział Ojciec Święty. Odtąd jego wielkim pragnieniem stało się nawrócenie Rosji i świata. Całe swoje cierpienie ofiarował w tej intencji.

W 2000 roku papież zezwolił na ujawnienie trzeciej tajemnicy fatimskiej. Przedstawia ona wizję biskupa w bieli, który idzie udręczony i cierpiący w kierunku wielkiego krzyża pośród ciał zabitych męczenników i sam zostaje zastrzelony przez jakichś żołnierzy.

Kościół jednoznacznie skomentował tę prorocką wizję, ukazującą cierpienia Kościoła i papieża Jana Pawła II oraz podkreślił fakt cudownej ingerencji Matki Bożej podczas zamachu na Ojca Świętego.

Obserwując życie i naukę Jana Pawła II przeczytałem w katolickiej prasie, że w rok po zamachu na swoje życie pojechał on do Fatimy, by podziękować Matce Najświętszej za uratowanie od śmierci. Znał już wtedy treść trzeciej tajemnicy i wiedział, że to Maryja ocaliła mu życie. Zawiózł Jej w darze złoty różaniec a podczas następnej swojej podróży do Jej sanktuarium przywiózł kulę, która go zraniła podczas zamachu. Jako wotum została ona umieszczona w koronie Matki Bożej.

Te wydarzenia stały się punktem zwrotnym w moim życiu. Zacząłem nie tylko czytać o objawieniach fatimskich, zacząłem się też modlić. Chodziłem na nabożeństwa fatimskie odprawiane w naszym kościele trzynastego dnia każdego miesiąca i zawierzałem Maryi wszystkie swoje sprawy. „Totus Tuus - mówiłem za Papieżem - Totus Tuus, Maryjo".

Zmieniłem swoją hierarchię wartości, zacząłem żyć inaczej. Żona i córka także zauważyły tę przemianę. I one także krok po kroku przemieniały swoje dusze.

Teraz codziennie wieczorem odmawiamy wspólnie jedną z tajemnic różańca i w niej zawierzamy nasz los Niepokalanemu Sercu Maryi. Jan Paweł II pokazał mi drogę zawierzenia. Stał się dla mnie i mojej rodziny wzorem oddania się Matce Bożej.



NIEBIESKA WAŻKA CISZY

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Kończy się październik, a wraz z nim nasze różańcowe rozważania. Trzeba by je teraz podsumować. Ale, czy można podsumować rozważania o modlitwie? Czy można wartościować to, co rodzi się w duszy człowieka?

Mówiliśmy już na początku, czym jest różaniec. Przez cały miesiąc wsłuchiwaliśmy się w świadectwa ludzi, w których życiu ta skromna modlitwa przyniosła znaczący przełom, pomogła zmienić ich dotychczasowe życie, obroniła przed złem, nauczyła wiary. Zobaczyliśmy także, jak Maryja - Matka Jezusa odmienia życie człowieka, jak je kształtuje, przemieniając ludzkie sumienia.

Różaniec pojmowany jest przez wiele osób jako mechaniczne powtarzanie wyuczonych modlitw i wielu ludzi uznaje tę modlitwę za zbyt prostą. Często w rozmowach z ludźmi letnimi religijnie słyszymy słowa: „Ja tam wolę się modlić własnymi słowami, niż powtarzać w kółko te same formułki".

Nic bardziej błędnego.

Różaniec jest modlitwą kontemplacyjną. Modląc się na różańcu, mamy właśnie okazję przyjrzeć się życiu Jezusa i Maryi, przeżywać całą pełnię objawienia. Kontemplując tajemnice różańcowe, przeżywamy kolejno cud zwiastowania, narodzenia Zbawiciela. Śledzimy Jego dzieciństwo, lata nauczania i czynienia cudów, aż po bolesne czuwanie w Ogrójcu, drogę krzyżową i konanie na krzyżu. Przeżywamy też radość zmartwychwstania Jezusa, Jego wniebowstąpienie oraz spełnienie obietnicy o zesłaniu Ducha Pocieszyciela.

Kłaniamy się w tej modlitwie Matce Bożej, Królowej nieba i ziemi, i przeżywamy wzięcie Jej z duszą i ciałem do nieba.

Różaniec to modlitwa zadumy, do której potrzebne jest wyciszenie i skupienie.

Myśląc o różańcu, przypominam sobie pewien wiersz, który, jak mniemam, najlepiej oddaje atmosferę towarzyszącą tej modlitwie:

„Niebieska ważka ciszy

przysiadła na oknie

pies sąsiada nie szczeka

nie jeżdżą autobusy

tylko szeleści w dłoniach

przesuwany różaniec

budząc śpiącą na szybie

ważkę niebieską jak niebo."

Różaniec, moi drodzy, odmawia się w ciszy. Chodzi tu nie tylko o ciszę wokół nas, ale przede wszystkim o ciszę własnego serca.

Trzeba więc uspokoić serce, usiąść w swojej „izdebce", jak nauczał Pan Jezus, i w kornym milczeniu oraz pełnym zawierzeniu kontemplować różańcowe tajemnice. Trzeba też zawierzyć Bogu polecane przez nas sprawy i ufać, że tylko On wie, jak powinno potoczyć się nasze życie. A Orędowniczką za nami w tym zaufaniu i zawierzeniu jest zawsze Maryja. Amen.

Przytoczone powyżej świadectwa pochodzą z książki: „Opowiadania różańcowe” Elżbieta Śnieżkowska-Bielak Dom Wydawniczy „Rafael” 2006



„Niech was to trzyma w wielkiej pokorze, ufności, miłości, gorliwości chwalenia i zadośćuczynienia, co się mieści w Moim wołaniu, czekaniu i prośbach, o więcej Różańców, o coraz lepsze Różańce, o ustawiczne Różańce. Obym nie czekała daremnie” (MB do Barbary Kloss).

wróć do strony głównej